Nie zawiodłem się! Pierwszy w naszym kraju koncert legendarnego gitarzysty Guns'n'Roses był wielkim muzycznym wydarzeniem, otwierającym tegoroczny sezon koncertowy. Doskonałe wykonania, zgrany zespół, dobre nagłośnienie i rock'n'rollowa atmosfera w wypełnionym po brzegi katowickim Spodku sprawiły, że po dwóch godzinach wychodziłem w pełni usatysfakcjonowany. Ale czy mogło być inaczej? Czy muzyk, który według Guitar World został sklasyfikowany na 15 miejscu listy 100 najlepszych gitarzystów heavymetalowych wszech czasów mógł rozczarować?
Zacznijmy od początku, tzn. od koncertu Slasha, bo support Anti Tank Nun dowodzony przez Titusa z jednorodnym, mało porywającym materiałem, dodatkowo słabo nagłośniony nie spełnił moich oczekiwań. Slash, jak na mistrza przystało już od pierwszej sekundy doskonale odnalazł się na scenie. Obszerną cześć koncertu wypełniły utwory ze znakomitej, entuzjastycznie przyjętej płyty „Apocalyptic Love”, wydanej w ubiegłym roku. Usłyszeliśmy m.in.: „Standing in the Sun”, „Apocalyptic Love”, „Anastasia”, „No More Heroes”, „You're a Lie”. Utwory w wersjach koncertowych zagrane z pazurem, rockową swobodą wypadły znakomicie. Jednak z największą niecierpliwością czekałem na repertuar Guns 'n' Roses. Usłyszeliśmy niespełna połowę z wybitnej „Appettite For Destruction” wydanej dwadzieścia sześć lat temu! Rozpoczynająca „Sweet Child O' Mine” fraza gitarowa powaliła na kolana, drapieżne „Welcome to the Jungle” i na zakończenie koncertu „Paradise City” nie pozostawiły żadnych wątpliwości, które miejsce w Polsce tej nocy było najgorętsze.
Warto pochwalić również wokalistę. Myles Kennedy w trudnej roli, śpiewając partie kilku wokalistów bardzo dobrze poradził sobie z utworami, nadając im swój charakterystyczny styl. Warto było przyjechać dla tych kilkuminutowych popisów solowych Slasha w „Rocket Queen”. Aż dziw bierze, że gdy trafił do szpitala w krytycznym stanie, lekarze dawali mu zaledwie kilka tygodni życia. Trzeba przyznać, że drugą szansę w życiu wykorzystuje najlepiej, jak to tylko możliwe!