STEVE HACKETT. BIOGRAFIA (3)
KARTY NA STÓŁ
Okoliczności związanych z solowym debiutem Steve’a jest zbyt wiele, żeby można było jednoznacznie ocenić, dlaczego gitarzysta, jako pierwszy z grupy, zdecydował się wydać płytę pod własnym nazwiskiem. Czy niepokój przed rozpadem Genesis, był aż tak silny, że Hackett postanowił przygotować sobie w ten sposób szalupę ratunkową? Czy może była to zupełnie niewinna próba zmierzenia się z nieznanym? Na ile wpływ miało niezadowolenie i zmęczenie towarzyszące pracy nad „The Lamb”, a na ile mobilizująco podziałała nowa miłość i rodzący się powoli trwały związek z Kim Poor? Być może wszystkie te aspekty złożyły się w jedną, silną potrzebę podjęcia tej „solowej rękawicy”. Było jednak coś jeszcze – sposób pracy Genesis, który można określić mianem „genesisowej demokracji” – zwyczaj, z którym artystyczne serce indywidualisty Hacketta nie mogło się godzić.
„Genesisowa demokracja”, polegająca na przegadywaniu i przegłosowywaniu muzycznych pomysłów, często przynosiła znakomite efekty. Dzięki niej ewoluujące kompozycje potrafiły nabierać odpowiednich kształtów, a repertuar płyt zwykle stanowił bardzo zwartą, konkretną całość. Jednak Steve coraz częściej ubolewał nad utworami, czy raczej szkicami, zarysami utworów, melodiami, pojedynczymi riffami, które odpadały nie zyskując „potrzebnej większości głosów”. Czym jest więc wydanie pierwszej solowej płyty, jeśli nie krokiem w kierunku uniezależnienia się od zdania innych muzyków, wydostania z ograniczającej pułapki demokratycznego sita, odcedzającego często świetne pomysły? „Voyage of the Acolyte” był być może zabezpieczeniem przed ewentualnym rozpadem Genesis, być może stanowił też odreagowanie „The Lamb”, ale przede wszystkim, był to pierwszy krok w stronę muzycznej niezależności. Jeszcze nieśmiały, pełen niepewności, może nawet nieco po omacku, ale najważniejsze, że niezwykle udany.
Materiał na ten album zbierał się od kilku lat. Najstarszy pomysł, melodia wykorzystana w kompozycji „The Hermit” pochodzi prawdopodobnie jeszcze z 1970 roku. Steve grał ją Tony’emu i Mike’owi podczas pierwszego przesłuchania, jeszcze przed angażem do Genesis. Fragmenty „Shadow of the Hierophant”, nad którymi Hackett pracował wraz z Rutherfordem, pamiętają sesję do „Foxtrot” (1972). Byłem wtedy rozczarowany, że nie wykorzystaliśmy tego kawałka – stwierdził gitarzysta. – Naprawdę go lubiłem. Później dopisałem długi fragment muzyki i zapytałem Mike’a, czy będzie miał coś przeciwko, jakbym to połączył. Mike się zgodził, a później bardzo dobrze zagrał w tym utworze.
Spora część pomysłów pojawiła się też podczas indywidualnych sesji w domowej sypialni, w której Steve trzymał Mellotron. W wolnych chwilach[1], samodzielnie eksperymentując z instrumentem, szukał nowych melodii, riffów i akordów. Już wówczas był w stanie odróżnić, które pomysły zainteresują zespół, a które nie: Coraz częściej myślałem o sobie bez zespołowych ograniczeń. Pojawiło się kilka pomysłów, które wiedziałem, że nie przypadną do gustu grupie. To był bodziec ku temu, żeby skierować się w kierunku niepożądanym przez zespół. Tylko solowa płyta dawała możliwość zapuszczenia się w tereny, po których Genesis nie chciał się poruszać. Nie może więc dziwić determinacja, z jaką Steve rzucił się w wir działalności na własną rękę. Gdy okazało się, że latem 1975 roku grupa będzie miała pierwsze od bardzo dawna dłuższe wakacje, Hackett nie miał wątpliwości, że poświęci ten czas na prace nagraniową.
Do rejestracji „Voyage of the Acolyte” przystąpił w czerwcu w Kingsway Studios. Mógł liczyć na stałą pomoc swojego brata Johna, a także Johna Acocka, z którym ostatecznie wyprodukował album. Żelazne trio Hackett – Hackett – Acock wykonało większą część pracy. We trzech zajęli się rejestracją gitar, fletów i instrumentów klawiszowych. Partie perkusji i wokal do kompozycji „Star of Sirius” nagrał Phil Collins, partie basu dołożyli Mike Rutherford, Percy Jones i Johnny Gustafson. Gościnnie pojawiła się także wokalistka Sally Oldfield, oraz wiolonczelista Nigel Warren Green i Robin Miller (obój). Próbowałem stworzyć coś bardziej romantycznego i instrumentalnego niż Genesis – opowiadał gitarzysta. - Nagrywaliśmy w Aviation House w Kingsway, miejscu w którym często nagrywali Fleetwood Mac, należącym po części albo w całości do chłopaków z Deep Purple. Obowiązywały tam pewne ograniczenie dotyczące hałasu. Nie wolno było nagrywać do szóstej po południu, więc sesje odbywały się głównie nocami. Dawało to złudzenie pracy po godzinach. To był miesiąc prawie bez snu, spędzony w niebezpiecznych ilościach papierosowego dymu. Jedliśmy głównie rosół z podejrzanie wyglądającego automatu.
Początkowo sesji towarzyszył spory niepokój i niepewność. Steve przez pierwsze dni nie wiedział, czy poradzi sobie jako szef ekipy i wizjoner całości. Nie miał także pewności, czy będzie w stanie stworzyć album z prawdziwego zdarzenia, z odpowiednią dynamiką, tworzący konkretną, zwartą całość. Ciągle liczył się z tym, że efektem jego starań może być w pewnym sensie płyta składankowa z tzw. „odrzutami”. Stopniowo, każdego dnia stawałem się coraz silniejszy, gdy wchodziłem do studia i widziałem wokół siebie przyjaciół – wspominał początek swojej debiutanckiej autorskiej sesji. – Pierwszym utworem, jaki nagraliśmy był „Hands of the Priestess” i myślałem sobie, że jeśli ten pierwszy uda nam się zrobić dobrze, jeśli zabrzmi tak, jak sobie tego życzyłem, to wszystko się uda. Tak więc na pierwszy rzut poszły gitary 12 strunowe, flet i Mellotron, i brzmiało to wspaniale.
Trudno sobie wyobrazić sukces tamtej sesji bez udziału Collinsa i Rutherforda, z czego Steve doskonale zdaje sobie sprawę mówiąc między innymi: Phil i Mike ożywili ten album. Wówczas nie wiedziałem jak pisać linie basu i perkusji. Poza tym nie sądzę, że byłbym w stanie dogadać się z nieznanym basistą i perkusistą, czy nawet rozmawiać w muzycznym języku, którego jeszcze nie zdążyłem poznać. W Genesis mieliśmy swój język i swoje określenia dla różnych rzeczy. Miło było współpracować z Philem i Mike’em poza ramami Genesis.
Hackett, aby nadać płycie charakter i klimat sięgnął po symbolikę kart tarota. Tytuły poszczególnych kompozycji wyraźnie nawiązują do tarotowej filozofii. Płytę, jak i całą solową działalność gitarzysty, otwiera kompozycja „Ace of Wands”, polski „As Buław”, który w tarotowej terminologii oznacza ni mniej, ni więcej tylko „dobry początek, pojawienie się szansy, którą należy wykorzystać”. I tak do każdego utworu dopasowana jest jedna karta – „Hands of the Priestess” (Kapłanka), „A Tower Struck Down” (Wieża), „The Hermit” (Pustelnik), „Star of Sirius” (Gwiazda), „The Lovers” (Kochankowie) i „Shadow of the Hierophant” (Arcykapłan). Kompozycje niosą różne ładunki emocjonalne, podobnie karty wiążą się z różnymi okolicznościami i charakterami. Wszystko jest oczywiście bardzo umiejętnie powiązane. Tarotowa Kapłanka, „kobieta wrażliwa, kierująca się intuicją, doradczyni duchowa” pojawia się w delikatnych, ulotnych dźwiękach „Hands of the Priestess”. Z kolei monumentalny, doniosły i pełen elegancji utwór „Shadow of the Hierophant” jest obrazem duchowieństwa, zasad moralnych i wiary.
Tarotowy minikoncept to jednak tylko dodatek do dzieła, nić łącząca utwory, chęć nadania całości specyficznego, jednolitego nastroju. Muzyka broni się i bez tego. Trwający czterdzieści minut „Voyage of the Acolyte” to niezwykle konsekwentny, dojrzały debiut na najwyższym poziomie. To więcej niż zwiastun obiecującej przyszłości, to pierwszy z tych najlepszych albumów Hacketta. Jest tu wszystko, czasem w pełnej krasie, a czasem tylko w sygnalizacyjnym zalążku, czym gitarzysta będzie czarował w pierwszym okresie solowej działalności. Płyta ta cieszy ucho różnorodnością na najwyższym poziomie i na różnych płaszczyznach. Mamy tu istne bogactwo utworów instrumentalnych, a te zachwyciły przede wszystkim. „Ace of Wands” to swoista wizytówka muzyki artrockowej lat siedemdziesiątych – świetna melodia, umiejętne, pełne smaku zestawienie brzmień akustycznych i elektrycznych, balansowanie między skoczną (ale nie taneczną!) dynamiką, a fragmentami spokojnymi.
Nieco bardziej eksperymentalny i na pierwszy rzut oka jakby toporny „A Tower Struck Down” przenosi w mroczniejsze artrockowe rejony. Tego typu quasi – horrorowe brzmienia to drugi „konik” Steve’a, a „Wieża” niewątpliwie stanowi pierwszą udaną próbę stworzenia czegoś niecodziennego za pomocą stosunkowo prostych środków. Jakby na drugiej szali muzycznej wrażliwości umieszczony jest temat „Hands of the Priestess”, dwuczęściowy delikatny pejzaż, w przeciwieństwie do poprzedników odciążony zarówno z kontrastów, jak i demonicznej rytmiki. To jeden z utworów pozbawionych „męskich” składników brzmieniowych. Gitara 12 strunowa, flet i Mellotron budują oniryczny, ulotny klimat. W podobnie baśniowym nastroju utrzymana jest ballada „The Hermit” (wokalny debiut Hacketta), w której czaruje fletem John.
Najbliżej tradycyjnej formy piosenkowej znajduje się, prawdopodobnie również najbardziej genesisowa, kompozycja „Star of Sirius”. Podobnie jak w „Ace of Wands” sporo tu zabaw klimatem i dynamiką, zestawień radosnego refrenu śpiewanego przez Collinsa, z fragmentami granymi tylko przez gitarę akustyczną. Zwieńczeniem albumu jest najdłuższy na krążku „Shadow of the Hierophant” i tu również mamy do czynienia z zabawą kontrastami. Utwór balansuje między ciszą, akustycznym minimalizmem, a potężnym, orkiestrowym rozmachem. Niespiesznie, wręcz ociężale budowana ściana dźwięku kreuje hipnotyczny, baśniowy klimat. Pojawia się tu drugi gościnny wokal, tym razem Sally Oldfield, obdarzonej bardzo delikatnym, folkowym głosem.
„Voyage of the Acolyte” to dzieło konsekwentne, przemyślane i mimo eklektyzmu spójne. Bardzo dobry album od pierwszych do ostatnich dźwięków, pozbawiony słabszych elementów i przestojów.
Przygotowaniem okładki zajęła się nowa towarzyszka życia Steve’a, jego przyszła żona, Kim Poor. Brazylijska artystka od tamtej pory miała być nadwornym grafikiem wydawnictw Hacketta. Dla debiutu namalowała adekwatny, pastelowy obraz, oddający swoistą lekkość, ulotność i baśniowość muzyki. Obraz ten okrzyknięto „okładką roku”, co było kolejną, miłą cegiełką sukcesu, jaki odniosła płyta. A sukces był niewątpliwy, także pod względem komercyjnym. „Voyage of the Acolyte” ukazała się w październiku 1975 roku nakładem Charisma Records i dotarła do 26 miejsca brytyjskiego zestawienia (191 w USA), zyskując status „srebrnej płyty”. Barbara Charone, brytyjska dziennikarka muzyczna, żywo interesująca się genesisowym środowiskiem, pisała w swojej recenzji: „Voyage of the Acolyte” potwierdza talent Hacketta przejawiający się już w jego pracy z Genesis i daje dobre prognozy na ich następny album.
Steve wracał w szeregi zespołu odrobinę spóźniony i z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony mocno podbudowany solowym zwycięstwem, które mobilizowało go do walki o przyszłość Genesis, z drugiej odrobinę zaniepokojony tym, jak będzie się czuł ponownie jako część kolektywu. Debiut stanowił poważny egzamin i punkt zwrotny w karierze i życiu gitarzysty, i choć wracał on do Genesis, wiedział, że funkcjonowanie w „demokratycznej” grupie, będzie dla niego jeszcze trudniejsze, niż wcześniej. Po „Voyage of the Acolyte” nie było już dla mnie odwrotu – przyznawał. – Zostałem z Genesis jeszcze na dwa albumy, ale było bardzo trudno stać się ponownie częścią ekipy. Artystyczna dusza Steve’a krzywiła się na samą myśl o muzycznych kompromisach i przegłosowywaniu pomysłów. W tamtym czasie wspólne komponowanie jawiło mu się jako bardzo wadliwy i ograniczający sposób pisania muzyki. I w pewnym sensie trudno się dziwić niepokojowi Hacketta, który przed rozpoczęciem pracy nad „A Trick of the Tail” tak naprawdę nie wiedział, czy zespół ponownie nie wciągnie go w tworzenie, kolejnej po „The Lamb”, niesatysfakcjonującej muzyki. Wiedział za to, że jeśli chce osiągnąć pełną satysfakcję musi mieć całkowitą kontrolę nad powstającym materiałem, sposobem jego nagrania i produkcji, a takie możliwości daje tylko solowa działalność.
Furtka do kariery pod własnym nazwiskiem została otwarta, ale Steve jeszcze na dwa lata wrócił do zespołowego szeregu. Dlaczego się przemógł? Tu także nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Dziś, z perspektywy lat, można zaryzykować stwierdzenie, że mimo wszystko miał nadzieję, że uda mu się mieć większy wpływ na muzykę zespołu. Po odejściu Gabriela w Genesis doszło w pewnym sensie do kompozytorskiego nowego rozdania, swoistego przetasowania sił i wpływów. Przyszłość miała jednak pokazać, że to nie Hackett wyjdzie z tej rozgrywki zwycięsko. W siłę urośli Tony Banks i Mike Rutherford, a gitarzysta ponownie znalazł się niejako w drugim szeregu.
Jeszcze w przypadku „A Trick of the Tail” obyło się bez zgrzytów. Steve wyczyścił szufladę zaległych pomysłów wydając autorską płytę, więc na starcie nie miał zespołowi zbyt wiele do zaoferowania. To też było powodem delikatnych pretensji. Szczególnie Banks i Rutherford mieli żal do Hacketta o solowy „skok w bok” w obliczu trudnej zespołowej próby. Czuliśmy, że Steve nieco pospieszył się z działalnością solową – przyznawał Mike. - Zespół był wtedy w takim czasie, że potrzebował aby zająć się wyłącznie jego sprawami. Banks widział to podobnie: Byłem wtedy nieco wkurzony. Potrzebowaliśmy wówczas całego materiału, jakim dysponowaliśmy. Czułem jakbym tylko ja pisał dla tego zespołu.
Steve poniekąd znów stał się dla Genesis przede wszystkim gitarzystą, jednak z drugiej strony nie można bagatelizować jego wkładu kompozytorskiego. Przyczynił się bowiem do powstania „Dance on a Volcano” (część zamykająca), „Los Endos” i „Entangled” (tekst i muzyka w zwrotkach) i każdy z tych utworów dużo mu zawdzięcza. Prawdziwe, brzemienne w skutki, nieporozumienia i konflikty pojawiły się dopiero podczas pracy nad następną płytą „Wind and Wuthering”. Steve złapał kolejny kompozytorski oddech i pisał wówczas tak dużo i sprawnie, jak chyba nigdy wcześniej. Wysoką formę utrzymywali także Banks i Rutherford, rozwijał się też Collins. Pomysłów było mnóstwo, a miejsca na pojedynczym longpleju za mało. Kłóciłem się straszliwie, bo czułem, że nie uda mi się przeforsować zbyt wielu utworów – wspominał Steve.
Atmosfera w zespole gęstniała i robiła się coraz trudniejsza do wytrzymania. Muzycznym kierownikiem w Genesis został niewątpliwie Tony Banks, który częściej niż Hackett, mógł liczyć na poparcie Rutherforda i Collinsa. W gitarzyście rosła frustracja i poczucie odrzucenia. Z całego worka jego pomysłów, grupa zaakceptowała tylko drobny wycinek. Rękę Steve’a słychać w „Eleventh Earl of Mar” (refreny), „Blood on the Rooftops”, (napisany w komitywie z Collinsem) „Unquiet Slumbers for the Sleepers” (duet z Rutherfordem) i „In That Quiet Earth” (improwizacja zespołowa). Największy problem tamtej sesji związany jest z kompozycją „Please Don’t Touch”, napisaną przez Steve’a samodzielnie. Zespół dłuższy czas miał ją „na warsztacie”, ale ostatecznie nie ukończono prac aranżacyjnych tego tematu. Podobno „nie leżał” on Collinsowi. Chwileczkę, to jest jeden z moich najlepszych pomysłów, a my go nie użyjemy? – pytał rozczarowany autor. W głosowaniu miejsce na płycie stracił także znakomity „Inside and Out”[2], nad którym Steve mocno pracował (tu wespół z całym zespołem) i z którym był dużo bardziej związany niż chociażby z nieszczęsnym „Wot Gorilla?”[3]. Ostatecznie Hackett figuruje na „Wind and Wuthering” jako współautor czterech kompozycji, stanowiąc dopiero trzecią, po Banksie i Rutherfordzie, siłę kompozytorską. Steve był niezadowolony zarówno ze swojej pozycji w grupie, jak i marnotrawstwa materiału: Pisałem coraz więcej, a zespół coraz mniej z tego korzystał.
Rozterki gitarzysty nie do końca spotkały się ze zrozumieniem reszty zespołu. Tony Banks, który dostarczył na album trzy solowe kompozycje, a przy trzech kolejnych współpracował, tak wspomina tamtą sesję: Są na „Wind and Wuthering” rzeczy takie jak „Blood on the Rooftops”, z którymi poza kwestiami aranżacyjnymi nie mam wiele wspólnego. To są refreny Phila i zwrotki Steve’a. Mocna rzecz, to znakomity kawałek. Podobnie „Eleventh Earl of Mar”, który szczególnie w refrenach dużo zawdzięcza Hackettowi. Czuję, że na tym albumie jest więcej jego wkładu, niż na jakimkolwiek innym. Collins z kolei dostrzegał podstawową niezgodność między podejściem Steve’a, a tradycyjną „zespołową demokracją”. Steve uważał, że czas na albumie powinno się podzielić równo między wszystkich, chciał mieć ćwiartkę płyty dla siebie, a my tak nie pracowaliśmy – opowiadał perkusista. - Zależało nam na tym, żeby wykorzystać wszystko, co najlepsze, niezależnie od autora.
Gitarzysta być może zacisnąłby zęby i starałby się funkcjonować w grupie nadal, gdyby nie nieformalny zakaz prowadzenia działalności solowej. O ile nikt nie widział większego problemu w tym, że Collins oprócz Genesis, funkcjonuje też w jazz – rockowej grupie Brand X, o tyle płyty sygnowane nazwiskiem Steve Hackett stanowiły problem. Dali mi do zrozumienia, że nie będą patrzeć łaskawym okiem na kolejny autorski album – wspominał Steve. – Wyczuwałem presję, żebym dał sobie spokój z karierą solową. Widzieli w niej zagrożenie dla zespołu. Tym czasem w obliczu ograniczonej przestrzeni w Genesis, kolejne płyty pozazespołowe wydawały się coraz bardziej kuszące: Pragnąłem wydać serię albumów solowych, a to martwiło Mike’a i Tony’ego. Phil się tym nie martwił, bo sam działał w Brand X, czego nie traktowano jak zagrożenie, bo nie wypuszczał albumów pod własnym nazwiskiem. Banks i Rutherford obawiali się, że kolejne autorskie wydawnictwa gitarzysty mogą zachwiać zespołową równowagą i sposobem postrzegania Genesis, który przecież stanowił zgrany kolektyw równych sobie muzyków.
Steve w pewnym sensie znalazł się w potrzasku. Z jednej strony nie był w stanie przeforsować zbyt dużej ilości swojej muzyki na płyty Genesis, z drugiej wiedział, że płyty solowe nie będą mile widziane przez kompanów. Zespół stał się pułapką. W tym momencie wszystko mogło stać się kolejnym problemem. Cegiełkę niezadowolenia do tego muru frustracji dołożyła także perspektywa kolejnej, długiej trasy koncertowej, na którą gitarzysta niespecjalnie miał ochotę[4], a także brak perspektyw na możliwość współpracy z innymi muzykami. Czekały go kolejne miesiące spędzone w „demokratycznej machinie”, na promowaniu płyty, która według niego mogła, a nawet powinna być lepsza.
Trzy szczytowe koncerty „Wind and Wuthering Tour” odbyły się w wyprzedanej do ostatnich miejsc londyńskiej hali Earls Court. Genesis wygodnie usadowił się na szczycie muzycznej hierarchii i mimo agresywnego ataku ze strony ruchu punkowego, należał do elity brytyjskiego rocka. Ten niewątpliwy sukces i znakomite perspektywy rysujące się przed zespołem nie były jednak w stanie zmienić nastawienia Steve’a. Decyzja o opuszczeniu Genesis zapadała powoli, stopniowo przez dwa lata, od wydania solowej płyty, aż do końca trasy 1977 roku. Klamka zapadła podczas miksowania koncertowego albumu „Seconds Out”. Sądzę, że miksowaliśmy właśnie „I Know What I Like”, kiedy pomyślałem, że już nie mogę słuchać tej piosenki – próbował umieścić na osi czasu zapadające decyzje. Zmęczenie pierwszym genesisowym przebojem stanowiło jedynie kroplę przelewającą czarę goryczy. Steve wiedział, że jeśli chce się nadal rozwijać, cieszyć muzyką i spełniać artystyczne marzenia musi odejść.
Rozstanie odbyło się spokojnie w atmosferze wzajemnego zrozumienia. Steve zadzwonił do Mike’a i jak twierdzi nie był specjalnie przekonywany do zmiany decyzji: Nie próbował mnie odwodzić. Wiedział, że byłem nieszczęśliwy w grupie.
Zawsze czułem, że Steve nie będzie z nami wiecznie, że jesteśmy raczej przystankiem w jego karierze, niż stacją docelową – mówił Tony Banks. – Ale kiedy powiedział, że odchodzi byłem zdziwiony i rozczarowany. Pasował do nas i wnosił do grupy nowe elementy. Jednak frustrowało go to, że niektóre aspekty, jakie chciał wprowadzić nie zyskały naszej aprobaty i nigdy nie zostały wykorzystane.
Hacketta bolało już niemal wszystko, co wiąże się z zespołowym kolektywem i wewnętrzną polityką grupy. Zawodził go dobór materiału na płyty, męczyły go dalekosiężne plany rozpisane niemalże dzień po dniu, a także swoista hermetyczność poczynań. Steve już wówczas myślał o okazjonalnym korzystaniu z orkiestry i zatrudnianiu dodatkowych instrumentalistów m.in. flecistów i saksofonistów. W Genesis nie było miejsca na takie eksperymenty. Zespół stał się zdecydowanie za ciasny i przytłaczający. Gitarzysta, próbując wyjaśnić żonie i ojcu powody swojego odejścia, obrazowo (dosłownie i w przenośni) opisał swoją wizję pracy w Genesis w tamtym czasie: Moja żona i mój ojciec malowali. Powiedziałem im więc kiedyś, żeby wyobrazili sobie czterech malarzy z paletami pracujących razem na jednym płótnie, którzy nie mogą dojść do porozumienia ani w sprawie tła, ani pierwszego planu, ani nawet tematu przewodniego.
Hackett, jako członek Genesis, właściwie nigdy nie zdołał w stu procentach rozwinąć skrzydeł. Szybko się uczył, starał się jak mógł, szukając swojego miejsca w świecie genesisowych dźwięków, ale ciągle coś stało na przeszkodzie. Ostatecznie zabrakło mu charyzmy, siły, tego daru przywódców, który mógłby sprawić, że pociągnąłby kolegów na muzyczne tereny, które go najbardziej interesowały. Ale może trafił na zbyt silne osobowości, zbyt dobrych muzyków i kompozytorów? Sam przecież widział w nich w pewnym sensie nauczycieli. To był okres, w którym wiele się uczyłem – opowiadał w wywiadzie dwadzieścia lat po opuszczeniu grupy. - Genesis to była taka szkoła twórców piosenek. Nauczyłem się wiele o rytmie od Phila Collinsa. A Tony Banks pokazał mi, jak w twórczy sposób budować akord. Peter Gabriel dał mi wzór świetnej rockowej poezji, a wspólnie z Mike'em Rutherfordem rozwinęliśmy sztukę gry na 12 strunowych gitarach. Szczególnie cenię sobie to ostatnie, ponieważ harmonii, jakie wtedy odkryliśmy używałem potem jeszcze przez wiele lat. To bardzo interesujący i owocny okres w moim życiu. W Genesis wszyscy wzajemnie bardzo wiele sobie daliśmy.
Co Steve dał zespołowi? Kilkanaście utworów, które stworzył bądź współtworzył, znakomite wykonawstwo, charakterystyczne, niepowtarzalne brzmienie gitary, a także coś bardzo nieuchwytnego, co zwykło nazywać się „magią”. Trudno jednoznacznie powiedzieć, jakie składniki się na tę „magię” składały, faktem natomiast jest, że po odejściu Steve’a zespół wyraźnie stracił część swojej charakterystyczności, specyficzną i rzadko spotykaną kombinację romantyzmu z niepokojem. Żadne wcześniejsze odejście, ani Phillipsa, ani Gabriela nie przełożyło się na wydanie przez grupę słabszej płyty. Tymczasem pierwszy pohackettowy album Genesis „...and then there were three...”, stanowił propozycję jednak wyraźnie słabszą, jakby uboższą, mniej zróżnicowaną od poprzedników. Dostrzega to większość dziennikarzy, biografów i fanów, a także sam Hackett: Wyobrażałem sobie, że zachowają to coś, tę tajemniczość, która kryła się w ich muzyce. Gdy odszedłem, odniosłem wrażenie, że razem ze mną odeszła ta tajemniczość. Gdzieś po drodze coś utracili. Oczywiście nie czułem się odpowiedzialny za to, ale równie dobrze może to ja wywoływałem w nich tę szczególną atmosferę.
Steve stanowił też w pewnym sensie inspirującą przeciwwagę dla Banksa. Z ich instrumentalnej rywalizacji wielokrotnie rodziły się znakomite pomysły. To wspaniała sprawa mieć kogoś, z kim można tworzyć harmonie, lub grać unisono – mówił klawiszowiec. Trzeba długo się uczyć, by odkryć, jak wiele dają współbrzmienia – dodawał Steve. – Często rozmawialiśmy (z Banksem) o naszych ulubionych kompozytorach, którzy potrafili używać akordów zgodnie z regułami harmonii, na przykład o takich klasycznych twórcach jak Sibelius, Szostakowicz, a w moim przypadku Chopin, Bach, Czajkowski i Rachmaninow. A spośród współczesnych twórców Jimmy Webb i oczywiście Lennon i McCartney. Tony mawiał, że potrafili wziąć zwykły akord i sprawić, by zabrzmiał w niezwykły sposób. Współzawodniczyliśmy, chociaż tak naprawdę to był bardzo nierówny pojedynek, bo jeśli grasz na instrumentach klawiszowych, to możesz naraz wyczarować nieporównywalnie więcej harmonii. Ale ja starałem się pisać muzykę gitarową tak, jakby gitara miała możliwości klawiszy, nie chciałem być w żaden sposób ograniczony.
Steve poinformował kolegów o opuszczeniu zespołu latem 1977 roku, a oficjalna wiadomość o rozstaniu została przekazana przez prasę 8 października. Atmosfera była wówczas zgoła odmienna od tej sprzed dwóch lat, kiedy szeregi Genesis opuszczał Gabriel. Tym razem nikt nawet nie ośmielił się przewidywać rychłego końca kariery grupy. Na miejsce Hacketta nie szukano następcy. Jego studyjne obowiązki przejął Mike Rutherford, a na koncertach od 1978 roku w rolę Steve’a „wcielał się” Amerykanin Daryl Stuermer, stając się koncertowym członkiem Genesis.
Mimo, że rozstanie było spokojne, można powiedzieć typowo angielskie, Steve’owi juz po odejściu zdarzyło się „chlapnąć” w wywiadach kilka słów, których później żałował. Udzieliłem paru wywiadów, w których próbowałem wbić szpilkę jedną lub dwie – przyznawał po latach. – To było bardzo dawno temu i gdybym mógł mieć jedno życzenie to chciałbym cofnąć tamte słowa. Myślę, że każdy z nas udzielił kiedyś wywiadu w tym stylu i kiedy np. czytałem wywiad z Peterem, który mówił, że jest zmęczony pracą z takimi draniami jak my, to śmiałem się z tego. Ale wolałbym być bardziej dyplomatyczny. Na szczęście nikt do nikogo nie chował urazy. Relacje między muzykami pozostały koleżeńskie, pełne zrozumienia i wzajemnego szacunku.
[1] Każdy kto zna historię Genesis wie doskonale, że wolnych chwil w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych muzycy nie mieli zbyt wielu. Hackett ma problem ze sprecyzowaniem, kiedy te „wolne chwile” miały miejsce. Wymienia m.in. koniec roku 1973 roku (przerwa koncertowa między 20 grudnia’73 a 13 stycznia’74?) Być może pracował też samodzielnie w czasie, kiedy Gabriel kończył swoją działkę „The Lamb” (miał przecież sporą obsuwę z tekstami)?
[2] Znalazł się ostatecznie na wydanej w 1977 roku trzyutworowej epce „Spot the Pigeons”.
[3] To właśnie ten utwór znalazł się na płycie kosztem „Please Don’t Touch”. Steve nie tylko z tego powodu darzy go szczególną antypatią nazywając „instrumentalnie ubogim”.
[4] 90 koncertów na przestrzeni siedmiu miesięcy między styczniem a lipcem’ 77