Alice Cooper - VII Festiwal Legend Rocka, Dolina Charlotty, 1.08.2013

Marek J. Śmietański

Kto się boi Alicji C.*

ImageKiedyś musi być ten pierwszy raz…, jednak małe jest prawdopodobieństwo trafienia trzech pierwszych razów za jednym zamachem. Pierwszy raz dopasowywałem urlop i długo oczekiwany koncert, pierwszy raz przyjechałem na Festiwal Legend Rocka w Dolinie Charlotty (nieopodal Słupska), pierwszy raz byłem na występie amerykańskiego muzyka, którego pozamuzyczne życie od czasu leczenia z choroby alkoholowej na przełomie lat 70-tych i 80-tych bardziej przypomina postępowanie profesjonalnego sportowca (jest zresztą zapalonym golfistą) niż typowego rockmana. Ale w końcu pantha rhei, tylko dlaczego tak szybko. No właśnie, nie dosyć, że show Alice’a Coopera rozpoczął się punktualnie o planowanej porze, to toczył się niemal z taką prędkością jak wyścigi samochodowe na torze - utwór za utworem jak okrążenie za okrążeniem, na szczęście zdecydowanie nie było tak nudno jak na Formule 1 ostatnimi laty. Bardzo sprawni instrumentaliści (m.in. gitarzyści Ryan Roxie i Tommy Henriksen oraz basista Chuck Garric, o pozostałych członkach zespołu wspomnę dalej), choć nie prezentujący nadmiernej wirtuozerii, która w większości utworów byłaby zresztą nie na miejscu, wciąż świetnie brzmiący wokal Vincenta Damona Furniera, który epatował doskonałą formą fizyczną [któż nie chciałby być w wieku 65 lat tak sprawny? - przyp. autora], tradycyjnie dopasowana do piosenek scenografia rodem ze starych amerykańskich horrorów - to wszystko stworzyło odpowiedni nastrój do odbioru amerykańskiej klasyki hard rocka. Zabrakło mi właściwie jedynie nieco późniejszej pory koncertu (co najmniej około północy), a przeszkadzała zbyt piknikowa atmosfera panująca w niektórych sektorach.

Dokładnie o 22.00 spadła kurtyna i rozległy się pierwsze wprowadzające dźwięki intro. Właściwy koncert rozpoczął jedyny z kilku granych w obecnej trasie Raise The Dead coverów, który został wydany na regularnej płycie studyjnej naszej czarownicy, tj. Hello Hooray (otwierający album Billion Dollar Babies, z którego w czwartek pojawiły się aż cztery utwory). Cooper ubrany w czarno-czerwony pasiasty frak właściwie od razu spowodował zamieszanie wśród zgromadzonych pod sceną widzów, rzucając w tłum swoją laskę. Od tego momentu wydarzenia toczyły się z prędkością porównywalną z tempem najszybszych utworów AC/DC: brawurowe wykonanie House of Fire, glamrockowy odlot emeryta w No More Mr. Nice Guy, solówki popisujących się gitarzystów w Under My Wheels, po którym muzycy, ubrani w stroje z lateksu i skóry, schodzili na żwirowy 'wybieg' znajdujący się nieco niżej niż scena, niemal pozwalając widzom dotykać swoich gitar np. podczas I’ll Bite Yor Face Off. W Billion Dollar Babies Alice rozrzucał dolarowe banknoty ze swoją podobizną nadziane na rapier, potem bawił się nim, dyrygując zespołem, próbując podciąć sobie gardło, aż w końcu udając, że przebija gitarzystę, który chwilę wcześniej zszedł do publiczności. Wielki kubek w Caffeine tylko zapowiadał dalsze emocje, na które czekali wszyscy świadomi tego, co może się jeszcze wydarzyć. W Hey Stoopid (nie pierwszym już utworze śpiewanym przez większość widowni) bardziej dokładnie zaprezentowała swój kunszt gitarowy Orianthi** - blondwłosa seksownie ubrana gitarzystka z pomalowanymi na czerwono ustami w taki sposób, jakby z ich kącika płynął strumyczek krwi. Kolejne gadżety poleciały ze sceny w Dirty Diamonds - tym razem Alice rozrzucał perłowe(?) naszyjniki, których zapas raz po raz uzupełniał, aby starczyło na dłużej. W końcu nastąpiło pewne uspokojenie atmosfery, bowiem wokalista zszedł ze sceny (jak się później okazało, aby się gruntownie przebrać), a członkowie jego zespołu zaprezentowali swoje umiejętności instrumentalne, w czym przodował perkusista Glen Sobel, operujący pałeczkami niczym magik kartami. W odgłosach deszczu i burzy brzmiących z głośników [pogoda na szczęście dopisała - przyp. autora], w oparach dymu Cooper wrócił na scenę, w ogromnym czarno-czerwonym cylindrze i w 'upiększonym' fragmentami szkieletu i pokrwawionych wnętrzności skórzanym fraku, aby zaprezentować Welcome to My Nightmare. Ten oryginalnie musicalowy, a nawet wodewilowy, niemal już trzydziestoletni kawałek zabrzmiał tym razem rasowo hardrockowo, co znacząco podkreśliło jego horrorystyczny wydźwięk, po czym ostro przeszedł w Go to Hell wykonane z pejczem w ręku. Następnej piosenki właściwie nie 'zarejestrowałem', zajęty dokonywanymi na bieżąco notatkami, jednak zmiana koloru oświetlenia na zielony zmusiła mnie do zwrócenia uwagi, że Alice tym razem ma na sobie pokrwawiony biały kitel, a ubrani na czarno pomocnicy wtaczają na scenę urządzenie przypominające maszynę Tesli z filmu Prestiż***. Feed My Frankenstein i w efekcie przeprowadzonego eksperymentu opętany naukowiec zamienił się w kilkumetrowego potwora, szalejącego po scenie w roli wokalisty, co automatycznie skojarzyło mi się z niedawnym koncertem Iron Maiden w ramach trasy Maiden England [Atlas Arena, Łódź, cztery tygodnie wcześniej - przyp. red.]. Emocje mogły już tylko rosnąć, zatem w Ballad of Dwight Fry zobaczyliśmy Coopera w kaftanie bezpieczeństwa, napastowanego przez upiorną pielęgniarkę. Gdy po wyswobodzeniu się z więzów, nie udało mu się jej udusić, został ścięty na gilotynie, a jego 'głowa' była dokładnie zaprezentowana przez jednego z katów zgromadzonej pod sceną publiczności. Zmartwychwstanie pociągnęło za sobą zmianę scenografii - na scenie ujrzeliśmy miniatury nagrobków Jima Morrisona, Jimiego Hendrixa, Johna Lennona oraz Keitha Moona, a następne piosenki - kolejne covery - były hołdem złożonym tym legendarnym nieżyjącym muzykom pokolenia Alice Coopera (wszyscy urodzeni w latach 40-tych). Uzupełnieniem były drobne szczegóły upamiętniające kolegów Alice’a, m.in. ciemne lennonki w The Revolution oraz udawana gra na nagrobku Hendrixa w Foxy Lady. W tym ostatnim zresztą Orianthi kolejny raz zaprezentowała swój talent, mając swoje przysłowiowe kilka minut. Równocześnie w tle z tyłu sceny odsłaniały się duże nagrobki, których dopełnieniem było wejście do krypty hollywoodzkich wampirów****, podświetlone podczas kultowego My Generation, który w zaprezentowanym kontekście zabrzmiał naprawdę znacząco [niezorientowanym proponuję zapoznać się z tekstem utworu napisanego przez Pete’a Townsenda i nagranego przez The Who w 1965 roku - przyp. autora]. Regularny set koncertowy zakończył klasyczny Poison, za który bohaterowi wieczoru należy się wielki szacunek, bo pomimo 65 lat na karku i ponad półtorej godziny nieustannego szaleństwa na scenie, nie oszczędzał się ani przez chwilę. Na bis muzycy wyszli właściwie bez dłuższego odpoczynku, nie pozostawiając publiczności w niepewności i zgodnie z niezmiennym w bieżącej trasie programem odegrali School’s Out, w którym znów Cooper był bardzo solidnie wspomagany przez licznie zgromadzonych w amfiteatrze [podobno było nas 3-4 tysiące, ale nie bardzo chce mi się w to wierzyć - przyp. autora]. Piosenka została wzbogacona włączonym fragmentem Another Brick in The Wall Part 2, który idealnie wpasował się tematycznie w jej środek, co zresztą wzbudziło wielkie owacje młodszych widzów. W powietrze poleciały wstążki, konfetti, bańki mydlane, a w końcu wielkie kolorowe balony, które tym razem ubrany na srebrno, znów w wielkim cylindrze Alice skutecznie przebijał swoim rapierem. Pierwsze słowa do publiczności padły właściwie już po występie - lider przedstawił swoich muzyków i na końcu oczywiście siebie: Alice Cooper - it’s me.

I na koniec łyk statystyki. Usłyszeliśmy 20 utworów z jedenastu płyt wokalisty, w tym aż 8 z czterech wydanych w pierwszej połowie lat 70-tych, gdy Alice Cooper oznaczało jeszcze nazwę kapeli, a nie pseudonim artystyczny. Pominięte zostały wszystkie płyty z lat 1977-1983, które właściwie trudno zaliczyć do godnych zapamiętania oraz większość nagranych na przełomie wieków (wyjątkami okazały się Dirty Diamonds oraz ostatni album Welcome 2 My Nightmare). Z przebojów zabrakło chyba tylko Elected, no ale ileż można grać kawałków z jednej płyty, oraz Bed of Nails z Trash (ale ja nie jestem obiektywny, boi to moja ulubiona płyta), a spośród najczęściej wykonywanych na żywo - Only Women Bleed z Welcome To My Nightmare.

PS. Pierwszy raz był co najmniej jeszcze jeden - nigdy wcześniej nie widziałem, żeby wokalista chował swój mikrofon w jakiś uchwyt przypięty do paska od spodni (jakieś etui czy też kabura).

Setlista: The Underture / Hello Hooray (Judy Collins cover) / House of Fire / No More Mr. Nice Guy / Under My Wheels / I'll Bite Your Face Off / Billion Dollar Babies / Caffeine / Department of Youth / Hey Stoopid / Dirty Diamonds / Welcome to My Nightmare / Go to Hell / He's Back (The Man Behind the Mask) / Feed My Frankenstein / Ballad of Dwight Fry / Killer (fragment) / I Love the Dead  / Under the Bed (wprowadzenie do coverów) / Break On Through to the Other Side (The Doors cover) / Revolution (The Beatles cover) / Foxy Lady (The Jimi Hendrix Experience cover) / My Generation (The Who cover) / I'm Eighteen / Poison

Bisy: School’s Out (z włączonym Another Brick in the Wall Part 2 - Pink Floyd cover)

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------ 

*) Parafraza tytułu piosenki Who’s Afraid of the Big Bad Wolf z disneyowskiego musicalu Three Little Pigs (1933), swoje wersje nagrali również m.in. Duke Ellington, Barbra Streisand oraz LL Cool J.

**) Zanim dołączyła do zespołu Alice’a Coopera (zresztą jako pierwsza kobieta w historii) Orianthi Panagaris miała okazję supportować takie gwiazdy jak Steve Vai, ZZ Top czy Carlos Sanatana, współpracowała również m.in. z Carrie Underwood, Michaelem Jacksonem, Davem Stewartem i Princem.

***) Prestiż - amerykański film Christophera Nolana o magikach (granych przez Christiana Bale’a i Hugh Jackmana), którzy opętani nieustanną rywalizacją generują ciąg tragicznych wydarzeń. Maszyna zbudowana przez serbskiego inżyniera Teslę miała służyć do przeprowadzania tricku teleportacji ludzi, a 'w rzeczywistości' dokonywała klonowania.

****) The Hollywood Vampires - nieformalny pijacki klub gwiazd rocka lat 70-tych, do którego należeli, oprócz Alice’a Coopera (zanim przestał pić), m.in. John Lennon i Keith Moon. Stąd pomysł hołdu, ale i również płyty z coverami, która ma ukazać w przyszłym roku, co zresztą wokalista niedawno potwierdził w wywiadzie dla serwisu Billboard.com.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!