Minęło 4,5 roku odkąd panowie Howe, Squire i White wspólnie z Benoit Davidem i Oliverem Wakemanem wystąpili w zapełnionym ledwie w 1/3 katowickim Spodku. Dwóch ostatnich muzyków w zespole już nie ma, zastąpili ich Jon Davison i Geoff Downes, więc znowu fanów przybyłych do warszawskiej Sali Kongresowej czekało coś nowego. Jednak publiczność nie przestraszyła się nowego wokalisty (a może przyszła wiedziona ciekawością?) i dość szczelnie wypełniła salę (trochę wolnych miejsc było w górnej części widowni i na balkonach). Punktualnie o 19:00 rozpoczął się oczekiwany przez wielu koncert.
Najpierw tradycyjnie Strawiński, a potem już śpiew ptaków i „Close To The Edge”. Pomimo wielu nagrań z całej trasy dostępnych w internecie największe obawy budził oczywiście występ Jona Davisona, szczególnie po problemach, jakie miał w Lipsku. Na szczęście wokalista szybko wyzdrowiał i kolejne koncerty w Pradze i Bratysławie odbyły się bez przeszkód. Również w Warszawie wszystko zagrało, a obawy, że młody Jon będzie próbował naśladować starego okazały się bezpodstawne. Niezaprzeczalnym faktem jest, że Davison ma głos podobny do Andersona, więc byłoby mu łatwiej go naśladować niż Benoit Davidowi, ale na szczęście tego nie robi.
Koncert składał się z dwóch części, a panowie, zgodnie z zapowiedzią, zagrali w całości 3 klasyczne albumy: „Close To The Edge”, „Going For The One” i po przerwie „The Yes Album”. Pierwsza część otwarta utworem „Close To The Edge”, a zakończona cudownym Awaken była spokojniejsza, nieco nostalgiczna (chociaż przecież było „Going For The One”, jedyny utwór, w którym Davison nieco zawiódł, ale za to jak zagrany!), po przerwie było już szaleństwo. „Yours Is No Disgrace” zagrane z polotem i prawdziwym rockowym pazurem, „Starship Trooper” i „Perpetual Change” wypełniony solówkami, przy których publiczność była już na 100% „kupiona”. Nie zabrakło też solowego występu Steve Howe'a. Niby 67 lat, a gra jakby miał 30, praktycznie bezbłędnie. A wszystko zakończył „Roundabout”. Wiele rzeczy widziałem na koncertach, ale żeby w Sali Kongresowej publiczność taką chmarą ruszyła pod scenę na bis? Słyszany setki razy na różnych nagraniach i kilka razy na żywo „Roundabout” idealnie podsumował ten występ, świetny występ. A potem jeszcze kilka minut braw i podziękowań dla zespołu, który był tego wieczora w naprawdę dobrej formie i przez chwilę była nadzieja, że odejdą od ustalonego schematu i zagrają coś jeszcze, specjalnie dla nas.
Ale wiek robi swoje, lata lecą, a młodszy staje się tylko wokalista. Zresztą, kilka słów o każdym z muzyków:
JON DAVISON - jak dla mnie to on „skradł” ten wieczór. Śpiewał czysto, nie naśladował Andersona, a przede wszystkim pokonał dwa arcytrudne utwory – „Awaken” i „Close To The Edge”, a „Turn Of The Century” sprawiało wrażenie jakby było napisane dla niego. Wyglądał jak uśmiechnięty hipis i dobrze wpasował się w zespół i tylko te 25 lat różnicy wieku było momentami aż zbyt wyraźnie widać.
STEVE HOWE - gitarzysta-zombie, ale wciąż wirtuoz. Praktycznie bezbłędny, sprawia wrażenie jakby wiek nie wpływał na jego umiejętności.
CHRIS SQUIRE - basista przede wszystkim przytył od 2009 roku. Może trochę się zestarzał, solówki nie wgniatały w fotel tak jak w Katowicach, ale też nie było miejsca na dłuższy występ solo. Chris jednak nadal jest znakomitym basistą, co pokazał w Warszawie.
GEOFF DOWNES - niestety brzmieniowo daleko mu do Wakemana, Moraza, a nawet Korosheva. Klawisze brzmiały płasko, co w kilku momentach dało nawet dobry efekt, ale przeważnie przeszkadzało. Downes jest solidnym muzykiem i lubię go słuchać, ale od pozostałych klawiszowców Yes nieco odstaje.
ALAN WHITE - już po koncercie w Spodku wspominałem, że widać, że się starzeje i teraz także było to słychać. Sprawiał wrażenie nieco zmęczonego trasą, ale był, i to też jest ważne.
Uważam ten koncert za bardzo pozytywne przeżycie i udany występ grupy. Daleko mu chociażby do tego z 2003 roku, ale nie zawiedli. Należy się cieszyć z tego co mamy, bo z każdym kolejnym rokiem jesteśmy coraz bliżej chwili, gdy panowie powiedzą 'stop' i nie będzie już więcej Yes na żywo. Po śmierci Petera Banksa nagle odkryliśmy, że nasi idole także nie są niezniszczalni, więc ja cieszę się z tego co mam. W lipcu wychodzi nowa płyta, będzie inna niż „Fly From Here”, ale też nie musieliśmy czekać na nią 10 lat, jak po „Magnification”. Na koncert też czekaliśmy nieco krócej niż 5,5 roku (od 2004 do 2009) i miejmy nadzieję, że kolejny będzie jeszcze szybciej, może już za rok?