Steve Hackett (4): Kapitan własnego okrętu

Maurycy Nowakowski

STEVE HACKETT. BIOGRAFIA (4)

KAPITAN WŁASNEGO OKRĘTU

ImageKariera solowa to wolność, ale też olbrzymie ryzyko i odpowiedzialność. Miła jest perspektywa bycia „panem własnego losu”, posiadania całej przestrzeni płyty do własnej dyspozycji, ale Steve doskonale zdawał sobie sprawę, że to nie wszystko. Działalność na własną rękę niesie zarówno przyjemności, jak i wymagania dużo większe niż funkcjonowanie w rozpędzonym zespole o ugruntowanej pozycji. W grupie ewentualna porażka mniej boli. Gdy jesteś w grupie odpowiedzialność rozkłada się na kilka osób, od księgowych po człowieka parzącego herbatę – mówił Hackett. - Sprawa wygląda inaczej, kiedy się jest kapitanem własnego okrętu. Kiedy robi się solową płytę ludzie z wszystkimi pytaniami idą do ciebie. Cała odpowiedzialność za sukces lub porażkę spada na twoje barki. Najgorsze jest jednak poddanie się wątpliwościom. Steve nie zamierzał zwątpić ani we własną pomysłowość, ani w zdolności organizacyjne. W październiku oficjalnie opuścił szeregi Genesis, a już w listopadzie ’77 zameldował się w studio, rozpoczynając rejestrację drugiego solowego krążka – „Please Don’t Touch”.

Mimo, że tym razem musiał radzić sobie bez starych genesisowych kompanów, u jego boku nie brakowało ciekawych współpracowników. Ponownie mógł liczyć na swojego brata Johna, odpowiadającego głównie za partie fletów i producenta Johna Acocka, chętnie zasiadającego także przy klawiaturach. Zadaniami perkusyjnymi podzielili się Chester Thompson (a jednak nie mogło obyć się bez wątku genesisowego!) i Phil Ehart ze znanej amerykańskiej grupy artrockowej Kansas. Wokalami zajęli się Randy Crawford, Richie Havens i Steve Walsh (podobnie jak Ehart członek Kansas). Każdy z wokalistów otrzymał kompozycje pasujące do własnej stylistyki. Nagrania trwały dłużej niż w przypadku debiutu. Płyta gotowa była po czterech miesiącach pracy w studiach Cherokee (USA) i Kingsway (Anglia).

Hackett zamarzył sobie, żeby jego nowy album był muzycznym połączeniem Europy i Stanów Zjednoczonych. Jeszcze jako członek Genesis zaprzyjaźnił się z folkowym wokalistą, Amerykaninem Richiem Havensem, który na „Please Don’t Touch” wykonał dużą pracę. Do pierwszego spotkania muzyków doszło podczas trasy „Wind and Wuthering”, kiedy to Havens otwierał koncerty Genesis. Richie występował przed nami w Earls Court. Wszyscy w zespole byliśmy jego fanami – przyznawał Steve. – Puszczaliśmy jego taśmy jeżdżąc na koncerty. Bardzo chciałem go poznać. Do spotkania doszło ostatecznie dzięki klawiszowcowi Havensa Dave’owi Leboltowi, który z kolei bardzo lubił „Voyage of the Acolyte” i chętnie przedstawił Hacketta Havensowi. Steve od razu wkradł się w łaski wokalisty chwaląc jego dość chłodno przyjęty przez londyńską publiczność występ: Powiedziałem mu, że jakość jego występu kompletnie nie korespondowała z brakiem entuzjazmu na widowni. Wstał i bardzo serdecznie uścisnął mi rękę. Między muzykami szybko zawiązały się przyjacielskie relacje. Panowie umówili się na koleżeńską kolację, podczas której Havens, ku uciesze Steve’a, zaproponował współpracę. Propozycja spadła jak z nieba, gdyż gitarzysta już wcześniej widział głos Richiego w jednej z powstających właśnie kompozycji. Dosłownie słyszałem go śpiewającego „Icarus Ascending”. Nie chciałem jednak naciskać. Pod koniec wieczoru to on stwierdził, że powinniśmy pracować razem.

Hackett zadzwonił do Richiego kilka miesięcy później, mając już gotową piosenkę. Nie zdążył jej jeszcze zaprezentować, a już usłyszał od Havensa: na pewno jest wspaniała. Ewidentnie zapalony do współpracy wokalista niebawem stawił się w studio i zarejestrował wokale ostatecznie do dwóch piosenek „Icarus Ascending” i „How Can I?”. Dograł ponadto w kilku miejscach instrumenty perkusyjne. Havens był fantastyczny – chwalił wokalistę Steve. – Dał temu albumowi bardzo wiele. Nagraliśmy jeden utwór „Icarus Ascending”, a ja miałem przygotowany jeszcze jeden, ale nie sądziłem, że starczy nam na niego czasu. Tego dnia wrócił z Nowego Jorku, więc zapytałem, czy nie czuje się zmęczony, a on odpowiedział, że w ogóle nie bywa zmęczony. Był tak zaangażowany, że nagraliśmy od razu obie piosenki. Nauczył się ich w jednej chwili, jakby śpiewał je od zawsze. Jego entuzjazm był niewiarygodny. Uosobienie skromności i profesjonalizmu. Praca z nim okazała się dla mnie wspaniałym doświadczeniem.

Drugim głosem „Please Don’t Touch” była Randy Crawford, początkująca wówczas Amerykanka poruszająca się w stylistyce jazzowej, soulowej i R’n’B. Czarnoskóra wokalistka miała na koncie dwa albumy - „Everything Must Change” i „Miss Randy Crawford” – dość ciepło przyjęte w Stanach Zjednoczonych, ale mniej popularne w Wielkiej Brytanii. Steve spotkał Randy w jednym z klubów Chicago po koncercie Weather Report. Poszedłem zobaczyć Jaco Pastoriousa – wspominał Steve. – Podobało mi się to, co zrobił na płycie Joni Mitchell, znałem także jego dokonania z Weather Report. Wieczór otwierała Randy Crawford. Ona wówczas była mało znana, miała na koncie sukces tylko w Stanach i to też niewielki. Hackett zachwycił się mocnym, ciepłym głosem Crawford i zaproponował jej nagranie „Hoping Love Will Last”, piosenki o której już od dawna wiedział, że potrzebuje kobiecego, soulowego głosu. Pracował nad nią jeszcze w czasach Genesis i mimo, że koledzy z zespołu z zainteresowaniem przyglądali się powstającej kompozycji, Steve nie był przekonany, czy może ona zostać odpowiednio wykonana przez Phila Collinsa. Z kolei dla Randy współpraca z Hackettem stanowiła niewątpliwą okazję do zaznaczenia swojej obecności w świadomości brytyjskich słuchaczy.

Przy powstaniu albumu mocno pomagał też duet muzyków z zespołu Kansas, amerykańskich odpowiedników brytyjskich przedstawicieli rocka symfonicznego Genesis i Yes. Jak się okazuje stylistyczne powiązania nie pozostały w tym przypadku bez znaczenia. To fascynujące, że mogłem użyć muzyków określanych kopistami Genesis, jako przeciwieństwo Genesis, na moim albumie – przyznawał Steve. - Ale zasadniczo, tym co definiuje Kansas w tych dwóch utworach jest barwa wokalna. Dla mnie to właśnie jest Kansas, a nie to, do czego dążą w kategoriach europejskich wpływów. To była idealna okazja wykorzystać wspaniałego wokalistę i perkusistę ze świeżym młodzieńczym podejściem. Chciałem, aby brzmienie albumu było młode i rozbrykane w przeciwieństwie do brzmienia wystudiowanego. To była wyjątkowa współpraca, ponieważ oni byli tak bardzo zakorzenieni w tym, co robiłem w przeszłości.

Steve Walsh zaśpiewał w dwóch piosenkach – „Narnia” i „Racing In A”. Miał też ochotę na trzecią, ale „Icarus Ascending” został wcześniej obiecany Havensowi. Wokal Walsha podniósł walory komercyjne, szczególnie w przypadku „Narnii” i chyba wypada żałować, że amerykański wydawca Kansas nie zgodził się na wypuszczenie tej wersji piosenki na singlu, bo niewątpliwie pojawiła się szansa powalczyć z nią o górne rejony list przebojów. Tekst tej chwytliwej kompozycji jest ukłonem w stronę twórczości jednego z ulubionych pisarzy Hacketta, C.S. Lewisa: Jest taka książka „Lew, czarownica i stara szafa”. Opowiada ona o przygodach grupki dzieci w krainie zwanej Narnia, krainie pokrytej śniegiem, rządzonej przez Białą Królową, panuje tam wieczna zima. Starałem się więc wytworzyć świąteczny klimat, dzwonki, renifery, sanie – przybliżał genezę „Narnii” Hackett.

Oprócz piosenek z wokalem o nieco bardziej tradycyjnej konstrukcji, na płycie nie mogło zabraknąć też kompozycji instrumentalnych i dziwadełek. W centralnym punkcie albumu znalazły się tematy „Land of a Thousend Autumns” i słynny już „Please Don’t Touch”. Ten pierwszy mroczny pejzaż jest, jak mówi Hackett, reakcją na klimat japońskiej muzyki i filmu[1]. Drugi, niechciany przez genesismanów, to koncertowy killer, który doczekał następującej instrukcji obsługi na oryginalnym wydaniu płyty: Aby uzyskać maksymalny efekt należy słuchać tak głośno, jak to tylko możliwe, z podkręconymi wysokimi tonami i basem tak bardzo, jak tylko sprzęt na to pozwala. Nie puszczać osobom z chorobami serca. Opis dla fanów mocnych wrażeń zaiste zachęcający.

Jeśli „Please Don’t Touch” miał porywać na koncertach i przyprawiać co wrażliwszych słuchaczy o atak serca, to dziwaczny „Carry on up the Vicerage” musiał budzić konsternację i zdziwienie. W sferze muzycznej to połączenie artrockowej przestrzeni z awangardowym żartem i groteską. Tekstowo to hołd oddany kryminałom Agathy Christie[2]. W jedynej śpiewanej (choć to może za mocne słowo) przez siebie piosence Steve przytacza różne sytuacje, typowe dla historii wymyślanych przez powieściopisarkę. Wokal jest zabawnie odrealniony poprzez umieszczenie obok siebie dwóch ścieżek, jednej spowolnionej, drugiej przyspieszonej. Myślę, że potrzebna jest kopia tego tekstu na okładce. Przez tę charakteryzację na głos Myszki Miki połowa tekstu jest niezrozumiała – stwierdził żartobliwie Steve.

W ciągu czteromiesięcznej pracy przez studio przewinęło się wielu gości, ale i tak największą robotę wykonał Hackett. Tym razem wszystkie kompozycje napisał samodzielnie, a lista instrumentów na których zagrał jest imponująca. Jak przystało na samodzielnego artystę, grał nie tylko na wszelkich rodzajach gitar (od akustycznych, 12 strunowych i ze strunami nylonowymi, przez elektryczne, aż po syntezator gitarowy Rolanda), ale pomagał też przy rejestracji instrumentów klawiszowych i perkusjonaliów. Oczywiście próbował też śpiewać, jednak działka wokalna ciągle stanowiła jego piętę achillesową. Ten stan rzecz miał się utrzymywać jeszcze przez ładnych kilka lat.

„Please Don’t Touch” to dobra płyta, ale choć tworzą ją w większości udane kompozycje, jako całość ustępuje nieco debiutowi. Hackett, chyba odrobinę zachłyśnięty wolnością, zaproponował zestaw utworów, których prawdopodobnie nigdy nie mógłby zaprezentować na płytach Genesis. Olbrzymia różnorodność kompozycji, podkreślona jeszcze czterema diametralnie różnymi wokalami sprawiła, że płyta straciła odrobinę na spójności. Z drugiej jednak strony jest to wspaniały manifest szerokich możliwości artysty. Z jakim nurtem Steve by tu nie romansował, za każdym razem powstawało coś interesującego. Na krążku znalazły się piosenki o zabarwieniu folk- rockowym („How Can I?”), soulowym („Hoping Love Will Last”), a także utwory artrockowe („Please Don’t Touch”) i akustyczne miniatury (zadedykowana partnerce „Kim” [3]).

Niektóre utwory, jak „Racing in A” łączą w sobie rock, muzykę klasyczną i akustyczną. Tu obok siebie zestawiony jest chwytliwy, nieco wytłuczony, rockowy refren, ze żwawym zakończeniem na akustyku. Centralnym, kulminacyjnym fragmentem albumu wydaje się być utwór tytułowy[4], wraz z tajemniczym pejzażem instrumentalnym „Land of a Thousend Autumns” pełniącym tu jakby rolę intra. Te pięć minut to esencja Hacketta z lat siedemdziesiątych. Niepokojący, momentami nieco nerwowy popis instrumentalny, z galopującym, nieszablonowym rytmem i świetnymi melodiami – raz sympatycznymi, przyjemnymi dla ucha, raz jazgotliwymi, budzącymi niepokój – to Hackett jakiego nigdy za wiele.

W sumie jest to dobra artrockowa pozycja, pełna ciekawych, nieszablonowych kompozycji, choć nie tak udana jak „Voyage of the Acolyte”. Jeśli debiut okazał się spójny i jednolity, tak tu momentami można odnieść wrażenie, że to rodzaj kompilacji dobrych piosenek, które oddzielnie dają dużo przyjemności, ale razem nie koniecznie składają się na bardzo dobrą płytę. Z eklektyzmem i indywidualnym charakterem każdej kompozycji zgadza się sam autor mówiąc: To jest dużo ambitniejszy album niż „Voyage of the Acolyte”. Czułem, że każdy utwór powinien brzmieć inaczej, każdy utwór powinien mieć swoją osobowość i skład wykonujących go muzyków. Z jednej strony mamy „Hoping Love Will Last”, który jest kawałkiem jazzowo – popowym. Śpiewa go czarnoskóra, młoda dziewczyna dopiero rozpoczynająca karierę, na perkusji gra czarnoskóry Chester Thompson, a biali są tu kompozytor, producent, szkocki skrzypek i angielski wiolonczelista. Czyli w sumie mamy ludzi pochodzących z bardzo różnych środowisk, pracujących nad jedną piosenką. Z drugiej strony skali mamy kawałek „Please Don’t Touch”, który wywodzi się z idei połączenia swoistych muzycznych szaleństw, mających tyle wspólnego z gitarowym tremolo, co z malowidłami van Gogha. John Acock, który pracował ze mną nad tym albumem często do mnie mówił, że jest to dzieło szalonego umysłu.

Odrobina szaleństwa jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a „Please Don’t Touch”, która ukazała się w maju 1978 roku, niemalże powtórzyła komercyjne osiągi poprzedniczki. W Wielkiej Brytanii dotarła do miejsca 38, w Stanach Zjednoczonych osiągając pozycję 103. Szczególnie cieszył progres sprzedaży za Oceanem, w czym należałoby chyba upatrywać udziału amerykańskich gości. Natomiast recenzje okazały się kiepskie. Należy jednak pamiętać, że nie był to najlepszy czas dla tego typu muzyki. Ciągle nacierał punk rock ciesząc się poparciem części dziennikarzy i krytyków, upatrujących w tym nurcie... „świeżego powiewu”. Większość muzyków wywodzących się z ery progresywnej miała w tamtym czasie z prasą muzyczną pod górkę. „Please Don’t Touch” zebrała kilka cierpkich słów od recenzentów pism „Rolling Stone” i „Sounds”. Dostało się melodiom, jakości całego materiału, a nawet „idealnej dykcji” Havensa niepasującej do hackettowych kolokwializmów i zabaw dialektem.

Naturalnym następstwem wydania płyty jest zwykle promująca ją trasa koncertowa. Album cieszył się na tyle dużą popularnością, że z organizacją tournee nie mogło być większych problemów. Jednak Steve początkowo nie planował takiego kroku, ograniczył się do udzielania setek promocyjnych wywiadów. Sądzę, że pobiłem rekord świata w wywiadach – żartował w kolejnej promocyjnej rozmowie. – Udzieliłem ich w Ameryce sto dwadzieścia w jakieś dwa tygodnie. Obecnie nie planuję koncertów. Nie wiem czy w ogóle wyruszę jako Steve Hackett Band. Być może użyję zupełnie innej nazwy, ale w tej chwili mam inne plany. Po siedmiu latach solidnego koncertowania mam ochotę na pracę na innych terytoriach. Chciałbym zająć się produkcją, myślę też o współpracy z filmowcami. Może zrobię trochę muzyki do filmów. Jednak w ciągu kliku tygodni zmienił zdanie. Wiedział, że rezygnując z występów traci sporą część przyjemności, jakie daje praca muzyka. Poza tym pozostawiłby płyty niejako samym sobie. Nie ma bowiem wątpliwości, że najlepszą reklamą dla albumu są koncerty. Latem postanowił rozeznać się w możliwości zorganizowania trasy.

Sposób nagrywania pierwszych dwóch płyt, który uwzględniał sporą liczbę gości, utrudniał nieco sprawę. Oczywistym jest, że Steve nie mógł zmontować składu z muzyków, którzy pomagali przy nagrywaniu albumów. Poza Johnem, nie miał gotowych do trasy współpracowników. Musiał rozejrzeć się za zupełnie nowymi ludźmi, po pierwsze „wolnymi”, po drugie posiadającymi odpowiednio wysokie umiejętności techniczne i – co było mile widziane – także wokalne.

W rekrutacji pomógł między innymi John Acock, który polecił będącego wówczas „do wzięcia” Dicka Cadbury. Ten multiinstrumentalista, najlepiej czujący się w grze na basie, był już wówczas doświadczonym muzykiem. W dzieciństwie uczył się śpiewu i gry na skrzypcach. Miał też za sobą m.in. trzyletni pobyt w prog – folkowym zespole Decameron, a w połowie lat siedemdziesiątych założył własne studio nagraniowe. Po raz pierwszy spotkałem Johna Acocka w 1970 roku – wspomina Dick. – Pełnił wówczas funkcję inżyniera dźwięku w Kingsway Studios należącym do Iana Gillana. John później został pierwszym inżynierem w moim studio Millstream, które założyłem w 1978 roku. Musiałem opóźnić otwarcie tego studia, bo on właśnie kończył prace produkcyjne „Please Don’t Touch”. Pewnego dnia przyszedł i powiedział, że polecił mnie, jako basistę do nowej grupy koncertowej Hacketta. Krótko później Steve zadzwonił do mnie. Trochę jamowaliśmy razem i zapytał mnie, czy jest coś, co chciałbym zagrać. Poprosiłem go, żeby pokazał mi riff „A Tower Struck Down” i jakieś pięć minut później graliśmy ten kawałek. Potem Steve powiedział mi, że sesyjnemu basiście zajęło to godzinę i że jestem przyjęty. Poza tym interesował go także mój potencjał wokalny.

Z kolei klawiszowca Nicka Magnusa skaptował sam Hackett, wypatrując jego ogłoszenie w „Melody Maker”. Szczęśliwie trafił na bardzo utalentowanego muzyka, chwilowo bez poważniejszych zajęć. Magnus zaczynał działalność w 1976 roku jako członek symfoniczno – rockowego zespołu The Enid. Później wszedł jeszcze do składu progresywnego Autumn. Po rozpadzie tej grupy zaczął ogłaszać się w muzycznej prasie. Steve zadzwonił do mnie po tym, jak zobaczył ogłoszenie w „Melody Maker” – wspomina Nick. - Początkowo myślałem, że ktoś próbuje mnie wkręcić. Terry Pack z The Enid specjalizował się w psotach telefonicznych i kilkukrotnie próbował mnie tak wrobić. Sądziłem, że to kolejna próba. Ostatecznie Steve przekonał mnie, że jest Stevem Hackettem i umówiliśmy się na rozmowę. Przyjechał do mnie z Johnem i przeszedłem bardzo stresującą i dość krępującą audycję. Magnus zareklamował swoje umiejętności i spodobał się Hackettowi. Okazał się niezwykle sprawnym i wszechstronnym klawiszowcem, potrafiącym dobywać z klawiatur inspirujące dźwięki i barwy. Już podczas tamtego pierwszego przesłuchania zaprezentował dźwięk keyboardów później wykorzystany przez Steve’a w kompozycji „Spectral Mornings”. Nick był najbardziej niedocenionym muzykiem w składzie[5] – stwierdził po latach Dick Cadbury. – Fenomenalny muzyk i bardzo utalentowany klawiszowiec. Mógł wydobyć z instrumentu każdy wymagany dźwięk.

Do składu weszli także perkusista John Shearer i wokalista, na w poły amator Peter Hicks. Obaj nie mieli wielkiego doświadczenia, pod względem muzycznego obycia ustępowali nie tylko Hackettowi, ale także Cadbury’emu i Magnusowi. Hicks w czasie prób do trasy musiał dzielić czas między muzykę, a pracę w biurze. Shearer z kolei został określony przez Cadbury’ego jako nieprzeciętny showman, bardzo głośny, tak na scenie, jak i poza nią. Dysponował dużym, imponująco wyglądającym zestawem perkusyjnym marki Ludwig.

Zespół został więc skompletowany. We wrześniu 1978 roku pierwsza grupa Hacketta w składzie: Steve (gitary, wokal), John (flety, gitara, pedały basowe), Nick Magnus (instrumenty klawiszowe), Dick Cadbury (bas, wokal), John Shearer (perkusja), Peter Hicks (wokal) rozpoczęła próby do trasy. Na warsztat trafiły kompozycje z obu solowych krążków Steve’a, dwa premierowe utwory i genesisowy „I Know What I Like” (a jednak!).

Dziewicze tournee ruszyło 4 października 1978 w Chateau Neuf, w norweskim Oslo i choć nie brakowało nerwów i drobnych pomyłek, koncert się udał. Pamiętam, że towarzyszył mi nieprawdopodobny stres, ale występ udał się znakomicie – wspominał Hackett. - Pomyślałem, że skoro raz nam się powiodło, to dalej też będzie dobrze. Trasa okazała się wspaniała, także pod względem finansowym. Poza tym publiczność była bardzo wspierająca i cudowna. „Please Don’t Touch Tour” był króciutki, liczył zaledwie dwanaście występów, obejmujących Skandynawię, zachód Europy i Wielką Brytanię. Set prezentowany przez grupę wyglądał następująco:

Please Don't Touch / Racing In A / Carry On Up The Vicarage / Ace Of Wands / Hands Of The Priestess I / Icarus Ascending / Narnia / Acustic Set: Horizons i Kim / A Tower Struck Down / Spectral Mornings / Star Of Sirius / Shadow Of The Hierophant / Clocks - The Angel Of Mons / I Know What I Like

W interesującym filmie koncertowym „Steve Hackett Live Musik Laden”, zarejestrowanym 18 października 1978 roku w Bremie[6], można się przyjrzeć tej pierwszej hackettowej grupie, jak i samemu gitarzyście, który wyraźnie zaczynał zmieniać sceniczną postawę, próbując wziąć na siebie ciężar odpowiedzialności. Niewiele już zostało z tego nieśmiałego, siedzącego na krzesełku w kącie sceny, cichego introwertyka, znanego z wczesnych tras Genesis. Steve nie tylko porzucił krzesełko, to zrobił już w 1976 roku, ale też zainstalował się w centrum sceny, przygotowany na wnikliwe spojrzenia publiczności. Oczywiście daleko mu do miana rockowego showmana, ale też nikt nie może mieć wątpliwości, kto na scenie ma status „maestro”. Nawet set jest tak skonstruowany, żeby widzowie nie przyzwyczaili się do wokalisty (jak to widzowie mają w zwyczaju). Peter Hicks pojawia się na scenie co jakiś czas, niczym gość, a każda zaśpiewana przez niego piosenka, jest otoczona przynajmniej dwoma utworami instrumentalnymi. Ludzie ostatnio często do mnie mówią, że przeszedłem jakąś metamorfozę, zarówno jeśli chodzi o wygląd, jak i samo zachowanie – opowiadał Steve. – W dawnych czasach czułem, że moją rolą jest siedzieć schowanym za gęstą brodą i okularami na krzesełku z boku sceny. Jedno na czym mi zależało, to żeby być słyszanym i nie chciałem, żeby cokolwiek rozpraszało. Mimo, że sam dostrzegał pewną odmianę, nadal pozostawał wierny dawnym poglądom: W dużym stopniu nadal stosuję tę anonimowość i ciągle preferuję ludzi, którzy są w stanie wziąć płytę i słuchać jej bez odniesień wizualnych. Na moich koncertach dalej będą fragmenty, podczas których będę siedział z akustyczną gitarą i po prostu grał.

W repertuarze pojawiły się dwie premierowe kompozycje „Spectral Mornings” i „Clocks – the Angels of Mons”. To zwiastun kolejnej, trzeciej płyty. Obie spotkały się z bardzo dobrym przyjęciem publiczności, co stanowiło niewątpliwie dobry znak przed przystąpieniem do nagrań. Obie bardzo zyskały także na współpracy Steve’a z grupą. Napisał je Hackett, ale ostatecznego kształtu nabrały podczas prób zespołowych, pewnie dzięki temu udało się uzyskać taką dynamikę i żywiołowość.

Trzecim utworem, który powstał w podobny sposób jest „Everyday”. To numer, który w pewnym zakresie narodził się z piosenki, jaką pisałem na gitarę. Później jego aranżacja nabrała ostatecznych kształtów w sali prób. Nie wszystko jednak szło gładko. Szczególnie „Clocks” początkowo nastręczał problemów muzykom, gdyż Steve nie był w stanie wytłumaczyć, jaki efekt chce osiągnąć. Clocks to dość dziwny kawałek. Powstawał w sali prób. Spędziłem dwa dni starając się wytłumaczyć wszystkim o co mi chodzi. Celem był specyficzny rodzaj horrorowej dramaturgii, oparty na mrocznych dźwiękach złowieszczo tykających zegarów, przerwanych nagle przez brutalne wejście perkusji, otwierające drogę zaczepnej solówce gitary. W końcu powiedziałem, że to pomysł na muzykę do horroru. Próbowałem zatrzymać ten rodzaj niepokoju, niemalże jak bomba zegarowa, która wreszcie eksploduje.

Nowe numery wykonywane przez zespół brzmiały znakomicie, czy to na koncertach, czy też w zaciszu studia. Teraz najważniejszą kwestią było przeniesienie uzyskanej dynamiki na płytę. Scementowany udaną trasą zespół na nagrania trzeciego albumu, pierwszego w tym składzie personalnym, udał się do Holandii. Rejestracji „Spectral Mornings”, jednego z najdoskonalszych albumów w całej dyskografii gitarzysty, dokonano na przełomie stycznia i lutego ’79 w studio Wisselloord w Hilversum.

Materiał był gotowy, w większości ograny, więc czas jaki muzycy spędzili w krainie wiatraków i tulipanów należał bez wątpienia do przyjemnych. Ekipa zameldowała się w studio w połowie stycznia i w miesiąc uporała się z całym, niespełna czterdziestominutowym repertuarem. Za oknem szalał mocno ośnieżony, osiemnastostopniowy mróz, a praca paliła się w rękach. Było bardzo zimno, piękna śnieżna pogoda – wspominał Nick Magnus. - Na tyłach hotelu, w którym mieszkaliśmy znajdowało się gigantyczne jezioro zamarznięte na kilka metrów. Steve mobilizował kolegów do wytężonej, efektywnej pracy. Startowali podobno już o 3 rano, a czas wolny spędzali relaksując się przy turniejach w ping ponga i piłkarzykach.

„Spectral Mornings” miał przejść do historii jako najpełniejsze dzieło Hacketta z lat siedemdziesiątych i jedno z najważniejszych dokonań w całej jego karierze. Podobnie jak poprzedniczki, nie jest to długa płyta, trwa niemal dokładnie trzydzieści dziewięć minut. Jest to niewątpliwie konkret, zwarta, ale różnorodna porcja muzyki artrockowej z najwyższej półki. Album, choć równy, charakteryzuje się trzema utworami szczytowymi, kulminacyjnymi, rozmieszczonymi na początku, na końcu i w środku płyty. Już pierwszy, otwierający całość „Everyday”, jest dowodem bardzo wysokiej formy Steve’a, jak i całego zespołu. Podbita basowym rytmem chwytliwa melodia, genialnie wkomponowane fragmenty liryczne i porywające solo, składają się na ten kompletny pod każdym względem utwór. Z wykonania aż kipi energia i słychać, że zespół cieszy się muzyką. W krótkim, ale pełnym emocji tekście Steve wraca do swojej pierwszej miłości Barbary i jej narkotykowego uzależnienia. Jest to swoista próba odpędzenia złych duchów tamtych przykrych wspomnień, niewątpliwe ciągle mącących spokój artysty.

Drugim szczytowym utworem, jest umieszczony w centralnej części albumu, pełen mrocznego dramatyzmu „Clocks – The Angels of Mons”. Ta instrumentalna opowieść wraca do czasów I Wojny Światowej, a dokładniej do bitwy pod belgijskim Mons z sierpnia 1914 roku. To pierwsza bitwa stoczona podczas tamtej wojny przez Brytyjski Korpus Ekspedycyjny próbujący wspomóc wojska belgijskie w starciu z Niemcami. Brytyjczycy odnieśli wówczas sensacyjne (choć niestety pyrrusowe) zwycięstwo nad kilkukrotnie przeważającym wrogiem. Steve darzył tamtą historię wyjątkową sympatią, gdyż pod Mons walczył jego dziadek. Sam utwór odnosi się do legendy, o której pisał w swoich esejach C.S. Lewis. Brytyjski pisarz w eseju „Miracles” (pol. „Cuda”) przypomniał historię tak zwanych „Mons Angels”, czyli „Aniołów spod Mons”, które miały w cudowny sposób zstąpić z niebios i pomóc brytyjskim żołnierzom[7]. Potężna dawka emocji emanująca z tych dźwięków i doskonale zbudowana dramaturgia ciekawie obrazują tamte wydarzenia. Na koniec utworu John Shearer funduje agresywną i bardzo gęstą perkusyjną solówkę, która nawet innych, znakomitych bębniarzy przyprawiała o zawrót głowy. W studio, w którym nagrywaliśmy „Spectral Mornings” spotkałem znajomego perkusistę sesyjnego Luisa Debija – przytaczał zabawną anegdotę Dick Cadbury. - Poprosiłem go, żeby wpadł do nas i posłuchał solówki, jaką John zrobił w „Clocks”. Po przesłuchaniu Luis odwrócił się do Johna i zapytał: „ile nakładek tu zrobiłeś?”, John odparł: „żadnej!”, a zdziwiony Luis na to: „co ty jesteś, jakaś cholerna ośmiornica, czy co?!”.

Album zamyka kolejny instrumentalny klasyk, kto wie, czy nie najbardziej dziś rozpoznawalny i charakterystyczny dla Steve’a utwór „Spectral Mornings”. Nieco prostszy niż „Everyday” i „Clocks”, nieco mniej dynamiczny, ale charakteryzujący się bardzo trudno osiągalną elegancją i gracją. Hackett z dużą swobodą, można rzec lekką ręką, prowadzi tu urzekającej urody, kojącą melodię.

Choć te trzy utwory niewątpliwie lśnią najjaśniejszym blaskiem i są po dziś dzień stałymi punktami setów koncertowych, nie można powiedzieć, że kompozycje, które uzupełniają płytę są typowymi „wypełniaczami”. Wszystkie piosenki na swój sposób zachwycają. „The Virgin and the Gypsy” to rzecz bardzo oniryczna, zdominowana delikatnymi dźwiękami instrumentów akustycznych, przenosi w tereny muzyki folk. Mamy tu znakomitą współpracę fletów Johna i swawolnie brykających gitar Steve’a. W „The Red Flower of Taichi Blooms Everywhere” znów pobrzmiewają echa muzyki orientalnej, japońskiej. „The Ballad of Decomposing Man” to muzyczny żarcik, połączenie kabaretowego pastiszu z barowym bluesem i tematem rodem z wysp Bahama, będący niejako parodią Georga Formby[8]. Muszę się przyznać, że jestem znany z tego, że czasami odrobinę za dużo wypiję – przybliżał okoliczności powstania kompozycji Steve. – Oczywiście nie ma mowy żebym był alkoholikiem, ale tak się złożyło, że piosenka została napisana w czasie dwóch sesji na kacu o szóstej rano, kiedy czułem się totalnie rozbity po zbyt dużej ilości czerwonego i białego wina. Dla odmiany, raczej bez dopalaczy powstał „Lost Time in Cordoba”, akustyczny duet braci Hackett, najbardziej oszczędny, minimalistyczny kawałek z całego albumu. Kontrastuje z nim posępny, nieco w klimacie „Clocks”, choć nie tak spektakularny „Tigermoth”.

Choć na „Spectral Mornings” przeważają tematy instrumentalne ciekawie rozwiązano tu kwestię śpiewu. Z niezłym skutkiem wykorzystano harmonie wokalne. Najlepszy efekt uzyskano chyba w „Everyday”. Steve chciał zrobić harmonię wokalną w stylu Crosby Stills and Nash – tłumaczył Dick Cadbury. – Sam wziął najniższą partię, ja znalazłem się w środku, a na samej górze głos Pete’a Hicksa. Zawsze preferowaliśmy takie rozwiązanie. Dick oprócz tego, że stanowił środkową część bloku wokalnego w „Everyday”, samodzielnie zaśpiewał wszystkie partie w „The Virgin and the Gypsy”. Sam zrobiłem wszystkie głosy i jestem z tego wykonania bardzo dumny – mówi bez ogródek basista. – Miałem w głowie pomysł jak to zrobić, prawdopodobnie wzorowałem się na piosence „I’m Not In Love” 10 cc. Nagrałem pierwszą harmonię i kiedy John Acock stwierdził, że brzmi dobrze, przyszedłem z następnym pomysłem i poprosiłem o kolejną ścieżkę. To co ostatecznie z tego wyszło, to zdecydowanie mój najlepszy występ wokalny.

„Spectral Mornings”, opatrzona tradycyjnie już okładką autorstwa Kim Poor, ukazała się w maju 1979 roku. W brytyjskim zestawieniu najlepiej sprzedających się płyt osiągnęła miejsce 22 i był to najlepszy do tego czasu solowy wynik Hacketta. W Stanach wydawnictwo dotarło do pozycji 138. W tym przypadku już nie było poślizgu koncertowego. Zespół wyruszył w tournee, tym razem blisko czterokrotnie dłuższe niż poprzednim razem, jeszcze w maju w czasie premiery albumu. Trasa wystartowała w Skandynawii i przeprowadziła muzyków przez kilka państw Europy Zachodniej (Niemcy, Holandia, Belgia, Francja). Pod koniec czerwca dotarli do Wielkiej Brytanii. Kulminacyjnym koncertem tamtej części tournee, był występ przed wielotysięczną publicznością na festiwalu w Reading 25 sierpnia. Set wiosną i latem ’79 roku wyglądał następująco:

Please Don't Touch / Tigermoth / Everyday / Narnia / The Red Flower Of Taichi Blooms Everywhere / Ace Of Wands / Carry On Up The Vicarage / Horizons / The Optigan / A Tower Struck Down / Spectral Mornings / Star Of Sirius / Shadow Of The Hierophant / Racing In A / I Know What I Like

Trasa została wznowiona pod koniec października. Steve zmienił nieco set, wstawiając m.in. dwie premierowe kompozycje „The Steppes” i „Hercules Unchained”, i pojeździł jeszcze trochę po Anglii. W sumie „Spectral Mornings Tour” liczył 45 koncertów. Repertuar drugiej jego części wyglądał najczęściej następująco:

Please Don't Touch / Tigermoth / Everyday / Ace Of Wands / The Virgin & The Gypsy / The Steppes / Narnia / Sentimental Institution / The Red Flower Of Tai Chi Blooms Everywhere / Star Of Sirius / Spectral Mornings / A Tower Struck Down / Clocks / Horizons / The Ballad Of  Decomposing Man / Hercules Unchained / Racing In A

Trasa zakończyła się w listopadzie i muzycy nie mieli wiele czasu na odpoczynek. W połowie 1980 roku miała ukazać się kolejna płyta studyjna. „Please Don’t Touch” i „Spectral Mornings”, a także koncerty promujące te albumy, ugruntowały pozycję Steve’a jako artysty solowego. Etykietka „ex Genesis” stawała się coraz mniej potrzebna. Mile widziana była natomiast następna porcja muzyki. Z Hackettem, już niewątpliwie ukształtowanym, ale ciągle rozwijającym się twórcą, wiązano coraz większe nadzieje. Także w siedzibie wydawnictwa Charisma zacierano ręce na myśl o czwartym longpleju gitarzysty.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

[1] Mówiąc o inspiracjach wspominał o klimacie japońskiego filmu "Oni Baba" Tomoo Shimogawary (ang. „The Hole”) z 1957 roku.

[2] Sam tytuł piosenki jest kierunkowskazem w stronę powieści Christie „Morderstwo na plebanii” (ang. „Murder at the Vicarage”) z 1930 roku.

[3] Dedykacja podobno nieco wymuszona. Kim w wywiadzie dla radia BBC (maj’ 78): Powiedziałam Steve’owi, że jeśli nie da mi tej piosenki, odejdę od niego.

[4] Po premierze płyty nawet Phil Collins docenił ostatecznie kompozycję „Please Don’t Touch”. Perkusista miał stwierdzić, że brzmi inaczej niż w czasie prób Genesis. Phil proponował wówczas inny szkielet rytmiczny, jazz – rockowy puls inspirowany Weather Report, który się nie sprawdził.

[5] Z tym niedocenianiem to chyba nie do końca prawda, gdyż Magnus jako jedyny z wówczas budowanego składu miał współpracować z Hackettem długie lata. Ich drogi rozeszły się dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych. Poza tym klawiszowiec cieszył się renomą znakomitej klasy fachowca studyjnego, dzięki czemu mógł współpracować z takimi artystami jak Renaissance, George Martin, Jose Carreras, Brian May, Bonnie Tyler, Classics Nouveaux czy Chris Rea. Później wydawał także solowe płyty.

[6] Film ten często jest błędnie datowany na maj’79.

[7] Wszystko zaczęło się od opowiadania Arthura Machena, walijskiego autora specjalizującego się w literaturze fantasy i horrorach opartych na historiach nadprzyrodzonych. Machena po sensacyjnym zwycięstwie Brytyjczyków pod Mons poniosła fantazja. Powstało opowiadanie „The Bowmen” (Łucznicy), które w luźny sposób nawiązywało do niedawnej bitwy. Machen wprowadził do historii wątki nadprzyrodzone tłumacząc nieoczekiwany sukces udziałem sił wyższych, niebiańskiej armii łuczników dziesiątkującej niemieckie szeregi. Opowiadanie, opublikowane we wrześniu 1914 roku „Evening News”, nie tylko odniosło ogromny sukces, będąc wielokrotnie przedrukowywane, ale też zyskało przesadne zaufanie czytelników. Legenda zataczała coraz szersze kręgi i ewoluowała. Doszło nawet do tego, że pojawili się „naoczni świadkowie” opisanych zjawisk. Machen próbował dementować, tonować nastroje, tłumacząc, że to tylko opowiadanie, jednak na próżno. Ziarno zostało zasiane, a pełna niepokojów brytyjska ziemia, toczona wojennym strachem, okazała się podatna na tego typu romantyczne historie. Ewolucja legendy zakończyła się, historia znana dziś pt. „Anioły spod Mons” mówi już nie tylko o niebiańskich łucznikach, jak w oryginalnej opowieści Machena, ale także o aniołach osłaniających brytyjskich żołnierzy od kul nieprzyjaciela.

[8] George Formby jr (1904 –1961) - angielski piosenkarz i aktor komediowy słynący z gry na banjo i banjo/ukulele, oraz komediowych piosenek jak „Auntie Maggie's Remedy”, czy „The Isle of Man”.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!