Steve Hackett (2): Szkoła twórców piosenek

Maurycy Nowakowski

STEVE HACKETT. BIOGRAFIA (2)

SZKOŁA TWÓRCÓW PIOSENEK 

ImageU zmierzchu 1970 roku na kolejne pięcioszylingowe ogłoszenie Hacketta, umieszczone w „Melody Maker”, natrafił Peter Gabriel. Steve szukał idealistów, a zespół Genesis, chwilowo bez stałego gitarzysty, również od dłuższego czasu rozglądał się za muzykiem wyjątkowym, wrażliwym, widzącym i słyszącym więcej niż przeciętny chłopak zakochany w gitarze. Poza tym obsługującym z równą wprawą zarówno gitarę elektryczną, jak i akustyczną. Tę wysoką poprzeczkę dla swoich ewentualnych następców zawiesił Anthony Phillips, oryginalny gitarzysta Genesis, założyciel zespołu i jedno z ważniejszych ogniw w pierwszych latach jego istnienia[1]. Wymagania wobec nowego gitarzysty były duże, zespół niewątpliwe poszukiwał człowieka wyjątkowego, tak pod względem umiejętności czysto muzycznych, jak i cech charakteru. Ogłoszenie z „Melody Maker” dało nadzieję Gabrielowi, że być może jego autor jest właśnie tą osobą, która wkomponuje się w Genesis, jako pełnoprawny następca Phillipsa.

Pełen wyobraźni gitarzysta/kompozytor poszukuje kontaktu z wrażliwymi muzykami gotowymi do przekraczania muzycznych form dotkniętych stagnacją – pisał w anonsie Hackett. Dla Petera cała treść ogłoszenia wydała się intrygująca, ale szczególnie zwrócił uwagę na słowo „stagnacja”. Na świeżo wówczas wydanej płycie Genesis pojawił się utwór „Stagnation”, w którym zespół niewątpliwe przekraczał skostniałe muzyczne formy, być może te same, z którymi tak bardzo chciał walczyć Hackett. Gabriel zadzwonił do Steve’a i, jeszcze niezobowiązująco, zaprosił na londyński koncert. Zasugerował też zapoznanie się z najnowszym dziełem Genesis „Trespass”. Mieliśmy podobne poglądy i używaliśmy tego samego pojęcia (Sttagnacja) – opowiadał Steve o przebiegu swojej pierwszej rozmowy z Gabrielem. – Wspomniałem mu też, że eksperymentuję z gitarą tak, że przypomina to trochę odgłos pociągu. Pewnie myślał, że jestem szalony.

Gitarzysta, choć żywo obserwował ówczesną scenę rockową, początkowo nie bardzo wiedział, jaki zespół jest zainteresowany jego usługami. Miałem na myśli dwie grupy, Quintessence i Genesis – przyznawał po latach. - Obie miały długowłosych wokalistów grających na flecie i nie wiedziałem, o który zespół chodzi. Poszliśmy z Johnem do WH Smith na Sloane Square, ale nie mieliśmy wówczas pieniędzy, więc przesłuchaliśmy płytę na miejscu. Nie wiele dało się usłyszeć, ale to, co dotarło do moich uszu, brzmiało interesująco. Już ten pierwszy kontakt z muzyką Genesis zasiał ziarnko zainteresowania. Hackett docenił jakość tamtych nagrań, dostrzegł potencjał grupy i zarazem znalazł niedopracowane przestrzenie, które sam chętnie by zagospodarował.

Słuchałem tych kompozycji i starałem się odróżnić partie gitar od instrumentów klawiszowych – mówił z podziwem. – Później Peter i Tony wyjaśnili mi, że używali dużo 12 strunowych gitar. Gitary grające równocześnie przypominały klawisze, albo raczej coś pomiędzy gitarą, a klawiszami. Doskonale malowali delikatne pastelowe barwy, ale kiedy przenosili się w bardziej potężne rejony, zdecydowanie czegoś im brakowało. To tu pojawił się pierwszy pomysł na rolę w zespole. W mojej grze była agresja, którą jak sądzę mogłem im narzucić – twierdził później. Ważnym elementem były, wspomniane wyżej, wszechobecne we wczesnych dokonaniach Genesis gitary 12 strunowe, które także Steve bardzo cenił i w których dostrzegał olbrzymi potencjał brzmieniowy. Pociągała mnie możliwość pracy na gitarach 12 strunowych, które mogą brzmieć odrobinę jak klawesyn. Czy to gitara elektryczna? Czy to elektryczne pianino przepuszczone przez fuzzbox? – pytał retorycznie gitarzysta uwielbiający już wtedy zabawy dźwiękiem, wszelkie brzmieniowe zagadki i zaskakiwanie słuchacza. Ciepłe, gęste brzmienia nałożonych na siebie 12 strunowych gitar akustycznych, stanowiło jedną z płaszczyzn porozumienia między zespołem, a przyszłym gitarzystą. To było coś z wczesnej magii zespołu i zarazem coś, co mnie bardzo interesowało – pomysł na współbrzmienie dwóch instrumentów, tak by brzmiały jak trzeci.

Po pierwszym rozpoznaniu, Steve udał się 28 grudnia 1970 roku na koncert Genesis do londyńskiego Lyceum Theatre i tylko utwierdził się w przekonaniu, że warto powalczyć o tę posadę. Zespół dał dobry koncert, za który dostał zasłużone owacje od tysięcznej publiczności, a Hackett ponownie znalazł w muzyce składniki, które go pociągały, jak i niedopracowane elementy w sam raz dla siebie. Angaż do Genesis otrzymał w styczniu po serii spotkań z muzykami grupy, podczas których przekonywał ich do własnych umiejętności. Na pierwsze, nieformalne przesłuchanie zaprosił genesismanów do swojego mieszkania[2]. Stawili się Peter i Tony. Zagraliśmy kilka melodii na flet i gitarę, wespół z Johnem, a później trochę materiału elektrycznego i bluesa już solo – wspominał tamten test Steve. – Zdałem sobie wówczas sprawę, że jest to zespół bez bluesowych podstaw, posiadający raczej europejskie korzenie.

Umiejętności Hacketta przypadły do gustu Gabrielowi i Banksowi, ale gitarzysta nie usłyszał jeszcze wówczas ani pochwał, ani jednoznacznej propozycji pracy. Tony i Peter, ludzie skryci w sobie i małomówni, odesłali Steve’a na spotkanie z Mike’em Rutherfordem, który jako basista i drugi gitarzysta, miał mieć w tej sprawie decydujący głos[3]. Mike, złożony wówczas grypą, przyjął potencjalnego kompana leżąc w łóżku. Gdy pierwszy raz spotkałem Mike’a, siedział w piżamie na łóżku. Nawet nie wiedziałem, że to prawdopodobnie najważniejsza część przesłuchania. Byłem zbyt młody i głupi, żeby czuć tremę. Steve i tym razem „zdał egzamin”, bardzo szybko nawiązując wspólny język z Rutherfordem. Od początku połączyła ich sympatia do gitar 12 strunowych.

Gdy Phil Collins, wówczas genesiman o najkrótszym stażu, pierwszy raz spotkał Hacketta, jego angaż do Genesis był już przyklepany. Mieliśmy próbę ze Stevem w mieszkaniu Tony’ego w Earls Court – wspomina Phil. – Steve był ubrany cały na czarno, wyglądał na fana King Crimson. Przyszedł z własnym głośnikiem i fuzzem, i gdy tylko się podłączył, zagrał w stylu Roberta Frippa.

Genesis nie potrzebowali wirtuoza, gitarowego sprintera, ani gwiazdy świetnie czującej się w blasku reflektorów. Następca Phillipsa musiał mieć przede wszystkim tę specyficzną wrażliwość muzyczną, wyczucie smaku i otwarty umysł umożliwiający twórcze, dźwiękowe poszukiwania, i skuteczną walkę ze skostniałymi formami dotkniętymi stagnacją. Grupa już miała wytyczony kierunek rozwoju, potrzebny był tylko jeszcze jeden, niezwykle istotny element układanki – gitarzysta, który nie zaburzy równowagi, a umiejętnie wkomponuje się w zespołowy organizm. Hackett okazał się kandydatem idealnym. Dziś, z perspektywy lat, trudno wyobrazić sobie na jego miejscu kogokolwiek innego, tym bardziej, że pasował do Genesis także pod względem charakterologicznym. On małomówny, mroczny introwertyk, zafascynowany Robertem Frippem, oni nieśmiali, młodzi wrażliwcy z prywatnej szkoły Charterhouse, zasłuchujący się w „In The Court of the Crimson King”.

Steve zadebiutował „w barwach” Genesis 14 stycznia 1971 roku podczas londyńskiego koncertu w University Collage, ale nie był to udany debiut. Gitarzysta miał olbrzymią tremę, problemy ze sprzętem i nietrzeźwego kolegę z zespołu za zestawem perkusyjnym. To była absolutna katastrofa – wraca wspomnieniami do debiutanckiego wieczoru. – Z jakichś powodów nie mogłem użyć fuzza, którego zwykle używałem. Musiałem zagrać na Shaftesbury Duo Fuzz, który jest dobrym sprzętem, ale tamtej nocy cały czas się psuł, czym doprowadzał mnie do szału. Nie mogłem dać z siebie wszystkiego. Z kolei Collins przesadził z drinkami. Na tych uniwersyteckich koncertach robiło się próbę dźwięku o piątej, a potem czekało na koncert do północy. Więc co robiliśmy? Trzeba było coś zjeść, wypić piwo[4], a później kolejne – tłumaczył się Phil. - Myślę, że tamtej nocy wypiłem o kilka piw za dużo. Wykonywałem partie perkusyjne dziesięć centymetrów na lewo od bębna! To musiało być dla Steve’a bardzo denerwujące. Pierwszy występ z grupą, wysiłek, żeby nie zapomnieć nut, a tu ja lekko wstawiony, niemogący trafić w bęben.

Po koncercie panowała gorąca atmosfera, za kulisami wybuchła kłótnia i Steve był przekonany, że to on nawalił. Niebawem miał się jednak przekonać, że napięta atmosfera w Genesis to norma i że wszelkie tego typu sytuacje szybko odchodzą w zapomnienie. Pierwszy, zawalony koncert to tylko złe miłego początki. Już niebawem miało się okazać, że zespół w nowym składzie zatrybił. Hackett mimo, iż jeszcze dłuższy czas zmagał się z tremą szybko udowodnił, że pod względem wykonawczym gra w tej samej lidze, co jego nowi koledzy. Nie tylko bez trudu przyswoił napisany wcześniej materiał, ale jeszcze potrafił go ciekawie interpretować, dodawać własne przysłowiowe „trzy grosze”. Co prawda odrobinę szokujące było dla niego przejście na pełen profesjonalizm, ale i z tym sobie poradził. Dotychczasowe pół – profesjonalne muzykowanie Steve’a, wyglądało jak niewinna rozgrzewka, przy koncertowych maratonach Genesis. Teraz normą miało być granie od stu do dwustu koncertów rocznie, a trzeba było jeszcze znaleźć czas na komponowanie i nagrywanie kolejnych płyt. Hackett znalazł się w samym środku muzycznej machiny na drodze do sławy i spełnienia, o którym tak bardzo marzył.

Brakowało mu trochę doświadczenia, ale to miał szybko nadrobić. Nie miał też specjalnych predyspozycji do występowania na scenie[5]. Podczas koncertów zasiadał na krzesełku z boku sceny i nawet nie próbował brylować, przyciągać wzroku słuchaczy. Zawsze maksymalnie skupiony na właściwym wykonywaniu swoich partii nigdy nie był materiałem na efektowną gwiazdę rocka. Nie sądzę, żeby Steve miał duże doświadczenie koncertowe – wspominał pierwsze wspólne koncerty Tony Banks. – Nie był naturalnym showmanem. Kiedy inni gitarzyści machali głowami grając niekończące się solówki, Steve siedział z gitarą, otoczony swoimi efektami.

Jako wykonawca sprawdził się wyśmienicie. Obserwatorzy i krytycy są zgodni, że nadał partiom gitary odpowiedniej mocy i rozmachu. Tam gdzie zachodziła potrzeba „dołożył do pieca”, by w innych fragmentach zachować płynność i subtelność. Banks, Gabriel i Rutherford mieli jednak nad Stevem pewną przewagę – byli wówczas sprawniejszymi i bardziej doświadczonymi kompozytorami. W dziedzinie pisania muzyki posiadali już spore doświadczenie, samodzielnie tworząc piosenki na dwie pierwsze płyty grupy. Na poziomie techniczno – wykonawczym gitarzysta prezentował zbliżony poziom do swoich kolegów, ale jako kompozytor musiał się jeszcze sporo nauczyć.

Na kształt pierwszej wspólnie nagranej płyty „Nursery Cryme”, nie miał dużego wpływu. Niektóre utwory powstawały stopniowo, na długo przed jego pojawieniem się w zespole. Nie przeszkodziło mu to jednak znów błysnąć na terytorium wykonawczym. To w dużym stopniu dzięki jego różnorodnym możliwościom tak olbrzymie wrażenie robi utwór „The Musical Box”, w którym Hackett bardzo umiejętnie kieruje klimatem, serwuje zagrywki imitujące dźwięki tytułowej pozytywki, a później swoją intensywną, zadziorną grą przenosi zespół na tereny agresywnego artrocka; tereny do tego czasu dla Genesis niedostępne. Podobnie rzecz się ma z kompozycją „The Return of the Giant Hogweed”. Gra Steve’a otworzyła przed grupą nowe możliwości. Partie gitar zyskały na mocy i wyrazistości, nie tracąc przy tym subtelności, bo i fragmenty z cudownej urody melodiami zostały wykonane z olbrzymim wyczuciem. Gitarowa solówka na końcu „Fountain of Salmacis”, była moim zdaniem czymś przełomowym, jak na tamte czasy – mówił o jednej z pierwszych, dziś już legendarnych partii nagranych dla Genesis.

Pierwszym przejawem kompozytorskiej inicjatywy Hacketta jest piosenka „For Absent Friends”. Stworzyłem ją wspólnie z Philem. To zarazem pierwsza rzecz, jaką napisałem dla Genesis i pierwsza piosenka zaśpiewana przez Phila. Najpierw ja napisałem muzykę, a później razem dopisaliśmy tekst. „Dla Nieobecnych Przyjaciół” to niespełna dwuminutowy drobiażdżek, prowadzona przez akustyczne gitary ballada, do której Hackett i Collins napisali słowa o parze staruszków zmierzających na poranną mszę.

W tamtym czasie Steve posiadł kolejną gitarową umiejętność, mało wówczas znany styl polegający na dociskaniu palcami strun do gryfu, swoistym pukaniu, czy też „palcowaniu” strun. Styl ten, dla którego złote czasy miały dopiero nadejść, zwany jest dziś tappingiem. Próbowałem grać kompozycję „Toccata i Fuga” Bacha i wówczas zorientowałem się, że aby to zrobić, muszę właśnie skubać palcami po gryfie. Tapping w następnych latach znalazł wielu naśladowców, jak choćby Eddiego van Halena, czy Joe Satrianiego. Ciągle można spotkać się z opiniami, że Hackett jest pionierem, czy nawet twórcą tappingu. Znawcy tematu twierdzą jednak, że nie jest to prawda. W podobny sposób traktował struny swojego instrumentu XIX wieczny skrzypek Niccolo Paganini, a już w pierwszej połowie XX wieku pojawiły się książki opisujące ten sposób gry gitarze[6].

„Nursery Cryme”, trzeci album w dyskografii Genesis, stanowił kolejny krok na przód w artystycznej drodze zespołu. Dziś nie ma wątpliwości, że tamten kolejny progres sporo zawdzięcza Hackettowi. Gitarzysta do dziś bardzo ciepło wypowiada się o tamtym okresie. Nie mam wątpliwości, że teraz moglibyśmy nagrać ten materiał dużo lepiej – przyznaje. - Ale wtedy byłem bardzo dumny z zespołu. Czułem, że jesteśmy mocni. Przeczucia go nie myliły. Genesis unosili się na fali wznoszącej. Następne lata miały przynieść trzy kolejne doskonałe płyty, dokumentujące nieustanny rozwój poszczególnych muzyków, jak i całego zespołu, jako twórczego organizmu. Także Steve miał robić postępy, kto wie, czy nie największe ze wszystkich genesismanów.

Jednak przed wejściem do pierwszej ligi brytyjskich gitarzystów, czekał go trudny okres, pełen wątpliwości i wewnętrznej walki. Przy okazji „Nursery Cryme” wiedział, że oprócz umiejętności wykonawczych nie jest w stanie zbyt wiele dać zespołowi. Podszedł wówczas do tego na większym luzie, godząc się z faktem, że pozostaje mu funkcja lukru na tym ciastku[7]. Zespół jednak bardzo szybko się rozwijał, dlatego choć Hackett robił postępy, jeszcze przez pewien czas w dziedzinie kompozycji miał ustępować kompanom. W gitarzyście rodził się swoisty kompleks kompozytorski. Podczas pracy nad „Foxtrot” coraz bardziej czuł się zespołowi niepotrzebny. Grupa wkraczała w kolejny etap rozwoju, komponując swoje najbardziej udane epickie, pełne symfonicznego rozmachu kompozycje – „Watcher of the Skies” i „Supper’s Ready” – a Hackett czuł, że nie nadąża ze kolegami. Na początku pracy nad „Foxtrot” chciałem odejść – przyznaje. – Byłem bardzo zmęczony i pewnego dnia pomyślałem sobie, że nie dam rady. Ci faceci są tacy dobrzy. Czułem, że tak naprawdę nic dla zespołu nie napisałem.

Wkład Hacketta w „Foxtrot” znów nie był tak duży, jak gitarzysta by sobie tego życzył. Samodzielnie przygotował ponownie króciutką kompozycję, tym razem miniaturę gitarową „Horizons”, opartą na bachowskiej melodii. Dziś to już klasyk, uwielbiany przez fanów. Ilekroć pojawia się w setach koncertowych, jako część akustycznych recitali, zawsze zbiera burze oklasków. W 1972 roku Steve drżącą ręką prezentował go kolegom z zespołu, będąc niemal przekonanym, że nie zyska aprobaty. Mylił się. To brzmi jakby tam na końcu miały być oklaski – podsumował tamto pierwsze wykonanie „Horizons” Phil Collins. Grupa była zadowolona z pierwszych, nieśmiałych kompozycji gitarzysty, nie miała też wątpliwości, że Hackett pod każdym względem jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Nie mogło być mowy o żadnym odchodzeniu. Na szczęście wystarczyło tylko kilka ciepłych słów otuchy, słowne votum zaufania, żeby wyperswadować gitarzyście odejście.

Steve dążył do samorozwoju i ciągle popychał grupę do samodoskonalenia. O ile był pełen podziwu dla artystycznej wizji swoich kompanów i ich umiejętności czysto muzycznych, dostrzegał elementy brzmienia grupy i formy koncertów, które wymagały dopracowania, lub rozwinięcia. Pamiętam, że byłem jedyny, który powtarzał, że potrzebujemy Mellotronu i że potrzebujemy koncertowych świateł. Genesis, choć już zachwycali na płytach, nadal nie potrafili oddać całego piękna i klimatu swojej muzyki na koncertach. Miało się to jednak zmienić. Mellotron trafił wreszcie do stałego instrumentarium, dzięki czemu grupa mogła brzmieć potężniej. Gdy dołączyłem do Genesis zauważyłem, że zespół próbował połączyć w swojej muzyce wiele różnych form, również formy symfoniczne. Myślę, że chcieli brzmieć jak orkiestra. Czułem, że potrzebowali właśnie Mellotronu, by nadać muzyce głębie i monumentalność – tłumaczył gitarzysta. Genesis kupili ostatecznie jeden z Mellotronów należących do zespołu King Crimson.

Zmieniła się także forma koncertów, choć nie zupełnie w sposób, o jakim myślał Hackett (choć i na efektowne światła też miał przyjść czas). Podczas trasy promującej „Foxtrot” Peter Gabriel, przebierając się za postacie z utworów, zainaugurował swój rockowy teatr jednego aktora. Zespół miał mieszane uczucia w związku z tym rozwinięciem koncertowego wizerunku, natomiast Steve cieszył się z takiego rozwoju sytuacji. Całkowicie pozbawiony ambicji przyciągania wzroku słuchaczy, z ulgą przyjął inicjatywę wokalisty. Prezentacja jest ważna – mówił. – Każdy zespół coś ma. Czasami jest to np. członek zespołu, który uchodzi za symbol seksu. Nie wierzę, że muzyka może zostać pozostawiona sama sobie. Dziennikarze muszą mieć coś, żeby móc się zaczepić, a nie było czegoś takiego, dopóki Peter nie zaczął się przebierać. Dzięki temu stał się centralnym punktem zespołu, kimś o kim można pisać. Ciężko jest pisać o samej muzyce, która jest przecież niewidzialna.

Poprzez wprowadzenie elementów parateatralnych i ulepszenie świateł, zespół bez trudu stał się dużą koncertową atrakcją. Problem z nieumiejętnością oddania specyficznego klimatu muzyki odszedł w zapomnienie. Mama Steve’a, stała bywalczyni koncertów Genesis w tamtym czasie, tak wspomina swoje pierwsze wrażenia po zmianie wizerunku grupy: Jeszcze będąc w barze usłyszeliśmy mellotronowy wstęp do „Watcher of the Skies”. Gdy weszliśmy na salę zobaczyliśmy scenę jakby pod jedwabną kotarą. Stał tam Peter ubrany w skrzydła nietoperza. Pomyślałam sobie: „to jest show! To jest showbiznes!”.

Przełamał się zespół, przekraczając trudną granicę między undergroundem a popularnością, przełamywał się też Hackett, który z solidnego wykonawcy, miał przekształcić się w zdolnego kompozytora. Przełamanie przyszło wraz z pracą nad „Selling England by the Pound”, albumem, który do dziś pozostaje jego ulubionym z genesisowego okresu. Steve w procesie pisania materiału wreszcie stał się równorzędnym partnerem dla Banksa, Gabriela i Rutherforda, czynnie uczestniczył w zespołowych jamach, samodzielnie opracował kilka dobrych riffów. Przyczynił się do powstania utworów „Dancing With the Moonlit Knight”, „The Battle of Epping Forest” i „Cinema Show”, zbudował podstawy pierwszego przeboju w dorobku grupy „I Know What I Like” i samodzielnie przygotował instrumentalny temat „After the Ordeal”. Sporo jak na muzyka, który jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej chciał opuścić zespół w przekonaniu, że nie umie pisać dobrych piosenek.

W czasie komponowania materiału na piąty album Genesis, Steve przeżywał solidny kryzys życia prywatnego. Rozpadało się jego pierwsze, krótkie i raczej nieudane małżeństwo z Hellen Busse[8]. Związek trwał zaledwie dwa lata, a jedyną jego dobrą pamiątką jest syn Oliver. Poznaliśmy się w Niemczech krótko po moim dołączeniu do Genesis – wspomina gitarzysta. - Nie pasowaliśmy do siebie. Byliśmy bardzo młodzi. Zespół dużo koncertował, a to jest trochę jak życie marynarza – ciągle na morzu – nie sprzyja to domowej harmonii. Ucieczkę od domowych problemów i napięć stanowił zespół. Hackett przyznaje, że rodzinna sytuacja mobilizowała i popychała go do wzmożonej pracy. Z moim małżeństwem nie było wówczas najlepiej. Znalazłem schronienie w muzyce. Będąc na scenie z zespołem czułem się jak w domu. Nigdy nie byłem tak zżyty z chłopakami jak wtedy.

Małżeński kryzys i wsparcie, jakie otrzymał od genesisowych kompanów, dobrze wpłynęło na muzyczną aktywność Steve’a. Choć ciągle nie czuł się sprawnym kompozytorem robił co mógł, aby jak najwięcej dać zespołowi. Skoro trudniej przychodziło mu przygotowywanie większych porcji gotowej muzyki, zaczął od drobnych podstaw. W czasie „Selling England by the Pound” moje propozycje polegały na przedstawianiu gitarowych riffów. Jeszcze nie całych melodii, czy kompozycji, ale właśnie riffów. Potem razem z zespołem szukaliśmy możliwości ich użycia. Jeden z takich wymyślonych przez Steve’a riffów legł u podstaw piosenki „I Know What I Like (In Your Wardrobe)”, która wydana na singlu stała się pierwszym przebojem Genesis. Ta charakterystyczna zagrywka chodziła po głowie gitarzyście już od dłuższego czasu. Jeszcze w czasach „Foxtrot” została pominięta przez zespół z powodu beatlesowskich skojarzeń. Gdy riff, nieco przerobiony, wrócił na warsztat kilka miesięcy później, Banks i Gabriel spojrzeli na niego bardziej przychylnym okiem. Zaraz okazało się, że są pomysły na to, jak ten chwytliwy zalążek rozbudować.

Od początku wiadomo było, że w temacie jest duży potencjał singlowy i że przy dobrym opracowaniu zespół może dorobić się pierwszego hitu. Problem polegał jednak na tym, że Genesis na przebojach niespecjalnie wówczas zależało, a z odniesieniami do The Beatles też nie było im po drodze[9]. Mimo wszystko w pewnym momencie grupa zapaliła się do pracy nad tą piosenką. Graliśmy „I Know What I Like” codziennie – wspomina Tony Banks. - Steve grał ten riff często na próbach dźwięku, mogłem dołożyć do tego kilka akordów i poimprowizować trochę. To bardzo dobry riff. Wiedzieliśmy, że pracujemy nad czymś, co ma singlowy potencjał. Efekt okazał się bezpretensjonalny i dziwny. Jestem zadowolony z tej piosenki. Zadowoleni byli także słuchacze, którzy chętnie kupowali singel, sprawiając że dotarł on na dziewiętnaste miejsce listy przebojów.

Jednak nie listy przebojów były tu najważniejsze. „I Know What I Like” jest przecież tylko sympatyczną chwilą wytchnienia między najpiękniejszymi kompozycjami albumu „Selling England by the Pound”. Steve zrobił dla tej płyty dużo więcej. Za opus magnum jego genesisowego rozdziału kariery uchodzi zdecydowanie gitarowe solo, będące kulminacją utworu „Firth of Fifth”. Jednak akurat w tym utworze jego rozwijające się umiejętności kompozytorskie nie były potrzebne. To moje najbardziej znane solo z płyt Genesis – mówi Hackett. – Chyba dlatego, że najbardziej melodyjne. Co za ironia losu, że napisał je Tony Banks. Moja jest tylko interpretacja. To wspaniała melodia. To, jak ja ją zagrałem na gitarze, z tyloma nagiętymi nutami, stworzyło klimat może hinduski, w każdym razie mniej europejski, co w dzisiejszej terminologii plasowałoby ten utwór w przegródce „muzyka świata”. Utwór stał się kanonem w repertuarze Genesis, stałym punktem koncertów zespołu, jak również solowych występów Steve’a już po jego odejściu. Według mnie „Firth of Fifth” to najpiękniejsze dziewięć i pół minuty muzyki, jakie Genesis kiedykolwiek stworzyło – pisał w swojej pracy „Progresywny (U)rock” znawca tematu Edward Macan.

Na płycie znalazł się też kawałek napisany przez Steve’a samodzielnie. „After the Ordeal” nie należał jednak do ulubieńców grupy i do końca ważyły się jego losy. Przeciwny umieszczeniu go w repertuarze albumu był przede wszystkim Tony Banks. „After the Ordeal” to słaby fragment płyty – twierdzi klawiszowiec. – Rzecz pseudo klasyczna bez prawdziwego ducha. To najprawdopodobniej najmniej lubiany przeze mnie utwór Genesis. Prawdę mówiąc chciałem go wywalić. Doszło wówczas do tradycyjnej dla zespołu demokratycznej debaty. Okazało się, że Peter Gabriel chciałby z kolei usunąć instrumentalny fragment „Cinema Show”, jeden z ulubionych Banksa. Osiągnięto więc kompromis polegając na... nie usuwaniu niczego. Dziś z perspektywy lat można powiedzieć, że dobrze się stało, bo ani hackettowy „After the Ordeal”, ani część instrumentalna „Cinema Show” ujmy zespołowi nie przynoszą.

„Selling England by the Pound” pozostaje dla Steve’a ulubionym albumem Genesis. Odblokowanie kompozytorskie sprawiło, że mógł on wreszcie dać zespołowi więcej od siebie. Po raz pierwszy był nie tylko gitarzystą, ale również kreatorem dźwięków, inicjatorem kompozycji i czynnym uczestnikiem jamów, z których wyłaniały się utwory. Jestem zadowolony z tej płyty. Według mnie brzmi ona lepiej niż poprzednie. Lubiłem być gitarzystą Genesis w tym czasie. Jest na tym albumie sporo momentów gitarowych, riffów. Jest bardziej rockowy, niż popowy. Ciągle jest tam dużo historii i ludzkich portretów. Takie utwory jak „Battle of Epping Forest”, czy „I Know What I Like” są bardzo angielskie.

Niestety był to ostatni album, o którym mógł mówić tak jednoznacznie pozytywnie. Przed Genesis, zespołem dumnie i szybko kroczącym przed siebie, pojawiły się nowe wyzwania. Na rok 1974 grupa przygotowała, rodzący się w bólach (prywatnych i artystycznych) album „The Lamb Lies Down on Broadway”, dwupłytowe, półtoragodzinne dzieło koncepcyjne. Muzycy zakasali rękawy i wzięli się ostro do pracy. Wynik ich starań do dziś uchodzi za jeden z symboli progresywnego rocka. Dla Steve’a czas budowania „The Lamb” stanowił całkowite przeciwieństwo okresu „Selling England”. Gitarzysta męczył się pracując nad tym albumem. Pisał i tworzył coraz więcej, ale tym razem ramy konceptu miały sprawić, że część powstałej muzyki i pomysłów nie mogła trafić na płytę. Nad grupą wisiały też czarne chmury życia prywatnego muzyków. Coś zmieniło się w zespole między „Selling England”, a „The Lamb” – tłumaczył gitarzysta. – Każdy miał jakieś swoje sprawy. Niektórzy z nas mieli żony, niektórzy dzieci, a niektórzy się rozwodzili. Próbowaliśmy to wszystko jakoś zebrać do kupy, pracując na wsi[10]. Początkowo pracy towarzyszył entuzjazm i ekscytacja, jednak z biegiem czasu wszelkie pozytywne emocje oddały pola napięciom.

„The Lamb Lies Down On Broadway”, wydany w listopadzie 1974 roku, przyniósł potężną dawkę artrockowej muzyki na najwyższym poziomie, jednak Steve nie darzy tego wydawnictwa specjalnym sentymentem. „The Lamb” powstał tak naprawdę obok mnie, a nie ze mną – stwierdził w jednym z wywiadów. - Czułem, że jest zbyt skomplikowany i nie mogłem sobie dać z tym rady, ani też wnieść nic sensownego. Dostrzegał także konkretne wady ściśle techniczne: Jest tam dużo rzeczy, które nie zyskały mojej aprobaty. Na przykład klaustrofobiczny rodzaj dźwięku. Twierdził również, że do muzyki przedostało się zbyt dużo przypadkowych niuansów i że zespół zatracił swoistą dyscyplinę, jaką charakteryzował się wcześniej. Podsumował to słowami: „The Lamb” muzycznie nie spełniał moich potrzeb.

Ani artystycznie ani prywatnie nie był to więc najlepszy czas. Steve definitywnie rozstał się z Hellen Busse, a tym razem zespół i muzyka nie stanowiły tak udanej odskoczni od domowych problemów, jak miało to miejsce rok wcześniej. Sytuacji nie poprawiało także, wiszące już wówczas w powietrzu, odejście Peter Gabriela. Wokalista miał odbyć z zespołem jeszcze tylko tournee promujące popularnego „Baranka” i opuścić grupę. Niepewności i napięć nie brakowało. Dla Steve’a kulminację tego trudnego czasu, stanowiła kontuzja palca: To był bardzo przygnębiający dla mnie okres. Moje pierwsze małżeństwo rozpadło się, miksowaliśmy album, który uważałem za poroniony pomysł, wyjeżdżaliśmy na nagrania do zrujnowanych domów. Pewnego wieczoru poszedłem na koncert Sensentional Alex Harvey Band, byli naprawdę rewelacyjni. Po koncercie zjawiłem się na przyjęciu i trochę za dużo wypiłem. Ktoś powiedział: „Byliby niczym bez Alexa”, a ja, lekko zawiany, od razu pomyślałem o nas i Peterze. Cały spięty ścisnąłem w dłoni kieliszek, uszkodziłem sobie nerw i ścięgno.

Przykra kontuzja, pomijając przesunięcie trasy, szczęśliwie nie niosła za sobą groźniejszych konsekwencji. Genesis ze Stevem na pokładzie, zagrał ostatnie tournee w „klasycznym składzie”. Były to najwspanialsze spektakle audio – wizualne w historii grupy, podczas których wykonywano cały album „The Lamb Lies Down on Broadway” wzbogacony pokazem kilkuset przeźroczy wyświetlanych na trzech telebimach. To były już ekstraklasowe koncerty, grupa niewątpliwie ugruntowała swoją pozycję w rockowej czołówce, ale planowane od pewnego czasu zmiany personalne i tak musiały nastąpić. W połowie 1975 roku Genesis opuścił Peter Gabriel. Żadne odejście nie jest pozbawione urazów i wzajemnych żali, ale odejście Gabriela, było na tyle dżentelmeńskie na ile być mogło – wspominał Steve. - Nikt tak naprawdę nie chciał się z nim żegnać. Chyba gdzieś w głębi duszy myśleliśmy, że po zakończeniu trasy Peter powie, że było wspaniale i jednak nie odejdzie. Ale on był sfrustrowany ówczesnym systemem pracy zespołu. Było mi bardzo przykro, kiedy Peter odszedł. Czułem, że zespół traci frontmana i twórcę wizerunku. To głównie dzięki niemu grupa odniosła sukces, wciąż wydzwaniał do różnych ludzi, popędzał. Starał się wszystkiego dopilnować. To urodzony mediator. Jego decyzja o odejściu była dla mnie wielkim rozczarowaniem.

Przed zespołem pojawiła się mgła niepewności. Reszta muzyków chciała oczywiście działać nadal pod szyldem Genesis, nie mając najmniejszych wątpliwości, że funkcjonowanie bez Gabriela jest możliwe, niepewna była natomiast reakcja prasy i fanów. Zespół znajdował się w kryzysie – przyznawał gitarzysta. - Cała przyszłość była niepewna. Należy pamiętać, że Peter był gwiazdą zespołu. Nikt tak naprawdę nie wiedział co stanie się z Genesis. Z drugiej strony dostrzegał zalety sytuacji mówiąc: W pewnym sensie jego odejście było uwalniające. Olbrzymia część składowa opuszczała zespół, ale mogliśmy spokojnie działać dalej, było mniej kwestii do poruszenia, mniej kostiumów, mniej komplikacji.

Rok 1975 miał się okazać nie tylko końcem „klasycznego składu Genesis”, ale także początkiem solowej działalności Steve’a. Trochę zaniepokojony „o jutro”, a trochę ciekawy nowego wyzwania, gitarzysta tuż po zakończeniu trasy „The Lamb” postanowił zebrać wszystkie swoje niewykorzystane dotychczas muzyczne pomysły i spróbował zagospodarować nimi cały longplej. Jeśli Genesis dla Hacketta stanowił swoistą „Szkołę twórców piosenek”, to Steve zdecydował się podejść do jednego z najważniejszych egzaminów swojego życia w „zerowym terminie”.

***

Trasa „The Lamb Lies Down on Broadway” dla Genesis przeszła do historii ze względu na pożegnanie z Gabrielem, dla Steve stanowiła jednak miłą okoliczność zapoznania swojej drugiej żony. Na nowojorski koncert 6 grudnia 1974 roku przyszła, za namową swojego przyjaciela, młoda studentka, początkująca malarka brazylijskiego pochodzenia o nazwisku Kim Poor. Poznałam Steve’a w nieco dziwnych okolicznościach. Tamten koncert był bardzo kontrowersyjny, gdyż połowa widowni kochała zespół, a druga połowa nienawidziła, mieliśmy więc do czynienia z mieszanką aplauzu i buczenia - wspomina Kim. - Jeden z moich znajomych znał zespół osobiście i miał świadomość, że jestem fanką Genesis. Wówczas jednak nawet nie wiedziałam jak oni wyglądają, bo nie umieszczali zdjęć na płytach. Po koncercie mój kolega przedstawił mnie zespołowi. Okazało się, że oni wszyscy są bardzo nieśmiali i na pewno nie należeli do najbardziej otwartych osób jakie spotkałam w życiu.

Tamtego wieczoru między Stevem a Kim coś zaiskrzyło. Można powiedzieć, że doszło do spotkania dwóch pokrewnych dusz. Nie mogliśmy przestać rozmawiać. Jestem niemalże przekonana, że spotkałam Steve’a w poprzednich wcieleniach. Ciągle towarzyszyło mi to uczucie. Wykorzystując świąteczną przerwę w trasie Hackett poleciał razem ze swoją nową dziewczyną do jej ojczyzny. Steve odwiózł mnie do Brazylii, żeby poznać moją rodzinę. Dla moich bliskich było to nieco szokujące spotkanie, bo nie wiedzieli oni zbyt dużo o muzykach i gdyby to od nich zależało, woleliby żebym związała się z jakimś Marsjaninem niż z muzykiem. Niepokój Państwa Poor nie był bezpodstawny, gdyż ich studiująca córka z miłości do Steve’a zaplanowała sobie wówczas nadprogramowe wakacje, żeby dołączyć do ekipy koncertującego Genesis: Zrobiłam sobie przerwę w szkole, czym doprowadziłam do rozpaczy moich rodziców. Spędziłam kilka tygodni w trasie z zespołem i kiedy wróciłam musiałam podjąć parę trudnych decyzji.

Pierwsze zauroczenie to jedna sprawa, natomiast nie można zapominać, że doszło wówczas do swoistego szoku kulturowego. Przy najlepszych chęciach z obu stron nie jest łatwo pogodzić ekstrawertyczne usposobienie latynoskiego charakteru z angielskim chłodem, małomównością i dystansem. Wspólnie spędzone tygodnie na początku 1975 roku miały odpowiedzieć na pytanie, czy związek ma szanse przetrwać i rozwinąć się, a także jak młoda Brazylijka odnajdzie się wśród Anglików z krwi i kości. Panna Poor miała jednak pewne doświadczenia z chłodnym usposobieniem Wyspiarzy, gdyż w żyłach jej byłego chłopaka, notabene również wielkiego fana Genesis, płynęła mieszanka krwi brazylijskiej i angielskiej. Facet, z którym była związana przed Stevem to Anglo – Brazylijczyk, więc znałam trochę ten typ zachowania. Z tym że u niego ta latynoska strona równoważyła nieco charakter. Niemniej jednak to on jako pierwszy zaraził mnie Genesis. Znał ich niemalże od samego początku i należał do największych fanów. Cóż za ironia – gdy zaczynałam college dał mi cały zestaw kaset Genesis, żebym go pamiętała[11].

Kim oczywiście wróciła do Stanów, żeby dokończyć studia, ale związek ze Stevem mimo wszystko nadal się rozwijał. Ostatecznie miała się osiedlić w Anglii i to z korzyścią dla własnego rozwoju artystycznego. Mocno zanurzyłam się w angielskie wpływy. Działała na mnie na przykład zima, której w Brazylii w ogóle nie mieliśmy. Znalazłam schronienie w tych pejzażach, które bardzo oddziaływały na wyobraźnię. Polubiłam też inne angielskie cechy, tę charakterystyczną „angielskość”, cechującą chociażby Genesis, delikatną ekscentryczność, dziwaczność. Anglia mnie bardzo inspirowała.


[1] Phillips opuścił zespół po nagraniu drugiego albumu Genesis „Trespass” z powodów zdrowotnych. Ant nie radził sobie ze stresem związanym z funkcjonowaniem w zespole i tremą koncertową. Po opuszczeniu grupy zaczął studiować muzykę w londyńskiej Guildhall School of Music and Drama. W początkowym okresie interesowała go szczególnie muzyka poważna. Zgłębiał tajniki gry na gitarze klasycznej i pianinie.

[2] Mieszkał wówczas z rodzicami, w mieszkaniu przy stacji Victoria.

[3] Tony Banks podobno dopiero po kilku miesiącach (wg Hacketta nie szybciej niż po pół roku) powiedział, że naprawdę podobało mi się, to co zagrałeś na przesłuchaniu...

[4] Podobno był to browar Newcastle Brown Ale.

[5] Pod tym względem pasował do Genesis. W tamtym czasie żaden muzyk zespołu nie był wiodącą postacią sceniczną.

[6] Jimmie Webster, Touch System 1952r.

[7] Steve użył sformułowania starałem się być lukrem na tym bardzo pełnym, kompletnym ciastku odnośnie swojego udziału w powstaniu utworu „The Musical Box”.

[8] Ślub odbył się we wrześniu 1972 roku w Kensington. Małżeństwo rozpadło się ostatecznie w 1974 roku, w czasie pracy nad albumem „The Lamb Lies Down On Broadway”.

[9] Bynajmniej nie ma tu mowy o niechęci do twórczości słynnej czwórki z Liverpoolu. Wręcz przeciwnie. Muzycy Genesis cenili dokonania The Beatles.

[10] Zespół komponował wówczas w niewielkiej miejscowości Headley w hrabstwie East Hempshire w podupadłej posiadłości, będącej stałą rezydencją grup rockowych.

[11] No i pamiętała. Dostał zaproszenie na ślub.
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!