Steve Hackett (12): Orchidee, dzieje (prawie) najnowsze

Maurycy Nowakowski

STEVE HACKETT. BIOGRAFIA (12)

ORCHIDEE, DZIEJE (PRAWIE) NAJNOWSZE

ImageW 2005 roku o Hackett’cie przypomnieli sobie ludzie z Virgin Records, dzięki czemu na rynek trafiły zremasterowane edycje pierwszych czterech jego albumów. Każda płyta oprócz poprawy dźwięku cieszy interesującymi bonusami. Do podstawowego repertuaru każdego wydawnictwa dołożone zostały wersje alternatywne niektórych utworów, wykonania koncertowe, czy kompozycje spoza oryginalnych wydawnictw. W przypadku „Voyage of the Acolyte” szczególnym rodzynkiem jest wydłużona, siedemnastominutowa wersja „Shadow of the Hierophant”, z rozbudowaną partią perkusji Phila Collinsa. Na „Please Don’t Touch” dla najbardziej zainteresowanych fanów przygotowano między innymi alternatywne wersje piosenki „Narnia” (jedna z nich z wokalem Johna Perry’ego). Ciekawostkę na „Spectral Mornings” stanowi niewiele ponad trzyminutowa wersja singlowa „Clocks – the Angel of Mons”, a przy okazji reedycji „Defector” wreszcie miejsce na płycie znalazł zadziorny „Hercules Unchained”.

Cztery pierwsze, klasyczne już dzieła Steve’a znów znalazły się w obiegu, ale gitarzystę tradycyjnie bardziej interesowała przyszłość. Starał się konsekwentnie pracować nad kolejnymi projektami, mimo iż w tamtym czasie część jego uwagi zajmowały kłopoty osobiste. Głowa rodu, Peter Hackett zmagał się z chorobą Parkinsona. Powoli rozchodziły się także drogi Steve’a i Kim. Po ponad trzydziestoletnim zgodnym związku para miała się rozwieść[1], a w życiu gitarzysty pojawiła się nowa kobieta Joanna Lehmann.

Po obfitym koncertowaniu w latach 2004 - 05, rok 2006 przyniósł zaledwie kilka występów. W pierwszej połowie roku Steve pojawił się na scenie zaledwie czterokrotnie i to w roli... gościa. Tym razem wszedł w skład zespołu swojego brata. John w 2004 roku wydał pierwszy solowy album „Checking Out Of London”, który doczekał kilkukoncertowej promocji w Anglii wiosną’ 06. Steve kilka własnych występów planował dopiero na jesień, gdyż intensywnie pracował nad dwunastą rockową płytą „Wild Orchids”.

Fani nie mieli prawa narzekać. Od czasu wydania znakomitej „To Watch the Storms” minęły przecież zaledwie trzy lata, a Hackett ponownie wystawiał przed publiczne oczy i uszy nową, bogatą porcję muzyki. „Wild Orchids” miała premierę 11 września 2006 roku. Na podstawową wersję płyty trafiła niespełna godzina muzyki, będącej zarazem kontynuacją eklektycznej podróży dźwiękowej z poprzednich trzech płyt, jak i próbą zademonstrowania nowych terytoriów. Nie ma tu stylistycznego wspólnego mianownika. Tradycyjnie elementem łączącym jest wrażliwość Hacketta, jego emocjonalne podejście do kompozycji i rozpoznawalny styl gry na gitarze. Każdy kolejny utwór na tym wydawnictwie prezentuje inną twarz artysty. Nowiną jest przeniesienie ciężaru gatunkowego z jazzu, który charakteryzował „To Watch the Storms”, w stronę muzyki klasycznej, odciskającej bardzo silne piętno na „Wild Orchids”. Pod szyldem muzyki klasycyzującej brylują tu kompozycje „To A Close” i „She Moves in Memories”. To właściwie jeden temat rozdzielony na dwa utwory. W tym pierwszym przypadku Steve wyprowadził z głównego tematu delikatną, oniryczną miniaturę, w drugim zbudował już większą dźwiękową przestrzeń wykorzystując orkiestrę. Kiedy słuchasz orkiestry na żywo jej dźwięk rozpływa się w nieskończoności – opowiadał gitarzysta. - Przeszywa cię niesamowite piękno. Dlatego uznałem, że tylko orkiestra może dać mi spełnienie. Myślę, że orkiestra brzmi tak cudownie, bo jest to wielki zespół. Kiedy klawiszowiec odgrywa partię smyków na syntezatorze czy z pomocą sampli, zawsze brzmi to bardziej ubogo. Orkiestra której ja używam, a którą nazwałem The Underworld Orchestra, jest grupą niezbyt liczebną, którą powiększam studyjnie.

Do klasycyzujących utworów należy także zaliczyć „A Dark Night In Toytown”[2], bardzo dynamiczny kawałek wyprowadzony z motywu napisanego przez Christophera Willibalda Glucka, na którym Hackett wzorował się już przy pracy nad „Metamorpheus”. Koktajl klasyki z rockiem udał się też w kompozycji „Wolfwork”: Myślę, że musi być coś w połączeniu struktury orkiestrowej z bardzo ekspresyjną grą perkusji, a także w zatopionej w tym wszystkim warstwie wokalnej. Ważne jest też miejsce, w którym te elementy się pojawiają. Mam na myśli tę oszczędną część w samym środku. Początkowo fragment orkiestrowy miał trwać przez połowę utworu, ale doszedłem do wniosku, że to nie byłoby zbyt oryginalne. Dlatego w środku wprowadziłem drobną wstawkę, chciałem aby robiła wrażenie, jakby ktoś otworzył okno i ujrzał scenę bożonarodzeniową. Myślę, że ten utwór to w jakimś sensie powrót do czasów Genesis. Idea miniatury wplecionej w większą całość wywodzi się właśnie z tamtych czasów.

Dla odmiany „Waters of the Wild” przenosi słuchacza w przestrzenie stworzone przez Steve’a z wpływów Muzyki Świata i psychodelii lat sześćdziesiątych. Mocnym punktem albumu jest charakterystyczny „Down Street”, w którym Hackett bardzo sprawnie buduje klimat groteskowego horroru w stylu Edgara Allan Poe, Stephena Kinga, z domieszką Charlesa Dickensa. Fani „A Vampyre With A Healthy Appetite” i „Devil Is An Englishman” musieli być usatysfakcjonowani. Żartem jest też króciuteńki „Why”, puszczający oko w stronę starych fanów pamiętających jeszcze Pete’a Hicksa śpiewającego „Sentimental Institution”. To była szansa, żeby znów użyć Optigan – opowiadał Steve. - Oryginalnie miało być to dłuższe, dopisałem kilka dodatkowych wersów, próbowałem ja zaśpiewać, ale nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Później postanowiłem skrócić całość. To specyficzny rodzaj żartu, a z takimi rzeczami nie można przesadzać.

Żarty ustępują stuprocentowej powadze w utworze „The Fundamentals of Brainwashing”, raczej nostalgicznym protestsongu odnoszącym się do manipulacji. Kontynuacją tego tematu jest dużo mocniejszy, instrumentalny „Howl”, charakteryzujący się prostą, ale agresywną grą sekcji, pulsacyjnie sygnalizującej rytm. Nad nią wirują zróżnicowane zagrywki gitary, a później swobodne solo fortepianu. To rzeczywiście najbardziej agresywny fragment płyty – przyznawał Hackett. – To także jeden z moich ulubionych momentów. Wzmacniacz rozkręciliśmy na full, co dało efekt brutalności. Jestem dumny z tego, że osiągnęliśmy taki efekt grając właściwie we trzech. Brzmi to naprawdę potężnie.

Płytę uzupełniają dwa covery – „Man in the Long Black Coat” z repertuaru Boba Dylana i „Ego nad Id” autorstwa duetu John Hackett - Nick Clabburn[3]. Ten drugi tytuł przybrał tu kształt ciętej, bezkompromisowej kompozycji, która chyba trochę zbyt brutalnie wyrywa z sielanki „To A Close”, po której następuje. W sumie „Wild Orchids” trzyma wysoki poziom wyznaczony w 1993 roku przez „Guitar Noir” i choć, jako kontynuatorka poprzednich płyt, niczym specjalnie nie zaskakuje, dzięki zaakcentowaniu wpływów muzyki klasycznej, przynosi świeże spojrzenie na styl Hacketta. Pod tym względem na pewno bliżej jej do mrocznej „Darktown”, niż rozstrzelonej stylistycznie i tylko z rzadka klasycyzującej „To Watch the Storms”.

Niestety płycie nie towarzyszyła tym razem trasa koncertowa, a szkoda, bo kilka nowych piosenek na pewno znakomicie zabrzmiałoby na żywo. Niestety Hackett ani tuż po premierze, ani przy okazji późniejszego tournee nie sięgał po kompozycje z „Wild Orchids”. Jak można się było domyślić powodem tego były ograniczenia techniczne. Utwory powstające na komputerze są trudniejsze do wykonania niż te, które rodzą się w sali prób – tłumaczył gitarzysta. – Na przykład taki „Down Street” ma chyba ze sto dwanaście ścieżek, a w „Set Your Compass” jest chyba miliard moich ścieżek wokalnych. Wykonywanie tych kompozycji stanowiłoby więc duży kłopot. Oczywiście moglibyśmy to robić za pomocą sampli, a ja stałbym na scenie i udawał jak mim, ale to przecież nie o to chodzi. Fani musieli obejść się smakiem. Niestety też tylko nieliczni mieli okazję rozkoszować się występami „acustic trio”. Akustyczny skład Hackett – Hackett – King wystąpił czternastokrotnie między wrześniem’06 a kwietniem’07 w Norwegii, Niemczech, Luksemburgu, Japonii i Włoszech.

***

Niemalże przez cały rok 2006 ważyły się losy reaktywacji Genesis. Zespół ostatecznie zjednoczył siły w tak zwanym składzie „trzyosobowym”. Pierwotny plan mówił o powołaniu do życia zestawienia „klasycznego” z Gabrielem i Hackettem, i zagraniu kilku koncertów złożonych z repertuaru albumu „The Lamb Lies Down On Broadway”. Ostatecznie „nie” powiedział Gabriel. Steve mimo iż nie przepadał za tamtym albumem wykazywał zainteresowanie reaktywacją, ale kiedy stało się jasne, że i tym razem nic z tego nie wyniknie, nie sprawiał wrażenia specjalnie zmartwionego. Na swojej oficjalnej witrynie internetowej pogratulował kolegom reaktywacji w składzie „trzyosobowym” i wrócił do własnych zajęć.

Na tapecie miał wówczas kolejny materiał akustyczny. Płyta „Tribute” została wydana na świat w lutym ’07. Pierwotnie miała być ukłonem tylko w kierunku Andresa Segovii, w finale stała się hołdem także dla kilku innych wybitnych artystów, którzy wywarli na Steve’a największy wpływ, jak choćby dla Bacha, którego aż sześć kompozycji trafiło na płytę. Trzy utwory wyszły spod palców Steve’a, a w szczególności „The Fountain Suite” sporo zawdzięcza właśnie stylowi Segovii.

***

Hackett jest artystą ciągle poszukującym i zmieniającym się. Co jakiś czas przemianom ulega także jego podejście do współpracy z innymi muzykami. Są okresy, kiedy chętnie otacza się współpracownikami, otwarcie pozwalając im na ingerencję w pisaną muzykę („Guitar Noir”), żeby przy innej okazji samemu wykonać większość prac, korzystając tylko z pomocy techników dźwiękowych („Darktown”). Czasami dobrze czuje się otoczony pełnym rockowym zespołem, a czasami woli zagrać samotny gitarowy recital, lub duet z klawiszowcem, czy flecistą. W latach 2008/ 2009 Steve znalazł się w nastroju sprzyjającym twórczej współpracy. W jego muzycznym życiu, dwadzieścia lat po przygodzie zwanej GTR, pojawił się drugi legendarny muzyk zespołu Yes, tym razem Chris Squire. Ten legendarny basista w 2007 roku zaprosił Steve’a do nagrania kilku partii gitarowych jego solowej, świątecznej płyty „Chris Squire's Swiss Choir”. Współpraca okazała się na tyle przyjemna i owocna, że panowie postanowili powołać do życia projekt roboczo nazwany Squackett (świetny szyld!).

Hackett oprócz zarysu nowego zespołowego projektu działał też oczywiście na własną rękę. Dbając o równowagę swojej dyskografii po wydaniu „Tribute” skupił się na pisaniu rockowego materiału. Oczywiście tradycyjnie mocno eklektycznego: Moja nowa płyta znów będzie bardzo różnorodna, ledwie mogę nad nią zapanować. Obejmuje mnóstwo stylów i wpływów na przykład tureckich, cygańskich, jazzowych, bluesowych. Pracuję całymi godzinami, w promieniach słońca, a czasem też w blasku księżyca, ale to naprawdę świetna zabawa i muszę powiedzieć, że zakochałem się w nowej płycie już na samym starcie. Mój zwykły dzień wygląda najczęściej tak, że wstaję o 6 rano, spisuję pomysły na papier i staram się cicho grać na gitarze, tak by nie pobudzić sąsiadów. Z Rogerem rozpoczynamy pracę zwykle około 11 i jedziemy cały dzień, aż odpadniemy. Jako, że pisał i nagrywał całkiem sprawnie, tradycji mogło stać się zadość. Albumy „Darktown”, „To Watch the Storms” i „Wild Orchids” dzieliły mniej więcej trzyletnie odstępy czasu. „Out of the Tunnel’s Mouth”, jego dwudzieste studyjne dzieło (czternaste rockowe), mimo drobnych problemów natury prawnej, również ukazało się trzy lata po swoim poprzedniku.

Płyta była gotowa już wiosną, ale jej premierę wstępnie zaplanowano na październik ’09, tak aby trafiła w ręce fanów w czasie jesiennej trasy koncertowej. Steve po pięciu latach przerwy skrzyknął rockowy skład i już w marcu dał pierwsze koncerty we Włoszech. Następnie w lipcu odwiedził kilka letnich festiwali, m.in. Lugano Jazz Festival, czy Night of the Prog w Lorelei. W zespole doszło do jednej zmiany, miejsce basisty Terry’ego Gregory’ego zajął ekscentryczny Nick Beggs. Ten znakomity instrumentalista wybornie grający zarówno na basie, jak i Chapman Sticku dodał grupie odrobinę gwiazdorskiego blasku. Część starszych fanów muzyki popularnej zapewne pamięta go z zespołu Kajagoogoo, którego jest założycielem i z którym święcił całkiem spore sukcesy komercyjne w latach osiemdziesiątych. Oprócz tego nagrywał dla takich gwiazd jak Alphaville, Belinda Carlise, czy John Paul Jones. Hackett znał Beggsa już w latach dziewięćdziesiątych, dobrze się z nim dogadywał i od dawna planował współpracę.

Na jednym z lipcowych koncertów z basowych obowiązków wyręczył Beggsa nie kto inny, jak Dick Cadbury, pierwszy basista Hackett Bandu z lat siedemdziesiątych. Spotkałem Dicka na przyjęciu urodzinowym Johna Acocka – przybliżał kulisy ponownego zjednoczenia sił Steve. – Od tamtej pory utrzymujemy kontakt. Okazało się bowiem, że obaj ciągle jesteśmy fanami tego, co zrobiliśmy razem, wespół z Petem Hicksem, Nickiem Magnusem, Johnem Shearerem i moim bratem Johnem. Dick z przyjemnością dołączył do swojego byłego szefa m.in. na koncertach w Szwajcarii.

Tournee rozkręciło się jesienią. Steve 9 września pojawił się w Inowrocławiu, gdzie zagrał jako danie główne smakowitego, progresywnego Inorock Festival. Tak jak wcześniej zapowiadał, na repertuar złożyły się przede wszystkim znane i ograne klasyki z solowego dorobku, stanowiące o sile koncertów od wielu lat, wsparte sporą baterią kompozycji z okresu Genesis. Co ważne, takie utwory jak „Firth of Fifth”, czy „Fly on a Windshield” po raz pierwszy doczekały pełnych wykonań, a to dzięki coraz większej wokalnej odwadze Gary’ego O’Toola. Nowinę stanowił premierowy „Fire on the Moon”, zwiastun nowej płyty, której premierę niestety przesunięto z października na połowę listopada. Z Polski zespół wrócił na jeden wieczór do Anglii, a następnie trasa przeprowadziła muzyków przez Niemcy, Belgię, Szwajcarię, Francję i na powrót do Anglii. W sumie między marcem a listopadem grupa dała ponad trzydzieści występów.

Rozochoceni koncertami fani, tuż po zakończeniu tournee mogli wreszcie zaopatrzyć się w nowy album – „Out of the Tunnel’s Mouth”. Steve po dwóch bardzo obszernych płytach, w rozszerzonych edycjach trwających około siedemdziesięciu minut, tym razem zdecydował się na krótszą wypowiedź. Najnowsza porcja muzyki została przygotowana podobnie jak najwcześniejsze dzieła z drugiej połowy lat siedemdziesiątych, jako zwarty, tym razem czterdziestopięciominutowy konkret. Steve „streścił” się czasowo, ale w żadnym wypadku nie ograniczył artystycznie. Płytę zagospodarował oszczędniej, ale i tak zdołał zbudować wielobarwną dźwiękową konstrukcję. Ponownie wykorzystał całe swoje doświadczenie, wiedze i wszechstronność, aby w wielkim kotle gatunków i emocji przygotować dzieło kompletne, zarówno czerpiące z wielowiekowej tradycji muzyki, jak i spoglądające w przyszłość.

Osiem kompozycji składających się na „Out of the Tunnel’s Mouth” funduje bogatą podróż po świecie dźwięków, stylów i kultur. I właśnie słowo „podróż” wydaje się być kluczem do tego albumu. Z okładki wita słuchacza, owiany parą z lokomotywy, Hackett stojący na peronie. Za jego plecami szykuje się do odjazdu „ostatni pociąg do Istambułu”. Ładnie to wszystko ze sobą koresponduje.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Steve pracując nad tym albumem znajdował się w wysokiej formie, a jakość dzieła podniosły jeszcze ciekawe, niemal historyczne komitywy. Dla fanów Genesis najistotniejszy jest gościnny udział w nagraniach Anta Phillipsa. Oryginalny gitarzysta zespołu wybornie zagrał na 12 strunowym akustyku w kompozycjach „Nomads” i „Emerald And Ash”. Ta pierwsza przyniosła klimaty cygańskie, przyprawione hiszpańskim flamenco, a zwieńczone rockowym zamknięciem. Druga z kolei zbudziła genesisowe duchy, stanowiąc nostalgiczną, podobno niezamierzoną, podróż do zamierzchłej przeszłości. Jest w tej kompozycji coś, co zapewne złapie za serce większość fanów tego najstarszego Genesis z okresu „Trespass” / „Nursery Cryme”.

Spore wrażenie robi także „Last Train to Istanbul”, utwór zaskakujący orientalizmami i tureckim klimatem. Znakomitą robotę wykonali tu Rob Townsend (saksofon), John Hackett (flet) i Ferenc Kovacs z węgierskiego zespołu jazzowego Djabe (skrzypce). Grają jak frenetyczni, zakręceni derwisze – określił ich Steve w notce do utworu. Koktajlem sama w sobie jest kompozycja „Sleepers”, początkowo oniryczna, sielankowa, zbudowana z akustycznych drobiażdżków i łagodnych wokaliz, nagle przenosi w rejony całkiem energetycznego, zadziornego rocka, gdzie elektryczna gitara funduje świdrujące, zwariowane solówki.

Bas kolejnego znakomitego gościa, Chrisa Squire’a słychać przede wszystkim w znanym już z koncertów „Fire on the Moon”. Ta w gruncie rzeczy prosta piosenka składa się jakby z dwóch części: pozytywkowych zwrotek i podniosłego, nostalgicznego refrenu z rozpoznawalnym zaśpiewem. Rozedrgany bas Squire’a dodaje tu odrobinę potrzebnego niepokoju i dramatyzmu.

„Out of the Tunnel’s Mouth” jest prawdopodobnie ostatnią rockową płytą Hacketta w tej dekadzie i trzeba przyznać, że wieńczy ten okres naprawdę w dobrym stylu. To znakomity album, z jednej strony zgodny ze stylem wypracowanym przez gitarzysta, z drugiej odważnie zaglądający w nowe dźwiękowe przestrzenie. Stabilizacja i elegancja zestawione z niepokojem i odwagą, charakterystyczną dla poszukujących artystów.

Hackett zbliża się do sześćdziesiątki, ale nic nie zapowiada jego przejścia na emeryturę. Steve to artysta, dla którego tworzenie muzyki i nagrywanie to procesy tak naturalne i potrzebne do życia, jak jedzenie i picie. Na horyzoncie jest już zespołowy projekt Squackett, który prawdopodobnie nabierze konkretniejszych kształtów w przyszłym roku. Niewykluczone, że oprócz Hacketta i Squire’a wezmą w nim udział inne znakomitości. Steve sugerował taką ewentualność, ale nie chciał podać żadnych szczegółów, ani konkretnych nazwisk. Na razie niecierpliwym fanom musi wystarczyć pierwszy utwór „Storm Chaser”, pojawiający się już czasami w setach zarówno ostatnich koncertów Steve’a, jak i Yes. A co w dalszej perspektywie? Znając życie, powoli zbierają się kolejne akustyczne miniatury, w stylu Bacha, Satiego, a może tym razem Rachmaninowa? Nic też nie stoi na przeszkodzie, żeby w 2012 roku, oczywiście trzy lata po „Out of the Tunnel’s Mouth”, pojawił się kolejny album wypełniony tradycyjnie szalenie eklektycznymi utworami rockowymi. Gdyby jakiś cudem na tapetę wrócił reunion klasycznego składu Genesis, Steve też na pewno by nie odmówił. Kocham to, co zrobiliśmy w Genesis w latach siedemdziesiątych – mówił wiosną 2009 roku. – Chłopcy zawsze mogą na mnie liczyć, jeśli chodzi o reaktywację.

Możliwości, celów i planów mniej lub bardziej sprecyzowanych nie brakuje. Dla Hacketta zawsze jest jakieś muzyczne jutro.

 

„Przeszłość jest po to, żeby się z niej uczyć, nie chcę myśleć cynicznie o przyszłości.

Ja muszę wierzyć w przyszłość muzyki”

Steve Hackett 


[1] W czerwcu 2007 roku.

[2] Utwór wykonywany podczas koncertów 2004 roku jako „If You Can’t Find Heaven”.

[3] Oryginalnie piosenka pojawiła się na płycie Johna „Checking Out Of London” (2004).

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!