Przemysław Stochmal: Witaj! Bardzo cieszę się na okoliczność rozmowy z Tobą. Chciałbym na początek pogratulować Ci nowego znakomitego wydawnictwa Henry Fool. Wydawnictwa, jeśli chodzi o Twój udział – wyjątkowego, ponieważ występujesz na nim nie jako wokalista – to album w całości instrumentalny. Powiedz, skąd wziął się pomysł, aby nowa płyta Henry Fool zupełnie pozbawiona była słów, nawet mimo swojego przewrotnego tytułu?
Tim Bowness: Już dawniej tworzyłem muzykę instrumentalną, piszę dużo muzyki na gitarę i klawisze… Wydawało mi się interesującym pomysłem, aby na tym etapie kariery nagrać pierwszy instrumentalny album. Chciałem uniknąć nagrania płyty z ambientową, swobodnie płynącą, klimatyczną muzyką instrumentalną. Pomysł na instrumentalny album chwycił i tak właśnie przedstawia się kolejna płyta Henry Fool.
PS: A skąd się wziął tytuł płyty, czy to zamierzona ironia?
TB: Jak najbardziej. Myślę, że nagrywając muzykę instrumentalną możesz pozwolić sobie na zabawę tytułem. Trochę tak, jak to robiły zespoły z lat 70tych, takie jak Brand X, Bruford, czy Hatfield and the North. Tytuły ich płyt były generalnie dowcipne i ironiczne i myślę, że nasz tytuł podąża za tą tradycją.
PS: Na swoim blogu piszesz, że album tworzony był przez kilka lat, sporo kombinowaliście nad konfiguracją i układem poszczególnych, rejestrowanych przez lata pomysłów. Mimo to, muzyka w moim przekonaniu wciąż brzmi bardzo otwarcie, spontanicznie niczym improwizacja zagrana tu i teraz. Tak otwarty kompozycyjnie materiał aż kusi, żeby doświadczyć z pozycji fana jego prezentacji na żywo. Grasz w Henry Fool ze znajomymi, wypróbowanymi od lat muzykami - czy nie kusi również i Was, aby zaprezentować tę muzykę na żywo?
TB: Tak, chcielibyśmy zagrać naszą muzykę na żywo. Możliwość grania koncertów z Henry Fool zależy między innymi od tego, jak będą wyglądały plany koncertowe z innymi projektami, jak na przykład No-Man. Co ciekawe, spora część materiału na płyty powstaje z grania „na żywo” w studiu, tak jak to było w przypadku naszego debiutu z 2001 roku. Nagraliśmy muzykę na żywo, bazując na wcześniej skomponowanym materiale, głównie pochodzącym ode mnie, który następnie poddaliśmy obróbce. Między muzykami była niesłychanie dobra chemia. Od czasu debiutu uczestniczyliśmy w wielu sesjach z innymi muzykami, jednak to właśnie ta konkretna grupa ludzi wyjątkowo dobrze się dogaduje.
PS: Koncert, w którym nie stoisz z przodu, w centralnym punkcie sceny i nie skupiasz na sobie uwagi większości widzów przez większość czasu musiałby być dla Ciebie interesującym doświadczeniem. A jak rzecz miała się w warunkach studyjnych podczas pracy nad „Men Singing” – czy spełniasz się w tej nowej roli w procesie tworzenia muzyki?
TB: Już wcześniej wiele pracowałem przy produkcji i edycji muzyki, przy okazji innych projektów. Współprodukowałem na przykład płytę folkowej wokalistki Judy Dyble. Tak więc, jestem przyzwyczajony do pracy nad innymi rzeczami niż mój wokal czy pisanie tekstów. A jest to fajne, daje możliwość spełniania się na w innych rolach niż zwykle.
PS: Zauważam, że od kilku dobrych lat, mniej więcej od premiery „Together We’re Stranger”, przy okazji większości albumów sygnowanych Twoim nazwiskiem pojawiają się wideoklipy do części piosenek. Nawet przy „Men Singing” dostaliśmy możliwość poznania trzech obrazów. To musi być ważny aspekt promowania nowego materiału dla Ciebie – jakie jest rzeczywiście Twoje podejście?
TB: Lubię teledyski, niektóre z nich to naprawdę wyjątkowe rzeczy. Klip do piosenki „Back When You Were Beautiful” z płyty „Together We’re Stranger” jest chyba najlepszym jaki mieliśmy. Robienie klipów może przydać się w promowaniu albumu, chociaż dla mnie osobiście to muzyka jest zawsze najważniejsza, najważniejsze, by nagrać najlepszy album, na jaki cię stać. Przy płytach Henry Fool czy No-Man zawsze czuć, że ich struktura jest naprawdę przemyślana. Choć proces tworzenia na początku jest instynktowny, każdy aspekt jest przemyślany, włącznie z długością płyty.„Men Singing” to dość krótka płyta, mimo że mieliśmy około pięciu godzin materiału, przez co też tak długo trwał proces nagrywania. Mieliśmy godziny muzyki instrumentalnej, z której chcieliśmy stworzyć jak najlepszy album o właściwej długości. Dla mnie idealna płyta Henry Fool czy No-Man powinna trwać 38 do 48 minut. Myślę, że struktura albumu, jego flow i poczucie, że jest zwartą całością są dużo ważniejsze niż wideoklipy do piosenek. Chociaż lubię klipy i podobało mi się kilka obrazów do naszych utworów, jak na przykład do piosenki „Wherever There Is Light”.
PS: Część interesujących obrazów, o których mówimy, czy to ilustrujących utwory No-Man, Memories Of Machines, Slow Electric, czy Henry Fool, jest tworem Twojego bliskiego współpracownika, zresztą klawiszowca Henry Fool i No-Man, Stephena Bennetta. Czy myśleliście ze Stephenem kiedyś o wspólnym projekcie o charakterze obszerniejszego projektu filmowo-muzycznego?
TB: Wiem, że Steven na pewno chciałby zrobić coś takiego. Wszystkie swoje albumy postrzega jako soundtracki. Na pewno i muzyka No-Man jest „filmowa”, zdecydowanie potrafię sobie wyobrazić ją w filmie. Poproszono nas kiedyś nawet o napisanie muzyki do amerykańskiego filmu i prawdopodobnie użylibyśmy do tego starych piosenek No-Man. Wprawdzie albumu jako takiego nigdy nie postrzegaliśmy jako projektu audiowizualnego, ale mnie osobiście idea obrazów towarzyszących muzyce całkiem odpowiada. Jest to kolejne terytorium do zbadania.
PS: Jednym z gości na nowym albumie Henry Fool jest Phil Manzanera. To kolejne obok Roberta Frippa, Petera Hammilla, by wspomnieć tylko niektóre, legendarne nazwisko, z którym miałeś sposobność współpracować. Podobnie jak Steven Wilson, z sukcesami współpracujesz z legendami, których muzyki słuchałeś w wieku nastoletnim. Jakie jest Twoje nastawienie do pracy z tak uznanymi artystami teraz, gdy sam jesteś doświadczonym i znanym muzykiem?
TB: Granie z tymi artystami to wielki zaszczyt i wielka przyjemność. Przy muzyce wielu z nich dorastałem i mam do nich wielki szacunek, dlatego zawsze będzie przy pracy z nimi ten dreszcz. I wydaje mi się, że zawsze powinien być. Pierwszy raz czułem go przy nagrywaniu z muzykami Japan – Jansenem, Karnem i Barbierim (który później dołączył do Porcupine Tree). Potem przy pracy z Robertem Frippem w początkach kariery No-Mana. To wielcy artyści, którzy bardzo przysłużyli się dla muzyki. I z pewnością kiedy ich zabraknie, zostanie naprawdę niewiele osób, które potrafiłyby im dorównać oryginalnością i talentem.
PS: Wydaje mi się, że w ostatnich latach, w świecie szeroko pojętego prog-rocka rośnie popularność duetów muzyków o podobnych muzycznych zainteresowaniach, ale wywodzących się z różnych formacji. Ty i Giancarlo Erra z Nosound wydaliście wspólnie płytę, wielu Twoich znajomych robi podobnie, z nie mniejszymi sukcesami – by wspomnieć choćby Storm Corrosion, czy duet Hogarth/Barbieri, nie mówiąc o postaciach takich, jak Steve Hackett i Chris Squire. Czy jest taki artysta, z którym chciałbyś w przyszłości stworzyć duet podobnego typu?
TB: Ciekawe pytanie. Bardzo dobrze współpracowało mi się ze Stevenem Wilsonem, jak również z Giancarlo Errą, jako Memories Of Machines. Byłoby świetnie móc popracować więcej z kimś takim jak Phil Manzanera . Pomagałem też przy pisaniu piosenek takim muzykom jak Jacob (Holm-Lupo) z White Willow, czy ostatnio Jim Matheos z Fates Warning i OSI. Jeżeli jednak chodzi o pełnowymiarowe wspólne projekty, jest całkiem sporo osób, z którymi chciałbym popracować.. Pewnie zbyt dużo (śmiech).
PS: A propos duetów – czy kiedyś doczekamy się wznowienia dziś trudno dostępnej płyty „Flame”, którą nagrałeś z Richardem Barbieri?
TB: Mam nadzieję. Problem w tym, że prawa do tego albumu ma wytwórnia One Little Indian. Płyta sprzedała się bardzo szybko i nigdy nie została wznowiona. Właściwie była dostępna tylko przez chwilę w 1994 roku, więc dostępne kopie są bardzo stare i pojawiają się na Ebayu w absurdalnie wysokich cenach. Była też wersja japońska, w jej przypadku było tak samo, sprzedała się szybko i nigdy jej nie wznowiono. Rozmawiałem z Richardem na temat wznowienia tej płyty, myśleliśmy nawet o wydaniu jej ponownie z dodatkową EP-ką z nowym materiałem lub z nowymi miksami. Myślę, że „Flame” nie wznowiono jeszcze po części dlatego, że wytwórnia One Little Indian albo nie jest jeszcze przygotowana do jej ponownego wydania, albo też nie pali się do odsprzedania praw do niej nam. Inna sprawa, że sami nie możemy dojść do porozumienia, w jakiej formie chcielibyśmy ją wydać… Myślę, że gdy wracasz do starych nagrań, żeby je zremiksować lub zremasterować, powinieneś zrobić to najlepiej jak to tylko możliwe. Ja na przykład jestem wielkim fanem wznowień płyt King Crimson, wydanych przez Panegyric. Są świetnie odświeżone, jednocześnie zachowują brzmienie oryginalnego nagrania i oferują bonusy, za sprawa których całość brzmi świeżo. Dla mnie zawsze to się liczy, Richard zaś uważa, że płyta powinna być wznawiana w dokładnie takiej formie jak brzmiała pierwotnie. Nie jest zwolennikiem zabawy z oryginałem, bonusowego materiału czy nowych miksów. No, ale mam nadzieję, że w końcu tak czy owak uda się wznowić „Flame”.
PS: Album „Men Singing” powstawał kilka lat, podobnie było w przypadku płyty projektu Twojego i Giancarlo Erry – Memories of Machines. Czy masz w zanadrzu jeszcze jakieś niespodzianki, wciąż nieukończone inicjatywy, do których wracasz od czasu do czasu i które w końcu ujrzą światło dzienne?
TB: Jest sporo niewydanego materiału, wciąż też pracuję nad własną muzyką i nad innymi projektami, jak np. No-Man. Mam nadzieję nagrać coś w tym roku, zarówno nowe piosenki, jak i utwór, nad którym pracujemy już od 1994 roku – epickie „Love You To Bits”. Jest sporo materiału, który nigdy się nie ukazał. Jego części nigdy nie wydamy, bo nie uważamy go za zbyt dobry, część wymaga jeszcze sporo pracy. Z Memories Of Machines również mamy przynajmniej dwie piosenki, które jak dotąd się nie ukazały, podobnie jest w przypadku innych projektów. Niewydanego materiału zebrałoby się pewnie na 2-3 albumy. Pracuję właśnie nad projektem Postcards From Space, wraz z Alistairem Murphym, z którym wspólnie pisałem i produkowałem płytę Judy Dyble. To rzecz zupełnie inna niż No-Man, Memories Of Machines, czy Henry Fool. To album oparty na piosenkach, ale muzyka jest jednocześnie eksperymentalna i teksturalna.
PS: Mówiliśmy wcześniej o Twoich planach koncertowych odnośnie Henry Fool, chciałbym zapytać Cię w tym kontekście również o Memories of Machines. Z tego, co wiem, były swego czasu pewne plany, aby ruszyć z tym materiałem w trasę…
TB: Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy, choć na pewno kiedyś chcielibyśmy zagrać na żywo. Może jak wydamy drugi album, teraz jednak nie ma takich planów. Być może w przyszłym roku... Fajnie byłoby też zagrać znów na żywo z No-Man, świetnie się wszyscy bawiliśmy na zeszłorocznej trasie, a koncert w Krakowie był jednym z tych najbardziej wyjątkowych. Myślę, że dlatego, że był to nasz pierwszy koncert w Polsce, dał nam wiele satysfakcji i radości. No i polscy fani na pewno sprawili, że warto było przyjechać. Być może znów wyjedziemy w przyszłości w trasę, rozmawiałem też z Peterem Chilversem na temat ewentualnych koncertów ze Slow Electric. W tej chwili jesteśmy w połowie nagrywania drugiego albumu. Zagra na nim również Colin Edwin.
PS: Na swoich blogach nie kryjesz się ze swoimi muzycznymi inspiracjami, których jest mnóstwo i są bardzo zróżnicowane. Powiedz, czy zdarza Ci się słuchać polskich wykonawców? Jeśli tak, to kto to będzie?
TB: Tak, słyszałem kilka polskich zespołów. Lubię Indukti. Na skrzypcach gra tam dziewczyna. Mają mroczny klimat, nieco przypominający King Crimson. Oczywiście znam też Lunatic Soul i Riverside. Tak więc, faktycznie jest kilkoro artystów z Polski, których słyszałem. Swoją drogą, w Burning Shed też pracuje Polak.
PS: Pozwól że wrócę do tematu No-Man. W Krakowie mogliśmy usłyszeć jedną premierową kompozycję, zatytułowaną „The Warm Up Man Forever”. Czy jest to może jakiś zwiastun czegoś większego? Czy macie w planach premierowy album No-Man w najbliższym czasie?
TB: To jeden z utworów, nad którymi będziemy pracować przy następnym albumie No-Man. Chcemy nagrać nową muzykę już w tym roku i mam nadzieję, że zajmiemy się i tym kawałkiem. Dobrze wypadł na żywo, w Krakowie graliśmy go po raz pierwszy i chyba w miarę postępowania trasy wypadał coraz lepiej. Cieszyłem się, iż mimo że to nowy kawałek, który chyba nie jest do końca w stylu No-Man, reakcje były bardzo pozytywne. Więc zdecydowanie musimy o nim pomyśleć w studiu. Wiele pomysłów na utwory No-Man narodziło się z grania na żywo z zespołem. Jedną z rzeczy, które pociągają mnie w graniu na żywo jest to, że czasami przypomina ono tworzenie nowego albumu No-Man, grając na żywo można uchwycić ducha zespołu, ale jest w tym też zawsze pewna nowa jakość. Podobnie jak przy każdej kolejnej płycie, zawsze słychać na niej ducha zespołu, a jednocześnie podąża ona w nieco innym kierunku niż poprzednia. Tak więc, „Together We’re Stranger” jest zupełnie inna niż „Wild Opera”, ta z kolei wcale nie przypomina „Flowermouth”, i tak dalej. I wydaje mi się, że brzmienie No-Man ewoluuje gdy gramy na żywo. Chciałbym bardzo zobaczyć, jak ten kawałek wyjdzie w studiu. Oczywiście, ostatecznie zawsze będziemy ze Stevenem dążyć do osiągnięcia jak najlepszego brzmienia, nagrania najmocniejszego materiału i wydania najlepszego albumu. No i oczywiście również różne rzeczy wyskakują podczas sesji, dlatego między innymi do tej pory nie udało nam się nagrać piosenki „Love You To Bits”, którą napisaliśmy w 1994 roku. Chociaż byliśmy z niej zadowoleni, nie pasowała na żadną płytę. Często jest tak, że tworzysz materiał, a potem zbaczasz z obranej ścieżki i album idzie w zupełnie innym kierunku. Kolejny dobry przykład to piosenka „Lighthouse”. Zabraliśmy się za nią jakoś w 1993-94 roku, dopiero należne jej miejsce znalazło się na wydanej w 2001 roku płycie „Returning Jesus”. Choć na początku chcieliśmy dać „Lighthouse” na następcę „Flowermouth”, który miał być bardziej klimatycznym i ambitnym albumem w klimacie, powiedzmy, piosenki „Angel Gets Caught In The Beauty Trap”. Ostatecznie w studiu poniósł nas entuzjazm pracy nad innymi pomysłami, i skończyło się na nagraniu “Wild Opera” I “Dry Cleaning Ray”. Myślę więc, że nigdy nie możesz do końca narzucić swojej pracy konkretnego kierunku, pasja zawsze poniesie cię sama.
PS: W maju mija dwadzieścia lat od wydania debiutanckiego albumu No-Man. Przy okazji, gratuluję tak zacnego jubileuszu! Jednocześnie chciałbym Cię spytać – czy macie jakieś koncertowe lub wydawnicze plany z tym związane? Może wznowienie płyty?
TB: Cóż, to kolejny album, do którego prawa ma wytwórnia One Little Indian i który sprzedał się wiele lat temu i nie został wznowiony. Próbowaliśmy odzyskać do niego prawa i wydać go ponownie przez KScope, ale okazało się to bardzo trudne. To kolejna rzecz, o której rozmawialiśmy i której byśmy chcieli. Z różnych powodów nie jest to może nasz ulubiony album No-Man, chociaż… Zbliża się też dziesiąta rocznica wydania „Together We’re Stranger”, płyty, którą ze Stevenem darzymy wyjątkową estymą, płyty bardzo bliskiej zarówno mnie, jak i Stevenowi. Do wielu rzeczy, które zrobiłem mam spory sentyment, ale to chyba mój ulubiony album spośród wszystkich, w których nagraniu wziąłem udział. I zdecydowanie mówi on więcej o No-Man niż „Loveblows & Lovecries”. Chociaż mam nadzieję, że No-Man w przyszłym roku znów wyruszy w trasę, dwudziesta rocznica wydania pierwszej płyty może być do tego dobrą okazją. Jednak co bardzo ekscytujące w graniu z No-Man koncertów w aktualnym koncertowym składzie, to fakt, że nie jest to właśnie zespół nostalgiczny. I Steven, i ja sądzimy, że grupie należy pozwolić się rozwijać, zmieniać i w pewnym sensie żyć tylko teraźniejszością. Choć oczywiście mamy szacunek do przeszłości. Dobrze jest szanować przeszłość, nie będąc przy tym ani odrobinę nostalgicznym.
PS: A jakie jest Twoje podejście do wydawania archiwaliów? Złośliwi twierdzą, że jest to domena muzyków u progu emerytury, choć akurat w przypadku tak aktywnych artystów jak Ty czyszczenie archiwów byłoby zdecydowanie gratką dla fanów, bez złośliwych podtekstów. Co Ty o tym sądzisz?
TB: Dla mnie, zabierając się za stare nagrania, zazwyczaj musimy zmienić cały artwork, musimy poprawić co jest do poprawienia i zastanowić, co sami kupilibyśmy na miejscu fana. Kupiłem osobiście różne wznowienia, jak na przykład stare płyty King Crimson, które naprawdę pięknie wydano. Oczywiście, zachowuje się coś z oryginału, jednocześnie jednak można zrobić coś świeżego i nowoczesnego z samą formą wydania. Mnie na przykład zawsze interesuje historyczne tło albumu… Tak czy owak, cokolwiek robisz z płytą, chcesz wydać najlepszą wersję jak to tylko możliwe. Ale zdecydowanie nie jest to w naszym przypadku cyniczne zbijanie kasy przed emeryturą (śmiech). Bo muszę ci powiedzieć, że wciąż czuję, że jestem w niemowlęcej fazie tworzenia muzyki. Może to zabrzmieć dziwnie po 20 latach od debiutu No-Man i po 26 latach od rozpoczęcia współpracy ze Stevenem Wilsonem. Ale zawsze gdy piszę, piszę tu i teraz, nie myśląc ani o przeszłości, ani o swoich poprzednich płytach, ani nawet o swoim wieku. Po prostu ponoszą mnie pomysły, emocje, muzyka. Jestem szczęściarzem, ponieważ wciąż słuchanie i tworzenie muzyki jest dla mnie tak samo ekscytujące jak wtedy, gdy byłem nastolatkiem. I wydaje mi się, że muzycy, z którymi pracuję mają podobnie – Steven Wilson, Giancarlo Erra… Spójrz na Phila Manzanerę – jest już po sześćdziesiątce, a nie boi się robić wielkich projektów z Dave’em Gilmourem, potem zagrać na eksperymentalnym albumie Henry Fool, nagrać solową ambientową płytę… To dlatego, że wciąż ekscytuje się muzyką. Tak jak ja i, jak sądzę, moi koledzy z No-Man.
PS: Jakkolwiek by nie było, w tej chwili oddajesz w ręce fanów świeżuteńką, nowiutką płytę z premierowym materiałem, za którą bardzo dziękujemy i cieszymy się ogromnie, czekając oczywiście na więcej – po którymkolwiek szyldem! A ja dziękuję Ci bardzo za przyjemną rozmowę!
TB: Dzięki!