Steve Hackett (6): Póki mamy twarze

Maurycy Nowakowski

STEVE HACKETT. BIOGRAFIA (6)

PÓKI MAMY TWARZE 

ImageMimo całkiem niezłej sprzedaży „Cured” relacje na linii Hackett – Charisma pozostawały kiepskie. W 1982 roku firma ponownie odmówiła wydania albumu koncertowego, nie dawała też większych nadziei na opublikowanie materiału akustycznego, nad którym Steve pracował na własną rękę i za własne pieniądze od 1980 roku. Rynek muzyczny zmienił się nie do poznania. Sytuacja na początku lat osiemdziesiątych nie przypominała już tej z połowy poprzedniej dekady. Artyści nagrywający przemyślane albumy przesunęli się na drugi plan. Niektórzy, jak Genesis czy Yes, mieli przetrwać w muzycznej ekstraklasie zmieniając brzmienie i politykę wydawniczą. Inni znikali z rockowej mapy, albo kończąc działalność, albo godząc się na zejście do „podziemia”. Do łask wróciły single i bardziej niż ciekawy album, liczyła się teraz krótka, chwytliwa przebojowość.

W tym nowym rozdaniu, jakie zafundowały muzyce lata osiemdziesiąte, nie tylko Hackett miał problemy z odnalezieniem się. W poważne tarapaty wpadła Charisma Records. Ten kultowy wydawca ambitnej muzyki rockowej i progresywnej lat siedemdziesiątych powoli przechodził do historii. Steve miał wydać pod jego skrzydłami jeszcze jeden album studyjny, jednak już wówczas firma znajdowała się w dużym kryzysie. Próbując odnaleźć się w nowej rzeczywistości coraz częściej próbowała ingerować w pracę swoich artystów. Na kolejnym dziele gitarzysty mile widziany był przebój radiowy, a przez długie miesiące Charisma poszukiwała dla Hacketta producenta, który pomógłby nadać muzyce nowoczesne brzmienie. Sytuacja nie należała do najłatwiejszych, a co za tym idzie prace nad szóstym studyjnym albumem trwały rekordowo długo, bo aż osiemnaście miesięcy. Tym samym rok 1982 okazał się pierwszym bez hackettowej płyty i trasy.

Rok 1982 przeszedł do historii z innego powodu. Jesienią Steve miał okazję znów stanąć na jednej scenie ze swoimi genesisowymi kolegami. Zespół zwarł ponownie szeregi z powodu krachu finansowego Petera Gabriela, spowodowanego komercyjną klęską zorganizowanego przez niego festiwalu WOMAD. Występ pod szyldem „Six of the Best”, z którego cały dochód przeznaczono na ratowanie finansów WOMAD, odbył się 2 października w Milton Keynes. Hackett dołączył do zespołu podczas bisów, by zagrać „I Know What I Like” i „The Knife”. Po dziś dzień jest to ostatni występ „klasycznego składu Genesis”.

Oprócz „Six of the Best” Steve występował sporadycznie. Pojawił się na francuskim festiwalu Elixir (lipiec) i na drugim koncercie charytatywnym zorganizowanym dla Polaków, tym razem w Londynie (grudzień). Jeszcze w styczniu ’83 zaszczycił swoją obecnością imprezę charytatywną w Guildford (pojawili się tam także Mike Rutherford i Peter Gabriel), ale większość czasu poświęcał swoim dwóm zadaniom studyjnym – szóstemu materiałowi rockowemu i pierwszemu stricte akustycznemu.

Charisma poszukiwała producenta do pomocy przy nowej płycie, ale robiła to tak nieudolnie, że po kilku miesiącach starań Steve grzecznie zapytał, czy może jednak przystąpić do nagrań sam. Wobec braku sprzeciwu niezdecydowanej, pogrążonej w chaosie i kryzysie firmy wszedł wreszcie do studia i rozpoczął nagrania „Highly Strung”. Sesja okazała się bardziej owocna niż poprzednio. Zebrany materiał stanowił propozycję dużo solidniejszą niż „Cured”, a dodatkowi instrumentaliści zaproszeni do nagrań pomogli uzyskać nieco żywsze i bardziej dynamiczne brzmienie. Oprócz Hacketta, Magnusa i Acocka w studio udzielili się Ian Mosley (perkusja), Chris Lawrence (kontrabas) i Nigel Warren Green (wiolonczela).

Na „Highly Strung” forma Steve’a wyraźnie zwyżkuje. W większości umieszczonych na płycie kompozycji znów pojawiają się dobre, charakterystyczne melodie, wrócił balans między rockowym pazurem a łagodnością, wróciły przede wszystkim emocje. Płytę obejmuje klamra – początkowy „Camino Royale” i końcowy „Hackett to Pieces” łączy ta sama, znakomita melodia. Ten pierwszy, artrockowy dynamiczny bukiet dźwięków z jazz – rockowym posmakiem, stanie się na długie lata bardzo mocnym punktem koncertów. Niezłe wrażenie sprawiają też dwa instrumentalne tematy „Always Somewhere Else” i „Group Therapy”. Ten pierwszy mimo, że dość krótki połączył dwa różne pomysły - oszczędny dialog fortepianu i gitary oraz pulsujący jazz - rockowy odjazd. Steve poprawił także krótsze formy, czyli to co szwankowało na poprzednim wydawnictwie. Tym razem prostsze piosenki poprockowe i ballady są dużo ciekawsze, bardziej charakterystyczne i zapadające w pamięć. „Cell 151” z chwytliwym zaśpiewem, ładną melodią w refrenie i pulsującym syntezatorem okazał się tematem na tyle sprawnie przygotowanym, że stał się radiowym przebojem. Z kolei „Give It Away” przynosi odrobinę typowo komercyjnego rocka, będącego zapowiedzią nagrań supergrupy GTR. Przyjemne dla ucha są ballady, a klasą sam dla siebie jest poruszający „India Rubber Man”. Ten urokliwy temat fortepianowy wzmocniony natchnionym wokalem to jeden z najbardziej zapamiętywalnych fragmentów płyty. Uduchowioną melodyką przywodzi na myśl „Hammer in the Sand” i jest chyba w pewnym sensie wokalną odpowiedzią na tamten utwór.

„Highly Strung” to udana próba odbicia się po słabym „Cured”. Hackett podniósł tu jakość kompozycji, a także własnego śpiewu. Ten choć nadal daleki od ideału, brzmi lepiej niż na poprzednim wydawnictwie. Jako całość płyta plasuje się mniej więcej w połowie drogi między „Cured”, a najbardziej udanymi dziełami z lat siedemdziesiątych. Premiera wydawnictwa miała miejsce 23 kwietnia 1983 roku. Jest to ostatni album Steve’a, który dotarł do pierwszej dwudziestki brytyjskiego zestawienia (miejsce 16). W czasie gdy płyty trafiały do sklepów zespół już koncertował. „Highly Strung Tour” wystartował 19 kwietnia i obejmował tylko miasta angielskie. Podczas dwudziestu jeden występów prezentowano następujący zestaw utworów:

The Steppes / Camino Royale / Funny Feeling / Weightless / Always Somewhere Else / Hackett To Pieces / Slogans / Give It Away / Spectral Mornings / Kim / Overnight Sleeper / Cell 151 / Please Don't Touch / Everyday / Walking Through Walls / The Show / Clocks / Hackett's Boogie

Jeszcze w tym samym roku ukazała się druga premierowa porcja muzyki. Steve doprowadził do końca swój pierwszy projekt akustyczny i co najważniejsze znalazł wydawcę. Płyta „Bay of Kings” trafiła na rynek 26 października nakładem Lamborghini Records. Gitara akustyczna i nieczęsto spotykana melodyka, zaczerpnięta jakby z muzyki dawnej, pojawiały się już na wcześniejszych albumach, jednak dopiero ta płyta jest w całości złożona z akustycznych miniatur. Tu wreszcie w pełnej krasie można zobaczyć tą drugą twarz Hacketta – delikatniejszą, zupełnie nierockową, raczej klasyczną, zadumaną. Tych piętnaście kompozycji to piękny pokaz możliwości gitary z nylonowymi strunami, tylko gdzieniegdzie wspomaganej delikatnym klawiszowym tłem, czy partią fletu. To także pokaz wrażliwości samego artysty, który tym razem z bardzo skromnym instrumentarium, funduje niezwykłe muzyczne opowieści z pełnymi smaku i elegancji melodiami. To taka płyta, która nie wymaga wiele skupienia od słuchacza, daje natomiast mnóstwo ciepła i dźwiękowej refleksji. Jest dobrym towarzyszem rozmyślań.

Oprócz zupełnie premierowych kompozycji znalazły się tu też dwa wcześniej znane klasyki „Horizons” i „Kim”. To taka muzyka bez podpórek – mówił Steve. – To przekrój moich technik, ale najważniejsze są tu melodie. Trzeba pamiętać, że mówimy o czasach przed erą Unplugged. Wpływami w tym przypadku jest muzyka klasyczna, flamenco i folk. Sądzę, że jest to także reakcja na pewne przypadłości muzyki rockowej, na całą tą wybuchowość, dym, lasery i tańczące dziewczyny. Hackett od 1983 roku już regularnie będzie udowadniał światu, że bogatą, pełną emocji muzykę można tworzyć i wykonywać bez prądu, bez słów, a nawet bez instrumentalnego towarzystwa. „Bay of Kings”, w obliczu spadku rockowej formy Steve’a po wydaniu „Defector”, jawi się jako jego najlepsza płyta w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych.

Na oryginalną okładkę pierwszego wydania akustycznego debiutu trafił nagi autoportret Kim. Następne wydania mają jednak inną obwolutę. Powiedziałem Kim, że to wspaniała okładka, ale ona nie była tego taka pewna – tłumaczył gitarzysta. – Ludzie, którzy przychodzili do naszego domu często zakochiwali się w kobiecie z okładki. Może to ta nagość miała decydujące znaczenie. Na pewno był to chwyt na facetów. Po latach Kim powiedziała, że jeśli nie mam nic przeciwko, to ona namaluje coś innego, inną okładkę. Czemu miałem się sprzeciwić, skoro autor był niezadowolony.

Steve niewątpliwie coraz bardziej rozmijał się z muzycznymi trendami. Nie miał ochoty na kompromisy i niespecjalnie interesowały go wiodące nurty i brzmienia. Wolał podążać własną ścieżką licząc się ze zdecydowanie mniejszą popularnością, niż miało to miejsce na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. „Bay of Kings” jest bardzo odważnym dowodem na artystyczną niezależność Hacketta i mimo kompletnie niekomercyjnego charakteru płyty, gitarzysta ruszył w kolejne krótkie tournee promocyjne. Między 26 października a 21 listopada zagrał w towarzystwie tylko swojego brata Johna (flet) 20 akustycznych koncertów w Anglii, Szkocji i Walii. Na set złożyły się zarówno kawałki z „Bay of Kings” jak i przeróbki tradycyjnych rockowych numerów, jak np. „Ace of Wands”.

Horizons / Time Lapse At Milton Keynes / Bay of Kings / Calmaria / Hands Of The Priestess / Jacuzzi / Overnight Sleeper / The Barren Land / Blood On The Rooftops / Tales Of The Riverbank / Second Chance / Chinese Improvisation / Petropolis / Kim / Butterfly / The Journey / Ace Of Wands / Cradle Of Swans / (bez tytułu) / Horizons

Pierwszy akustyczny projekt Steve’a niewątpliwe wyprzedził swój czas. Moda na granie bez prądu przyszła dopiero kilka lat później. Prawdziwy „bum” na takie brzmienia pojawić się miał w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, za sprawą cyklicznego programu muzycznej stacji MTV „Unplugged”, czyli blisko dekadę później. Hackett musiał się więc liczyć, że przyjęcie jego nowej twórczości nie okaże się jednoznacznie dobre. Nie każda publiczność rozumiała „drugą twarz” gitarzysty, trasa zbierała więc zróżnicowane recenzje. Na szczęście totalna katastrofa przytrafiła się tylko jednego wieczoru, kiedy to Steve został bezceremonialnie wygwizdany, za to, że pojawił się bez prądu i pełnego składu instrumentalistów. W większości przypadków słuchacze doceniali tamte kameralne występy, ciesząc się prezentacją muzyki w jej najprostszej formie.

***

Kolejną płytę z pełnym instrumentarium Steve przygotował już na lato 1984 roku. Kroczył od nagrania do nagrania bardzo szybko, ale nie zamierzał się powtarzać. Jego ósmy album miał zaszokować nawet najwierniejszych i żywo obserwujących jego karierę fanów. Po artrockowo – popowym „Highly Strung” i akustyczno – klasycyzującym „Bay of Kings” wyjechał do Brazylii, żeby nagrać album, który dziś prawdopodobnie doczekałby etykietki „World Music”. Instrumenty perkusyjne i współpraca z taką ilością perkusjonistów, i muzyków rytmicznych, stanowiły pewną nowość. Spotykałem tych ludzi na ulicach, a oni demonstrowali mi swoje możliwości. Nagrywaliśmy w Brazylii, a tam są takie restrykcje, że mogłem wynająć studio tylko po północy. Oficjalnie zaczynaliśmy o dziewiątej i nie mogliśmy pójść do domu przed ósmą. Przypominało to jakąś konspirację.

Hackett na „Till We Have Faces”[1] próbuje penetrować tereny muzyki etnicznej, brazylijskiej, podszytej latynoskim klimatem i takąż rytmiką. Robi to z różnym skutkiem. Na płycie nie brak utworów udanych, ale zdarzają się też nieco słabsze, mniej charakterystyczne. Brazylijskie klimaty najsilniej wyczuwalne są w utworach „What’s My Name”, z nieco przydługim perkusjonalnym wstępem i świetnym, wprowadzającym odrobinę niepokoju zaśpiewem w refrenie, a także „Matilda Smith-Williams Home for the Aged”. Ten ośmiominutowy długas to chyba najciekawsza rzecz na krążku. Steve sprawnie połączył tu muzyczne elementy, którymi chciał operować na tym albumie, co zaowocowało złożoną kompozycją o charakterze etno – latino – artrockowym. To taki „Camino Royale” wrzucony w bujający rytm brazylijskiej Samby. Języczkiem u wagi jest tu bogata partia bębnów i perkusjonaliów w wykonaniu brazylijskich bębniarzy.

„Let Me Count the Ways”, dostojna choć chyba odrobinę przydługa ballada, to zarówno powrót do muzycznych korzeni, jak i bodajże pierwsza tak odważna manifestacja sympatii do bluesa. Typową dla Steve’a balladą jest z kolei „Taking The Easy Way Out”. Artysta przypomina tu nieco baśniowe, wzruszające klimaty „India Rubber Man”. Z resztą cały album kończy się właśnie baśniowo, bo całość wieńczy krótki temat „When You Wish Upon A Star” autorstwa Neda Washingtona i Leigh Harline’a, znany z Disnejowskich ekranizacji słynnych bajek i baśni. Z bardziej charakterystycznych rzeczy należy wyróżnić jeszcze niemalże hardrockową „Myopię”, prowadzoną przez doskonały motyw gitarowy. W środkowej części tej krótkiej piosenki pojawia się fragmencik klasyczny, który niestety brzmi tu dość groteskowo. Trzeba to potraktować chyba jako żart artysty.

Album jako całość sprawia wrażenie średnio udanego. Dobre kompozycje nie mają takiego lepu, który sprawia, że się o nich pamięta długie lata i regularnie do nich wraca. Jest tu też kilka „przestojów”, które sprawiają, że płyta jest momentami nudnawa. Trudno oprzeć się wrażeniu, że powinno się go postrzegać, podobnie jak „Cured”, jako rodzaj eksperymentu. Steve nigdy wcześniej, ani nigdy później tak głęboko nie zanurzał się w klimaty i rytmy latynoskie i etniczne, natomiast drobiazgi tego typu brzmień będą w jego twórczości jeszcze wracały.

Jeśli „Till We Have Faces” pod względem muzycznym nie należy do szczytowych dokonań Steve’a, tak okładka przygotowana przez Kim Poor prezentuje najwyższy poziom. Brazylijka przygotowała własną wizualną interpretację utworu Genesis „Silent Sorrow in Empty Boats” (Cicha rozpacz w pustych łodziach). Łódka na obrazie nie jest jednak pusta. Sunie w niej w nieznanym kierunku gromada ponurych, milczących, ewidentnie zmęczonych i zmarzniętych postaci. Odrealnione, przerażające twarze przywodzą na myśl wrzeszczącego bohatera obrazu „Krzyk” Edvarda Muncha.

Płyta ukazała się w sierpniu ’84, ponownie nakładem Lamborghini Records, i jako ostatnia zaznaczyła swoją obecność w pierwszej setce najlepiej sprzedających się albumów w Wielkiej Brytanii. Pojawiła się w zestawieniu na dwa tygodnie, osiągając miejsce 70. Hackett znalazł się w odwrocie. Sprzedaż jego muzyki wyraźnie spadała, a „Till We Have Faces” została pozostawiona sama sobie, gdyż nie doczekała ani promocyjnego tournee, ani większego zainteresowania stacji radiowych. Koncerty stanowiły problem, bo Hackett nie mógł zebrać odpowiedniej liczby muzyków, a marzył o poszerzeniu instrumentarium o wykorzystanych na albumie brazylijskich bębniarzy. Ostatecznie zdecydował się nie występować w ogóle i trudno mu się dziwić. Bez rozbudowanej sekcji perkusyjnej nie był w stanie wykonać ani „What’s My Name”, ani „Matilda Smith-Williams Home for the Aged”, czyli dwóch najważniejszych utworów z ostatniej płyty.

Steve stanął na rozdrożu. Kolejny rozdział jego kariery dobiegał końca i stało się jasne, że trzeba podjąć decyzje odnośnie nowego kierunku. Doskonale wiedział, że jeśli chce spełniać swoje artystyczne marzenia i ambicje, przynajmniej raz na jakiś czas musi zainteresować szerszą publiczność i tym samym zarobić większe pieniądze. W odpowiednim momencie na horyzoncie pojawiła się możliwość współpracy, połączenia sił z innym wielkim gitarzystą, przeżywającym w gruncie rzeczy podobne problemy. Po siedmiu latach działania pod własnym nazwiskiem Hackett miał ponownie wejść w skład grupy. A raczej supergrupy. 


[1] Ponownie sięga do twórczości C.S. Lewisa zapożyczając tytuł zbioru jego opowiadań Till We Have Faces (pol. Póki mamy twarze – Mit opowiedziany na nowo) z 1956 roku

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!