Beardfish - Songs For Beating Hearts

Rysiek Puciato

Na najnowsze wydawnictwo zespołu Beardfish pt. „Songs For Beating Hearts” należy na pewno zwrócić uwagę choćby z trzech niżej zaprezentowanych powodów – dwóch historyczno-osobowych i jednego muzycznego:

1. Raczej nie do pomyślenia było, że zespół wyda nową płytę skoro jego lider, Rikard Sjöblom, dopiero co powrócił z trasy z zespołem Big Big Train i niemal dopiero co ukazało się dwupłytowe, koncertowe wydawnictwo tego zespołu pt.„A Flare On The Lens (Live In London)”.

2. Właściwie od roku 2015, kiedy to ukazało się ostatnie dzieło Beardfish, „+4626 – Comfortzone” zespół nie prowadził żadnej działalności. Dziewięć lat przerwy.

3. Ta płyta to jeszcze mocniejsze „zakorzenienie” w muzyce lat siedemdziesiątych, pojawia się więcej lekko hardrockowego kolorytu i psychodeliczno-hippisowskiej barwy pomieszanej z muzyką rockową tamtych lat.

Ale zanim o nowej płycie najpierw wątek osobisty. Od kiedy na płycie pt. „Sleeping In Traffic – Part Two” wydanej w 2008 roku znalazł się utwór pt. „Sleeping In Traffic” trwający trzydzieści pięć minut (sic!) w moim prywatnym kalendarzyku-notesiku znalazła się notatka: „położyć na półce z płytami do częstego grania i obserwować…”. I było co obserwować, bowiem na każdej z następnych płyt Beardfish umieszczał co najmniej jeden utwór trwający ponad piętnaście minut. Proszę sprawdzić. Najnowsza pozycja także spełnia tę „normę”, jeżeli można tak powiedzieć.

W jednym z wywiadów Sjöblom powiedział: „(…) Myślę, że pomysł na wznowienie działalności zespołu pojawił się w 2021 roku… Zaczęliśmy rozmawiać o zrobieniu czegoś. Ludzie pogodzili się i chyba każdy zaczął tęsknić za byciem razem w zespole…”.

W 2024 roku zespół Beardfish zebrał się, aby w maju zagrać w Gefle Skivmässain w ich rodzinnym mieście Gävle. Jednocześnie muzycy zaczęli komponować, grać i nagrywać, co przełożyło się na powstanie płyty „Songs For Beating Hearts”, która oficjalnie ukazała się 1 listopada.

Rozpoczyna ją delikatna, gitarowa ballada o dryfowaniu na rzece i, choć już tutaj pojawiają się słowa: „(…) I can hear songs for beating hearts…”, brzmiące jak tytuł całości, to uważny słuchacz z pewnością dostrzeże uwerturową rolę tego utworu. Co ciekawe, ta piosenka pojawia się na płycie aż trzykrotnie i to w różnych rozmiarach czasowych – utwór pierwszy „Ecotone” (4 minuty), utwór dziewiąty „Ecotone (Reprise)” (raptem czterdzieści sekund) i jako bonus – „Ecotone - Norrsken 1982 (sześć minut). Swoją strukturą „Ecotone” od razu pokazuje co będzie w muzycznym dalszym ciągu, bo to przecież przysłowiowa ‘przystawka’ przed daniem głównym, pięcioczęściowym utworem „Out In The Open”.

„(…) „Cieszę się, że udało nam się nagrać 20-minutowy utwór. To była jedna z pierwszych piosenek, które zaczęliśmy komponować i ćwiczyć, kiedy zaczynaliśmy od nowa. Musieliśmy utrzymać to spotkanie przy życiu! Utwór jest podzielony na części. Kiedy zacząłem to pisać, w zasadzie chodziło o tęsknotę za innymi chłopakami. To prawie oda do Magnusa, Davida i Roberta, chociaż nie jest to wyrażone bezpośrednio w tekście, ale jest to na prawdę wyjątkowa kompozycja. (…) Dorastaliśmy razem przez te wszystkie lata i część ciebie znika, gdy zespół się kończy”. – powiedział Sjöblom.

Istotnie, podzielony na pięć oddzielnych części, „Out In The Open” to tak naprawdę jeden długi utwór. Uwertura („Out In The Open, Pt. 1 – Overture”) rozpoczyna się szybkim, zwinnym i narastającym brzmieniowo motywem granym unisono przez klawisze (Sjöblom), gitarę (David Zackrisson) i bas (Robert Hansen) z perkusistą Magnusem Östgrenem, który umiejętnie utrzymuje równy rytm. „Kto wie dokąd rzeka czasu chce nas zabrać w podróżach przez życie?” – śpiewa Sjöblom. Choć może słowo ‘śpiewa’ nie bardzo pasuje do tego wyskandowanego tekstu, który zarazem przygotowuje grunt pod zasadniczą część tego 20-minutowego utworu.

„Out In The Open, Pt. 2 – Oblivion” – tematem przewodnim drugiej części suity są słowa już zacytowane wyżej: „(…) “Who knows where the river of time wants to take us on our journeys through life”. To liryczna opowieść o przemijaniu wplatająca w wyśpiewywane treści motyw błędów z przeszłości i o powtarzalnym charakterze tych błędów – „(…) I will be there once we come around / Out of orbit, touching ground / There’s nothing left to be said / That we don’t already know / Come now, let us leave this place / Oblivion”. Proszę posłuchać końcówki uwertury i początku części „Oblivion” – obie części zazębiają się ze sobą, płynnie przechodząc jedna w drugą, co jeszcze silniej łączy je w pojedynczy, spójny utwór, choć muzyczny rytm tej części wyznaczają w sposób zdecydowany kroczący bas i gitara. Wydawać by się mogło, że to skromna aranżacja, wręcz uboga i… tak jest rzeczywiście do momentu, w którym do głosu dochodzą organy. Najpierw wrzucając pojedyncze akordy, a potem przejmując całość linii melodycznej. No i od drugiej minuty ta część suity osiąga swój muzyczny szczyt, który niczym czarodziejski dywan przenosi nas w lata siedemdziesiąte. A wokal? Cóż, proszę uważniej posłuchać ostatnich dwóch minut. Czyż nie przypominają one musicalu „Hair” lub „Jesus Christ Superstar”…?

Proszę nie oczekiwać, że część trzecia suity („Out In The Open, Pt. 3 - Hopes and Dreams”) wniesie w jakiś drastyczny sposób ogromne zmiany. Zmienia się tylko żywiołowość aranżacyjna. Po musicalowym zakończeniu ponownie słyszmy dźwięki gitary akustycznej osadzonej na tle klawiszy. To bardzo długie, trwające niemal półtorej minuty, uspokojenie muzycznie nawiązujące do klimatu części pierwszej. Nawet wokalnie ta część jest podobna do pierwszej. Jednocześnie ta część jakby przygotowuje słuchacza do kolejnej, czwartej części kompozycji.

A część czwarta – „Out In The Open, Pt. 4 - Oblivion (Reprise)” już samym tytułem nawiązuje do drugiej. „(…) So now we have travelled once more around the bend and I think that our journey has no beginning, it has no end” („Więc teraz jeszcze raz zbliżyliśmy się do zakrętu i myślę, że nasza podróż nie ma początku, nie ma końca”) – lirycznie powracamy do motywu dawnych błędów i mijającego czasu. Ale wydźwięk tej części jest nieco bardziej optymistyczny – przecież to część „reprise” („odcinająca” od tego, co było; „oddzielająca” to, co przeszłe od tego, co jest teraz). Jeżeli w poprzedniej części dominującą rolę odgrywały bas i gitara, to tutaj swoje, można by rzec, niemal całkowite zanurzenie w muzyce lat siedemdziesiątych pokazują organy. Druga minuta tej części to prawdziwa, bardzo żywiołowa improwizacja organowa, którą ‘uspokaja’ jakże typowy dla tego samego okresu wokal, ciągnąc już do samego końca tę stonowaną ’muzyczną współpracę.

Ostatnie trzy minuty suity to piąta jej część „Out in the Open, Pt. 5 - Around The Bend”, która splata grę wszystkich muzyków w jeden mieniący się różnymi muzycznymi stylami i barwami utwór instrumentalny. W swej muzycznej wymowie to nastrojowy, pełen łagodnych organowych pasaży ‘utwór na wyjście’. Nie ma słów, lecz spokojna muzyka mówi sama za siebie – to fragment mówiący o pogodzeniu się, o na nowo rozpoczynającej się współpracy.

Właściwie można pokusić się o stwierdzenie, że można by potraktować ten utwór w dwojaki sposób: jako zupełnie oddzielną kompozycję, taką zakończoną, dograną do końca lub też jako centralną część płyty (przysłowiową ‘oś’), której dopełnieniem i rozwinięciem są pozostałe piosenki.

Polecam Państwa uwadze jedenastominutową kompozycję pt. „Beating Hearts”. Dlaczego? Chociażby dlatego, że rozpoczyna ją trzydziestosekundowa ‘etiuda’ przeplatających się smyczków, która nagle eksploduje dysonansową gitarą i instrumentami klawiszowymi przywodzącymi na myśl King Crimson. Ta muzyczna eksplozja mija po kolejnej minucie dając pole do popisu szybkiej grze gitary akustycznej, by wreszcie jakoś ustabilizować rytmicznie pojawiające się dźwięki. Na tle gitary pojawia się głos wokalisty – „(…) In memories passing like and old and flickering lights / I have no fear this time / Don’t let them know I cried”. Sekcja smyczkowa nadaje całości nieco wzniosły, klasycyzujący blask, ale równocześnie sprawia, że wydaje się on mieć dużo wspólnego z prostą folkową balladą opowiadającą (podobnie jak w poprzednich kompozycjach) o niezbyt dobrych rzeczach z przeszłości. To poczucie balladowego spokoju mniej więcej w połowie przeobraża się w powtórkę z… Led Zeppelin z charakterystyczną gitarą i głosem nabierającym ‘maniery’ Roberta Planta. Czy taka ‘mieszanka” King Crimson i Led Zeppelin może się podobać? A gdyby dodać do tego, że utwór kończy się podobnie jak zaczyna – sekcją smyczkową znowu wykonującą niemal klasycznie brzmiącą ‘etiudę’…?

Zeppelinowską inklinację wykazuje także utwór „In The Autumn”. Brzmienie instrumentów, barwa głosu wokalisty… - wypisz wymaluj Led Zeppelin z jednym, aczkolwiek ważnym dodatkiem, który ten zeppelinowski posmak nieco przełamuje: ta piosenka to duet. Do Sjöbloma w piosence dołącza Amanda Örtenhag i jej tonacyjnie niższy głos nadaje całości specyficznej barwy. Ze wszech miar dopuszczalną interpretacją jest też potraktowanie (zwłaszcza drugiej połowy utworu) jako piosenki przypominającej amerykański AOR z tychże lat 70.

„Ecotone (Reprise)” pojawiający się zaraz po „In the Autumn” to czterdziestosekundowy instrumentalny przerywnik zagrany na roztrojonym pianinie. Pojawia się tutaj w niemal niepoznawalnej aranżacji motyw z pierwszej kompozycji o tym tytule. Być może jego zadaniem jest odcięcie się od utworów już wcześniej zaprezentowanych, bowiem kolejna kompozycja pt. „Torrential Downpour” nie dotyczy już w warstwie narracyjnej spraw dawnych błędów.

Bo „Torrential Downpour” to opowieść o sytuacji związanej ze śmiercią ojca Sjöbloma: „(…) W 2022 roku straciłem tatę, który chorował na raka i kiedy powstawała ta piosenka, było coś, czego nie mogłem do końca określić, ale wydawało mi się, że to jakaś forma lamentu. Kiedy później przeczytałem tekst, zdałem sobie sprawę, że jest on o nim, ale także o rodzinie i naszym ludzkim dziedzictwie w ogóle. Okazało się, że nie jest to tylko opłakiwanie zmarłej osoby, ale także celebracja życia”. Cała piosenka przypomina nieco, choć być może zabrzmi to dziwnie, ostatnie solowe albumy Marka Knopflera – gitarowe, lekko bluesowo-balladowe granie z dodatkiem (zwłaszcza w części środkowej i końcowej) lekko hardrockowej zadziorności i gitarowego zgrzytu. I to ta hardrockowość najbardziej charakteryzuje tą kompozycję oraz pozwala uniknąć ‘łzawości’ towarzyszącej często balladowym utworom.

Czym ostatni element ‘cyklu’ „Ecotone” różni się od poprzednich? Na pewno czasem trwania. To ponad sześć minut syntezatorowo-organowego sam na sam z motywem znanym z poprzednich wersji. „Ecotone - Norrsken 1982”, bo taki jest pełny tytuł tej wersji, sugeruje, że powstała ona w 1982 roku. Stąd nie jest chyba niczym dziwnym obecność syntezatorów i… automatycznej perkusji. Przecież lata osiemdziesiąte to takie neoromantyczne czasy. Najbardziej jednak zastanawiające i pocieszające jest to, że ten utwór w swej ubogiej (mimo wszystko) aranżacji broni się doskonale. Po długiej wędrówce wśród dźwięków z lat siedemdziesiątych, jakie oferuje płyta, ta synthpopowa wstawka jest jak najbardziej do zaakceptowania. Może to jakaś pozostałość z lat młodzieńczych, może jakaś pra-pierwsza kompozycja, a może zapowiedź, że kolejna płyta zespołu Beardfish będzie muzycznie zakotwiczona w latach osiemdziesiątych? Kto wie?...

Może zamiast podsumowania należy napisać ostrzeżenie? Może zamiast zachęty do wysłuchania tej muzycznej propozycji powinienem napisać coś zniechęcającego? Dlaczego? Z jednej strony, by ostrzec ewentualnych słuchaczy, że niezbędną pomocą w zrozumieniu tej płyty jest jakaś postać muzycznej miłości w stosunku do brzmień lat siedemdziesiątych, do jej hippisowsko-psychodelicznego podłoża. Pomocne może być także pozytywne nastawienie do twórczości hardrockowych zespołów tych czasów z Led Zeppelin na czele. Z drugiej strony nie jest to płyta progresywna we współczesnym tego słowa rozumieniu, nie jest to także koncept album, choć suita „Out In The Open” z powodzeniem może przywoływać na myśl takie określenie. Ta płyta to współcześnie zagrana muzyka będąca pra-przodkiem rocka progresywnego, mieszanką szeroko rozumianej psychodelii i hard rocka, która to mieszanka, moim zdaniem, doprowadziła do wyklucia się czegoś, co dzisiaj nazywamy prog rockiem. I z trzeciej strony…, to płyta, która w przystępny sposób tę mieszankę prezentuje, co daje gwarancję wielu wspaniałych muzycznych przeżyć. Czego wszystkim podczas słuchania tego albumu życzę.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok