Polski maj pod znakiem Genesis: koncertowo - Steve Hackett

Przemysław Stochmal

Polski maj pod znakiem Genesis: koncertowo - Steve Hackett / Peter Gabriel / The Watch

ImageTegoroczny maj już od dobrych kilku miesięcy zapowiadał się nad wyraz atrakcyjnie dla polskich fanów muzyki ze świata Genesis. Zaraz po tradycyjnym długim weekendzie, piątego maja w zabrzańskim Domu Muzyki i Tańca klasyczne utwory zespołu zaprezentować miał Steve Hackett. Na dokładnie tydzień później zaplanowano koncert Petera Gabriela w ramach Back To Front Tour, a jakby tego było mało, co bardziej rozochoceni fani dostali możliwość zaostrzenia koncertowych apetytów dzień wcześniej – kolejny rok z rzędu bydgoska Kuźnia zaprosiła bowiem zespół The Watch - włoskich naśladowców Genesis, którzy postawili sobie tym razem za punkt honoru wykonanie na żywo „The Lamb Lies Down on Broadway”. Tak się szczęśliwie złożyło, że dane mi było wziąć udział w każdym z tych trzech wyjątkowych wieczorów.

I. Steve Hackett, Zabrze, Dom Muzyki i Tańca, 05.05.14.

Koncert Steve’a Hacketta w Zabrzu zapowiadał się jako niezwykłe, nostalgiczne show, mające przyciągnąć całe rzesze sympatyków Genesis, wśród nich zwłaszcza tych z sentymentem wspominających i faworyzujących dokonania grupy z lat 70. Faktycznie, mimo że Dom Muzyki i Tańca może nie pękał w szwach, frekwencja dopisała.  Z pewnością również wielu spośród obecnych na widowni odbiorców wróciło do domów ze wspomnieniami wykraczającymi poza przyziemne ludzkie doświadczenie. Niestety, dla mnie, mimo mojego trwającego od zawsze i niezmiennie silnego uwielbienia dla muzyki Genesis, zaistniało zbyt dużo okoliczności, które nie pozwoliły mi dać się zupełnie oczarować tym występem.

Zgodnie z zapowiedziami i przewidywaniami, set-lista robiła wrażenie. Zespół sięgnął do każdej ze studyjnych płyt Genesis, na których zagrał Hackett, prezentując nawet rzadziej przypominane klasyki, jak „The Fountain of Salmacis” czy „Lilywhite Lilith”, jak również pokusił się o przedstawienie koncertowego killera z lat 70. w postaci nieśmiertelnego „The Knife”. Niestety, nawet przy tak  atrakcyjnym doborze repertuaru, odbiorowi długiego, dwuipółgodzinnego show zaszkodził brak przerwy – na podtrzymanie napięcia, zaostrzenie apetytów na znakomicie zapowiadający się dalszy ciąg. Mnie osobiście w pewnym momencie ten muzyczny spektakl zaczął się niebezpiecznie i świętokradzko dłużyć, w związku z czym ewidentny gwóźdź programu, a więc, rzecz jasna – „Supper’s Ready”, nie zrobił na mnie tak mocnego wrażenia, jakie choćby z zasady powinien.   

Być może ów efekt spadku napięcia, wystygania moich emocji z kolejnymi etapami koncertu mógł się wiązać z prześladującym mnie właściwie przez całe show, a szczególnie uderzającym w niektórych konkretnych punktach programu, niewygodnym wrażeniem, jakie sprawiali artyści jako zespół. Po entuzjazmie i motywującej adrenalinie, które można było wyczytać z performance’u muzyków na nagrywanym występie z ubiegłego roku z Londynu, nie zostało już zbyt wiele. Były momenty, w których uderzało wrażenie, że muzycy, z Mistrzem na czele, chcieliby mieć już temat z głowy. A wówczas łatwo o niekoniecznie rozczulające potknięcia – desynchronizacja zespołu w pewnym momencie „Supper’s Ready” była dość dosadna i pozbawiona specyficznego naturalnego uroku, jaki cechował choćby pomyłkę Rogera Kinga (klawiszowiec wpadł mianowicie w pułapkę wstępu do „Firth of Fifth”, przed którą przestrzegał Tony Banks, odmawiając jego prezentacji na żywo).

Być może ta dość chłodna ocena wynika z faktu, że zabrakło przerwy, być może z wątpliwej formy koncertowej śpiewającego Nada Sylvana, lub z pewnych niewygód związanych z nagłośnieniem (wszyscy brzmieli nieźle, poza Nickiem Beggsem, którego obecność miała być dla mnie sporym plusem występu). Coś jednak musiało być na rzeczy, gdyż sam Hackett w końcówce koncertu tłumaczył swoją rzekomą niedyspozycję (a akurat do jego czysto gitarowej kondycji ciężko było mieć obiekcje) przebytym niedawno złamaniem palca. Zdroworozsądkowa refleksja jednak łatwo może poprowadzić każdego, kto miał po koncercie podobne odczucia, jak ja, do konstatacji, że po ponad osiemdziesięciu długich wieczorach z repertuarem Genesis Steve Hackett z zespołem najzwyczajniej odczuwa zmęczenie, by nie rzec – znużenie.  

Ciężko o progrockowym spektaklu takiego kalibru pisać, że mógł się nie podobać, a i mimo mniej lub bardziej subiektywnych „ale”, sam nie jestem w stanie zadeklarować, że show Steve’a Hacketta nie zrobił na mnie wrażenia.  W moim przypadku chodzi raczej o wspomniane oczarowanie bądź jego brak. To, co działo się na scenie, dla mnie nie przewróciło świata, choć teoretycznie mogło, a i moje oczekiwania były chyba zbyt wygórowane. Zabrzański występ będę wspominał dzięki pojedynczym chwilom wybijającym się z tych stu pięćdziesięciu minut – jak choćby tradycyjnie powalające „Fly On A Windshield”, czy kulminacja „Firth of Fifth”, czarująca przy każdej okazji, gdy zagrana przez właściwą osobę. Chciałoby się wspomnieć w tym miejscu również o udanym gościnnym występie Raya Wilsona w „Carpet Crawlers” i „Firth of Fifth” właśnie, jednak nietakt, jakiego się dopuścił wobec samego Mistrza, nie wychodząc do wspólnego ukłonu wbrew nawoływaniom Hacketta, w znacznym stopniu zdyskredytował jego solidny występ.

Długo oczekiwany wieczór stał się historią, pewien niedosyt pozostał. Pojawiły się również wnioski, które, mam nadzieję, nie muszą mieć charakteru jedynie pobożnego życzenia. Dziękując Steve’owi Hackettowi za zaprezentowanie spektaklu o tak osobliwym charakterze, liczę na to, że po dwóch latach wspominek, które prawdopodobnie zakończą się pod koniec bieżącego roku, w artyście kipi już wena i potrzeba stworzenia nowej muzyki.

PS: W ramach uzupełnienia – dwa słowa o nieco innym artyście. Na stoisku merchandisingowym podczas zabrzańskiego koncertu Steve’a Hacketta skrzyło się od wypisanych na koszulkach haseł „Genesis”, między które wkomponowało się hasło… „Steven Wilson”. Nie każdy wie, że grający zarówno z Hackettem, jak i Wilsonem Nick Beggs rysuje i wydaje komiksy z liderem Porcupine Tree w roli głównej, stąd obecność tego promocyjnego żartu. Pierwsze wrażenie, lub zwykła nieświadomość mogłyby być w tym kontekście jednakże wodą na młyn dla sporej niewątpliwie grupy fanów progrocka, której, delikatnie mówiąc, nie w smak poziom obecności w progrockowym świecie Stevena Wilsona. Bo czyż Wam, drodzy sympatycy Steve’a Hacketta i Genesis, nigdy nie zdarzyło się, by po otwarciu lodówki w Waszym domu wyskoczył z niej Steven Wilson?!

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!