Steve Hackett (7): Chwila, Momentum, G(i)T(a)R(a)

Maurycy Nowakowski

STEVE HACKETT. BIOGRAFIA (7)

CHWILA, MOMENTUM, G(i)T(a)R(a)! 

ImageKłopoty z wydawnictwem trwały w najlepsze. Steve dla Lamborghini przygotował tylko dwa albumy i na tym współpraca miała się zakończyć. Gitarzysta znów zbierał materiał akustyczny, na następcę „Bay of Kings”, ale oczywistym jest, że nie mógł na tym pomyśle opierać swojej przyszłości. Dla legend lat siedemdziesiątych nadciągnęły kolejne trudne czasy. Niemalże co roku pojawiali się nowi bohaterowie estrad, często przywiewani „świeżym” nurtem tylko na chwilę, żeby namieszać na listach przebojów i zniknąć. Nie brakowało oczywiście też nowych trwałych zespołów, mających wprowadzić się do świadomości słuchaczy na wiele lat. Do głosu coraz mocniej dochodziła także telewizja muzyczna wynosząc na medialny tron walory czysto wizualne i rodząc tym samym kult wideoklipu. Kolejne pokolenie muzyków wprowadzało swój model tworzenia i funkcjonowania na rynku.

Dla części rockowych „dinozaurów” oznaczało to zmierzch działalności, lub nawet koniec kariery. Niektórzy jednak ciągle starali się utrzymać na powierzchni i nie zgubić tempa szaleńczego, showbiznesowego wyścigu. Hackett należał do grupy artystów, którym niespecjalnie zależało na blasku jupiterów, jednak jego regularne przesuwanie się na drugi, czy nawet trzeci plan muzycznego rynku, stawało się coraz bardziej niepokojące, nawet dla niego samego. Wszystko przez to, że z coraz większymi trudnościami wiązało się nawet podstawowe funkcjonowanie, czyli regularne wydawanie płyt i organizowanie tras koncertowych. Steve miał liczną i oddaną grupę fanów, ale dla rządzącego się brutalnymi, biznesowymi prawami, rynku muzycznego był tylko bohaterem minionej epoki, „ex gitarzystą Genesis”.

Z podobnymi kłopotami, co Hackett borykał się też od pewnego czasu jego imiennik Steve Howe. Niepewna przyszłość zajrzała w oczy temu słynnemu gitarzyście po raz pierwszy w 1981 roku, po zawieszeniu działalności zespołu Yes. Wówczas jednak Howe szybko przesiadł się do supergrupy Asia, z którą święcił spore sukcesy komercyjne w latach 1982 – 1983. Jednak i tu nastąpiło wypalenie, gitarzysta opuścił grupę w 1984 roku nie mając szczególnie sprecyzowanych planów na przyszłość. Pomysł połączenia talentów Hacketta i Howe’a narodził się w głowie menadżera współpracującego z gitarzystą Yes, Briana Lane’a. To on rozpędził karuzelę wydarzeń. Miał już wprawę w konstruowaniu supergrup, dobrze wiedział jak działa taki mechanizm, gdyż pełnił funkcję menadżera Asii. Tam pod jednym szyldem pracowali muzycy mający za sobą pobyt w takich gigantach progresywnej sceny jak King Crimson (John Wetton), Emerson, Lake nad Palmer (Carl Palmer), czy Yes (Steve Howe). Dlaczego więc miałaby się nie udać muzyczna fuzja Yes i Genesis?

Teoretycznie pomysł świetny. Hackett i Howe to niewątpliwie nieprzeciętni technicznie, wrażliwi i płodni muzycy, i gdyby tylko ich współpraca narodziła się z potrzeb czysto artystycznych, na pewno powstałoby dzieło bardzo ciekawe. To gitarzyści na tyle podobni, żeby móc się dogadać i na tyle różni, żeby dać sobie nawzajem muzyczny impuls, otwierając przed sobą drzwi do nowych dźwiękowych terenów. Niestety projekt GTR (skrót od słowa guitar) miał się okazać sprawą w dużym stopniu biznesową, opakowaniem dla artystycznego kompromisu, którego celem był przede wszystkim duży sukces komercyjny, a dopiero w drugiej kolejności wrażenia estetyczne.

Hackett, który w gruncie rzeczy nie był zajęty niczym pilnym, nie miał nawet podpisanego kontraktu, chętnie przystał na propozycję wejścia w skład nowej supergrupy. Pewnie zdawał sobie sprawę, że jest to być może jedyna okazja wyjścia z impasu i dotarcia jeszcze raz do szerszej publiczności. Coraz częściej ludzie wykazywali zainteresowanie moją osobą tylko przez pryzmat współpracy z kimś znanym – mówił w wywiadzie na temat problemów wydawniczych. – Zdarzało mi się słyszeć odpowiedzi w stylu: „weźmiemy to, jeśli udziela się tam Phil Collins”. Jako, że Collins na płytach Hacketta nie pojawiał się już ładnych parę lat, sytuacja Steve’a jako solisty nie wyglądała najlepiej... Być może GTR stanowił wówczas jedyną alternatywę i ucieczkę przed popadnięciem w całkowity marazm i zapomnieniem. W tamtej wczesnej fazie mówiło się, że będzie to działalność długofalowa, przeplatana solowymi wydawnictwami o nieco bardziej wymagającej formie, jak choćby płytami akustycznymi. Pomysł na GTR zrodził się ze wspólnych frustracji dwóch gitarzystów – podsumowywał sytuację Steve.

Większością spraw organizacyjnych zajął się Lane. To on doprowadził do spotkania Hacketta i Howe’a. Dwaj Panowie SH mieli stanowić duet szefów grupy odpowiedzialnych w największym stopniu za repertuar, a do pomocy zaprosili basistę Phila Spaldinga (m.in. zespół Mike’a Oldfielda) i perkusistę Jonathana Movera. W tym przypadku doszło do swoistego transferu wymiennego z Marillion. Skład rosnącej w siłę gwiazdy neoprogresu zasilił wówczas dotychczasowy członek Hackett Bandu Ian Mosley, zastępując na perkusyjnym stołeczku właśnie Movera, pełniącego funkcję tymczasowego członka Marillion. Tak ową zmianę miejsc pracy wspominał sam Jonathan Mover: Na liście przesłuchań do Marillion nazwisko Iana widniało już od kilku miesięcy, więc kiedy usłyszałem, że zadzwonili do niego po moim odejściu, skontaktowałem się ze Stevem Hackettem, żeby sprawdzić czy chce zapełnić tę lukę. Właśnie kończył przesłuchiwać sporą grupę perkusistów i zdecydował się na jednego z nich. Przekonałem go, żeby przesłuchał jeszcze jednego...

Ważną decyzję stanowił wybór wokalisty. Pierwszym kandydatem był Paul Carrack, ale ostatecznie postawiono na mniej znanego Maxa Bacona, który dobrze wypadł podczas przesłuchania. Ani mający za sobą pobyt w grupach Bronz i Nightwing Bacon, ani Mover nie grali jeszcze w najwyższej rockowej lidze. Howe i Hackett mogli zadzwonić po innych bardzo popularnych ludzi i bez trudu mogliby ich zatrudnić, ale nie zrobili tego. Postawili na nas, a my byliśmy bardzo zapaleni do tego projektu – wspominał wokalista. Podobnie widział to Mover: W młodości zasłuchiwałem się w muzyce Genesis i Yes. Ćwiczyłem słuchając ich płyt na okrągło. Tworzenie jednego zespołu z tymi ludźmi to sprawa niemalże honorowa. Gram z dwójką gitarzystów należących niewątpliwie do światowej czołówki.

Pieczę nad nową ekipę miał sprawować producent i klawiszowiec Geoff Downes. To w jego gestii leżało nadanie piosenkom nowoczesnego kształtu, brzmienia, i tym samym otwarcie drogi do sukcesu radiowego. Downes, muzyk niezwykle wszechstronny i pomysłowy, doskonale znał się m.in. na stworzonym w 1983 roku standardzie MIDI, wprowadził też do studia nowe syntezatory gitarowe.

Początek prac okazał się owocny i obiecujący. GTR ruszyli na początku 1985 roku i już podczas pierwszych wspólnych prób Howe i Hackett napisali piosenkę, przyszły przebój amerykańskich rozgłośni radiowych, „When the Heart Rules the Mind”. Napisaliśmy ją właściwie zaraz pierwszego dnia – mówił Hackett. – Steve miał przygotowany dłuższy fragment instrumentalny, a ja miałem piosenkę. Połączyliśmy to i jak sądzę brzmi to bardzo dobrze. Mieliśmy świetny mix tego utworu, ale wydawca go odrzucił, prosząc o kolejny. Jednak im dalej w las, tym zapał opadał. Oczywiście nadal dosyć sprawnie powstawały kolejne piosenki, ale prawdziwa zespołowa magia nigdy nie scementowała grupy. Poza tym nad twórczym procesem nieustannie unosiła się ciemna chmura aspektu komercyjnego, objawiająca się m.in. eliminowaniem brzmień i konstrukcji wymykających się ówczesnym standardom.

Podobno obaj gitarzyści nagrali kilka bardzo dobrych partii, które ostatecznie z powodu sztucznie narzuconych ram nie zostały włączone do repertuaru. Mieliśmy sporo rzeczy ostatecznie niewykorzystanych – przyznawał Hackett. - Zrobiłem na przykład kilka całkiem dzikich gitar, które ostatecznie w ogóle nie brzmią dziko. Czasami brzmiało to jak dygresja tego, co normalnie robiłem. Mieliśmy do czynienia z artystycznymi ograniczeniami, jak w każdym zespole nastawionym na sukces. Taka jest cena. Myślę, że podczas prób grupa wspięła się na nieprawdopodobne szczyty robiąc rzeczy, które ostatecznie nigdy nie zostaną wydane, rzeczy uważane za nieodpowiednie dla radia. Już w ostatniej fazie produkcji poważnie ingerowano (łagodzono) także w brzmienie perkusji, co doprowadziło do konfliktu na linii Mover – Downes. Padło kilka ostrych słów, ale jeszcze wtedy udało się sytuację uspokoić.

Projektowi nieustannie towarzyszył duch niedawnych sukcesów zespołu Asia, a także silna potrzeba sukcesu rynkowego i ten aspekt niestety przeważył. Połączenie sił dwóch tak nietuzinkowych gitarzystów jak Hackett i Howe mogłoby zaowocować dziełem wybitnym. Zaowocowało płytą co najwyżej średnią. Przedsięwzięciu przyświecały dwa cele – przywrócenie gitarze należytego miejsca w muzyce i sukces komercyjny. Udało się zrealizować tylko ten drugi. Napisany wówczas materiał to w większości piosenki przygotowane w radiowym formacie. Kilka z nich to oczywiście bardzo sprawnie przyrządzone pop – rockowe przeboje, z niezłymi riffami i solówkami gitar oraz chwytliwymi zaśpiewami w refrenie („When the Heart Rules the Mind”, „The Hunter”, „Here I Wait”, „Jakyll and Hyde”). Niestety wkradły się tu także kompozycje nijakie, zupełnie bez historii („You Can Still Get Through”, „Reach Out (Never Say No)”. Niestety nawet w tych lepszych utworach daje się słyszeć niewykorzystany potencjał zespołu, który został jakby na siłę ograniczony komercyjnymi ramami. W efekcie muzyka skłania się raczej ku krzykliwej i nieco efekciarskiej stylistyce rocka stadionowego, kosztem klimatu, wysmakowania i błyskotliwości, na jaką niewątpliwie stać było ten zespół. Krytycy często obwiniali za ten stan rzeczy producenta płyty Geoffa Downesa, ale chyba jest to zbytnie uproszczenie sprawy.

Na wyróżnienie, oprócz przebojów, zasługują na pewno dwa numery czające się w końcowej części płyty. „Toe the Line” to ładna ballada z akustycznymi gitarami i naprawdę przyjemną dla ucha melodią. Szkoda, że utwór dziwnie się kończy, jakby urywa. Trudno jest się oprzeć wrażeniu, że solo gitary mogłoby, a nawet powinno być tu dłuższe. Płytę zamyka, chyba najlepszy na płycie, „Imagining”. To taki utwór umiejscowiony w pół drogi między artrockiem (neoprog?) a rockiem stadionowym.

Dziwny to album, z którego chyba nikt nie może być do końca zadowolony. Komercyjne zadanie zostało spełnione, bo GTR miał odnieść spory sukces, szczególnie w USA, ale chyba niewiele piosenek z tego krążka broni się przed upływającym czasem. Już dziś brzmią one jak typowy produkt połowy lat osiemdziesiątych. Płyta zatytułowana po prostu „GTR” trafiła do sklepów w marcu 1986 roku. Pojawienie się longpleja poprzedziła mała płytka z piosenką „When the Heart Rules the Mind”. Singiel odniósł spodziewany sukces, w Stanach Zjednoczonych usadowił się w drugiej dziesiątce listy przebojów (miejsce 14 spędzając w zestawieniu aż 16 tygodni). Album także zatrzymał się u progu ścisłej czołówki, docierając do miejsca 11. Cel komercyjny został więc osiągnięty. Stany Zjednoczone, największy i najbardziej wpływowy rynek, przyjęły nową grupę bardzo ciepło.

W czerwcu’ 86 skład GTR poszerzony o klawiszowca Matta Clifforda rozpoczął tournee. Większość czasu muzycy spędzili w USA, europejską promocje ograniczając do 20 koncertów w trzech krajach – Anglii, Szkocji i Niemczech. Set prezentował się następująco:

Akustyczny set Hacketta (Horizons / Blood On The Rooftops) / Akustyczny set Howe’a (Clap / Mood For A Day) / From A Place Where Time Runs Slow / Jekyll & Hyde / Here I Wait / Prizefighters / Imagining / Hackett To Pieces / Hackett-Genesis medley / Toe The Line / Sketches In The Sun / Pennants / Roundabout / The Hunter / You Can Still Get Through / Reach Out (Never Say No) / When The Heart Rules The Mind

Jednym z najciekawszych dokumentów tamtej trasy pozostaje wydawnictwo „King Biscuit Flower Hour Presents: GTR Live” zawierające zapis koncertu z Wilton Theatre w Los Angeles. Płyta ukazała się dopiero dziesięć lat po trasie w ramach serii wydawniczej King Biscuit Flower Hour. Nie jest to wybitna koncertówka, ale dobrze, że się ukazała, bo w gruncie rzeczy umiejętnie wzbogaca wiedzę o projekcie GTR. Na set złożyły się tu piosenki z debiutu, utwory z repertuarów Genesis, Yes, Howe’a i Hacketta (każdego po jednym), a także jedna premierowa kompozycja – „Prizefighters” – szykowana na drugi album. Średni to koncert, tak jak średni jest repertuar napisany w 1985 roku przez GTR. Niezłe na płycie studyjnej „Here I Wait”, „Imagining”, czy „The Hunter” i tu brzmią nieźle, a kawałki w oryginale nieprzekonujące, także tu niewiele zyskują. Mimo to koncert i tak prezentuje jakby 110 % GTR, wszak indywidualne talenty muzyków są przecież olbrzymie, a wkomponowanie w set utworów „Spectral Mornings”, „I Know What I Like”, czy „Roundabout” wyraźnie podniosło poziom wydawnictwa.

GTR miał być projektem długofalowym, ale swojego żywota dokonał już po trasie promującej debiut. Szczególnie Hackettowi funkcjonowanie w takim układzie nie przynosiło satysfakcji. GTR był interesujący przez jakieś pięć minut – stwierdził na odchodnym gitarzysta. Dla niego dzielenie obowiązków i przywilejów szefa z samym Howem mogło stanowić problem, a co dopiero w sytuacji, gdy nad nimi stał jeszcze wszystko wiedzący i wszechmocny wydawca, który celując w wielomilionowe nakłady płyt, chętnie ingerował w sferę stricte artystyczną. Mieliśmy świetny czas pisząc muzykę i składając album i grupę – zapewniał Howe. – Problemy pojawiły się później, gdy wyruszyliśmy w trasę. Myślę, że zakończenie działalności wynikało z tego, iż Hackett i ja mieliśmy inne podejście do funkcjonowania w grupie. Steve ma więcej doświadczeń związanych z kontrolowaniem zespołu, gdyż siedem lat działał pod własnym nazwiskiem. Ja mam inne doświadczenia wyniesione z Yes i Asii.

Zapytany już po odejściu o współpracę z Howem Hackett odparł: To raczej trudna współpraca. Poczułem to po jakims czasie. Lubiłem to, co robił w Yes i oczywiście mieliśmy kilka wspaniałych wspólnych jamów, ale kiedy doszło do nagrań całe podekscytowanie jakby się ulotniło. Oczywiście zrobiliśmy kilka dobrych rzeczy, ale teraz myślę, że nie było to łatwe. Gitarzyści różnili się też w kwestiach stricte organizacyjnych. Dopiero po pewnym czasie zaczęto głośniej mówić o tym, że GTR mimo popularności, miast zysków, generował długi. Co prawda odnieśliśmy sukces, ale koszty rozpędzenia tej operacji okazały się wyższe niż profity z tego płynące – przyznał Hackett. - Po prostu skończyły nam się fundusze. Oczywiście mogliśmy dalej pożyczać i wpadać w coraz większe długi. Myślę, że między mną a Stevem Howem jest wiele podobieństw, obaj gramy na gitarze, obaj mamy na imię Steve i byliśmy członkami wielkich zespołów. Z tym że on nagrywa płyty w bardzo drogi sposób. Czuje, że chcąc nagrać topową płytę musi skorzystać z topowego studia. Ja początkowo chciałem wykorzystać duży budżet, którym dysponowaliśmy, na zakup sprzętu. Wtedy mielibyśmy coś w zanadrzu, na wypadek, gdyby zespołowi się nie powiodło.

Okazuje się więc, że od samego początku różnic i problemów było zbyt dużo. To na dłuższą metę po prostu nie mogło się udać. Hackett spakował swoje gitary i podziękował kolegom. W jego ślady poszedł też Jonathan Mover. Howe mimo rozpadu próbował kontynuować działalność i przez krótką chwilę zbierał pomysły na drugą płytę. Szyld GTR przestał jednak obowiązywać, jako jednoznacznie kojarzący się z komitywą dwóch Panów SH. Drugi album powstający pod roboczą nazwą Steve Howe and Friends „umarł” na poziomie dema nagranego z Robertem Berry, zastępującym Hacketta[1].

Po latach obaj gitarzyści, mimo nieciekawego finału, raczej ciepło wypowiadali się o swojej krótkiej współpracy i jej efektach. Okres, kiedy pisałem wespół ze Stevem był wspaniały, taki spokojny – wspominał Howe. – Dopiero później wszedł w to wszystko biznes i presja, które to wszystko zepsuły. Jednak szkoda, że trwało to tak krótko. Mimo wszystko jestem z tego dumny. W podobny tonie podsumowywał to wszystko Hackett: Wydaje mi się, że GTR był za bardzo popowy jak na moje standardy. Mieliśmy komercyjne naciski, ale właściwie byłem zadowolony z sukcesu jaki odniósł zespół. Po latach olewania mnie przez amerykański rynek, za moją rzekomą przesadną tajemniczość, GTR stało się szansą na otwarcie niektórych drzwi.

***

W 1987 roku do Steve’a zgłosił się David Dee Palmer, wywodzący się z Jethro Tull klawiszowiec, kompozytor i aranżer, pracujący właśnie nad płytą zawierającą utwory Genesis „przetłumaczone” na język muzyki klasycznej, wykonane m.in. przez muzyków londyńskiej orkiestry symfonicznej. Palmer kilka miesięcy wcześniej wydał album „Classic Case”, w podobny sposób traktując twórczość Jethro Tull[2]. W przypadku projektu genesisowego wymarzył sobie gościnny udział samego Hacketta. Gitarzysta przyjął zaproszenie i przygotował partie gitar na płytę zatytułowaną ostatecznie „We Know What We Like”. Nie przyniosło mu to jednak satysfakcji. Nie kryjąc rozczarowania efektem końcowym mówił później: Sądzę, że Palmer nie wykorzystał szansy, gdyż nie skoncentrował się na najbardziej klasycyzujących momentach z dorobku Genesis. Wybrał bardziej popowe momenty, a kiedy takie rzeczy przerabia się na orkiestrę brzmi to kiepsko, tak że można odnieść wrażenie, że orkiestra i rock nie pasują do siebie. Palmer jest oczywiście bardzo utalentowany, ale raczej nie zrobię z nim już więcej takiego projektu.

Mimo rozpadu GTR Steve nie zrezygnował zupełnie z bardziej komercyjnego grania. Zmienił po prostu ekipę współpracowników, tworząc nowy układ, stając się mniej uwikłany i uzależniony od zdania innych ludzi. Niestety, co za tym idzie, stracił kontakt z wydawcą, dlatego też efekty pracy, jaką wykonał po opuszczeniu GTR, w latach 1986 - 88, musiały przeleżeć w szafie grubo ponad dekadę. Niemniej jednak praca ostatecznie została wykonana i gitarzysta nie miał prawa narzekać na brak zajęć. Z jednej strony układał powoli drugi akustyczny album, z drugiej tworzył i nagrywał pop – rockowy materiał z udziałem kilku naprawdę znamienitych gości. Od czasu GTR pracuję nad rockowym albumem wespół z Brianem Mayem[3], Bonnie Tyler oraz moimi stałymi współpracownikami Nickiem Magnusem, moim bratem Johnem, Ianem Mosleyem i Chrisem Thompsonem, który zrobił większość wokali – przybliżał sytuację Hackett. – Kiedy to wszystko będzie już gotowe, a prawie jest gotowe, zrobię płytę akustyczną. Tak naprawdę piszę materiał akustyczny od trzech – czterech lat, właściwie od premiery „Bay of Kings”.

Z dwóch przygotowywanych wówczas projektów do końca udało się doprowadzić tylko ten akustyczny. Nagrywane w iście gwiazdorskiej obsadzie piosenki rockowe trafiły na płytę zatytułowaną „Feedback” dopiero w 2000 roku. Jest to w większości zbiór pop – rockowych piosenek, które pasowałyby do repertuaru GTR. To tu ostatecznie swojej premiery doczekała napisana jeszcze w komitywie ze Stevem Howem piosenka „Prizefighters”, wykonywana na koncertach w 1986 roku, jako zapowiedź drugiej płyty GTR. Gdyby projekt wówczas przetrwał na jego drugim krążku świetnie odnalazłyby się też „Cassandra” (materiał na duży przebój), czy „Don’t Fall”, a grupa nie powinna też pogardzić ładną balladą „Oh, How I Love You”. Trochę to dziwne, że te piosenki musiały przeleżeć na półce blisko piętnaście lat, zanim trafiły na rynek, tym bardziej, że w ich nagraniu udzielały się gwiazdy naprawdę dużego formatu[4]. Wystarczy spojrzeć na skład wykonujący „Cassandrę”, żeby zorientować się, że mamy do czynienia z kolejną supergrupą[5]. Płytę zamykają dwie kompozycje jakby z innej, bardziej „hackettowej” bajki. „Notre Dame Des Fleurs” to typowa dla Steve’a, zgrabna miniatura na gitarę akustyczną (ale czy któraś była niezgrabna...?). Z kolei „The Gulf” to już utwór bardziej złożony, bogatszy niż piosenki z okresu GTR. Dzieje się tu dużo więcej, jest trochę akustyki, trochę syntetycznych dźwięków syntezatorowych i bardziej zadziorne partie gitary, a niespokojny klimat przywodzi nastrój regularnych, solowych albumów Hacketta.

„Feedback” prezentuje poziom zbliżony do „GTR” i dobrze, że materiał ten ostatecznie trafił do sklepów, choć szkoda, że dopiero w 2000 roku. Przynajmniej dwie z umieszczonych tu piosenek to murowane hity, którym opieszałość wydawców odebrała szansę na sukces. Wydane po latach są już tylko ciekawostką w dyskografii Hacketta, dowodem na jego spory komercyjny potencjał.

Więcej szczęścia miał projekt akustyczny. Ten ukazał się tuż po tym, jak proces jego tworzenia dobiegł końca. Rejestracja płyty „Momentum” okazała się wyjątkowo łatwa i krótkotrwała. Wszystko zajęło mi dwa tygodnie – opowiadał Steve. – Nagrywaliśmy właściwie jedną kompozycję dziennie. To prawdopodobnie mój najszybszy album, jaki nagrałem. To rodzaj płyty, którą niemalże każdy mógłby zrobić we własnym domu. Hackett w ostatnim zdaniu oczywiście przesadził nieco, gdyż „Momentum”, mimo, że zawiera materiał łatwy do zarejestrowania i wyprodukowania, okazała się dziełem nieco trudniejszym niż „Bay of Kings”. Steve rozwinął tu pomysł zapoczątkowany pięć lat wcześniej i znów zafundował dźwiękową podróż, bardzo odległą od muzyki popularnej i rockowej. Niepodzielnym bohaterem płyty jest oczywiście gitara akustyczna, która dzięki wyobraźni Steve’a i jego coraz sprawniejszym palcom, ukazuje całe bogactwo swoich możliwości. Tylko z rzadka gitarowe pajęczynki przeplatają się tu z delikatnymi falami melodii fletu, a za plecami tego duetu pojawia się monumentalne, ale zwykle ulotne tło klawiszowe. „Momentum” chyba jeszcze mocniej od „Bay of Kings” przenosi w świat melodyki muzyki dawnej (barok?), co za tym idzie, jeszcze więcej tu zadumy, a dźwięki mają właściwości niemalże hipnotyzująco – kojące. Zachwyca technika Hacketta, który niewątpliwie jeszcze rozwinął warsztat od czasu akustycznego poprzednika. Tym albumem Steve ostatecznie udowodnił, że jest nie tylko muzykiem rockowym. Wszedł do wąskiej elity kompozytorów i wykonawców „ponadnurtowych”, dla których tworzywem jest dźwięk i emocja, a efektem pracy muzyka, i tu już nie ma większego znaczenia gatunek, ani rok produkcji.

Płyta znów spotkała się z dobrym przyjęciem na poletku muzyki akustycznej i klasycyzującej. Ciepło o jej zawartości wypowiadał się sam sir Yehudi Menuhin. Steve i tym razem odważnie ruszył z kameralnym repertuarem i wspierającym go na flecie bratem Johnem w tournee. Blisko pięćdziesiąt koncertów odbyło się między kwietniem a wrześniem’ 88, a duet raczył muzyką już nie tylko angielską publiczność. Bracia dotarli też do kilku państw Europy zachodniej, Skandynawii, a nawet do bloku sowieckiego występując przed entuzjastycznie reagującą stutysięczną publicznością w stolicy Estonii, Tallinie w ramach festiwalu „Rock Glasnost”.

Horizons / Bay Of Kings / A Bed, A Chair & A Guitar / Time Lapse At Milton Keynes / Tales Of The Riverbank / Ace Of Wands / Hands Of The Priestess / Overnight Sleeper / Cavalcanti / Second Chance / Portrait Of A Brazilian Lady / Still Life / Jazz On A Summer's Night (znany jako Butterfly) / Munich / Notre Dame Des Fleurs / Guitar Synth / Improvisation (zawierający Sabre Dance Khachaturiana lub Finlandia Sibeliusa) / Kim / bez tytułu (The Vigil) / The Carrot That Killed My Sister.

Ostatnią aktywnością Steve’a w latach osiemdziesiątych, była akcja charytatywna pod tytułem Rock Against Repatriation. Jej cel stanowiło zebranie pieniędzy dla tzw. Boat People i zwrócenie uwagi na problem uchodźców z Wietnamu, którzy często ryzykując życiem uciekali z ojczyzny prowizorycznymi łódkami, tylko po to, żeby trafić w sam środek kolejnego koszmaru - do obozu dla uchodźców. Hackett postanowił zebrać kilka znanych nazwisk i nagrać singiel, piosenkę Roda Stewarta „Sailing”. Zaproszenie przyjęli m.in. Brian May, Mike Rutherford, Phil Manzanera, a także solidna reprezentacja zespołu Marillion (Fish, Hogarth i Rothery). To z pewnością najszerzej reklamowana rzecz, jaką w życiu zrobiłem – mówił Hackett. – Zajęło mi to rok. Mnóstwo osób ciężko pracowało nad tym projektem, nie tylko muzycy, ale także moja żona Kim i mój menadżer Billy. Chciałem zrobić dużo więcej w tej sprawie, ale zrobiłem co mogłem.

U zmierzchu lat osiemdziesiątych Steve znalazł się na marginesie rockowego biznesu. Znaczące firmy wydawnicze nie wykazywały zainteresowania jego odważnym, eksperymentalnym podejściem do tworzenia muzyki. Showbiznes postawił na Hackett’cie krzyżyk, tymczasem było jeszcze tak wiele do zrobienia. Gitarzysta przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych miał spędzić „po cichu”, spokojnie budując fundamenty własnej działalności niemalże od nowa. Dla coraz bardziej zdominowanego przez MTV rockowego rynku, nie kręcący klipów i nie dostarczający skandali, Hackett stał się bezwartościowy. Nie znaczy to jednak, że stracił on swoją publiczność. W ciągu kilku lat następnej dekady gitarzysta miał udowodnić, że nadal jest w stanie tworzyć i nagrywać muzykę na najwyższym światowym poziomie i że jest silniejszy niż kiedykolwiek przedtem. A fani, że ciągle w niego wierzą. 


[1] Jeszcze słówko o dwóch wydarzeniach, które dopełniają mizerny krajobraz po GTR. Pierwsze przytacza Alan Hewitt, który ciągle ma żywo w pamięci występ Kim Bacona w programie telewizyjnym „Search For a Star” (ichniejszy „Idol”?, „Mam talent”?) mniej więcej rok po rozpadzie zespołu. Bacon wykonał wówczas „The Hunter” i „When the Heart Rules the Mind” nazywając je... własnymi kompozycjami (sic!). Drugie dotyczy menadżera Briana Lena (przypomnę – inicjator GTR), który stwierdził z przekąsem, że GTR był projektem całkowicie motywowanym chciwością... Co Hackett skomentował sarkastycznie: Oczywiście motywacja Lane’a jest całkowicie artystyczna.

[2] W przyszłości miały ukazać się jeszcze opracowania wybranego dorobku Pink Floyd, Yes i Queen.

[3] Hackett spotkał Maya podczas festiwalu Rock in Rio. Gitarzysta Queen miał wówczas przyznać, że spory wpływ wywarła na niego gra Steve’a w genesisowym „The Musical Box” z 1971 roku. Współpraca przy „Feedback” stanowiła ukoronowania tamtej sympatycznej rozmowy za kulisami brazylijskiego festiwalu.

[4] Niewykluczone, że to co na pierwszy rzut oka jest zaletą (gwiazdy) okazało się też gwoździem do trumny tamtego projektu (kontrakty gwiazd utrudniające współpracę z innymi artystami).

[5] Steve Hackett (gitary, wokal), Brian May (gitary, wokal), Pete Trewawas (bas), Ian Mosley (perkusja) Chris Thompson (wokal) i Nick Magnus (klawisze). Mamy więc fuzję muzyków z zespołów Genesis, Queen, Marillion i Manfred Mann's Earth Band.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!