MARIUSZ DUDA – Zafundowałem sobie terapię
Animator kultury
Ma filmową wyobraźnię, muzyczną wrażliwość i pisarską skłonność do precyzyjnej konstrukcji i planowania. Ten bukiet talentów i umiejętności sprawia, że tworzy tak wyjątkową, różnorodną, emocjonalną, ale przemyślaną muzykę. Nie ma dziś w Polsce muzyka, który bardziej, niż Mariusz Duda zasługiwałby na miano kolejnego po Niemenie i Ciechowskim rockowego wizjonera znad Wisły. Krok po kroku, płyta po płycie ten urodzony w Węgorzewie multiinstrumentalista, kompozytor i wokalista udowadnia, że jako jeden z nielicznych polskich współczesnych muzyków ma coś do przekazania. Merytorycznie, emocjonalnie i formalnie. Jego działalność nie ogranicza się li tylko do wydawania kolejnych płyt z taką samą „sprzedajną” muzyką, o której kilka miesięcy po premierze nikt już nie pamięta. Duda naprawdę tworzy, poszukuje, ryzykuje, otwiera się przed słuchaczem, wykracza poza przyjęte przez rynek ramy komercyjnego bezpieczeństwa pisząc najnowszą historię europejskiej muzyki. Zaryzykował, postawił na realizację własnej wizji artystycznej, i wygrywa. Dziś ma pełne zaufanie publiczności, która z ciekawością śledzi jego poczynania i z niecierpliwością wygląda kolejnych ruchów.
Spotkaliśmy się dwa razy, w połowie maja i połowie lipca. Czekały nas dłuższe rozmowy. Obszerne wywiady do książki biograficznej o Riverside, nad którą wówczas zaczynałem pracę. On z kolei kończył pracę nad czwartym albumem Lunatic Soul. Było o czym rozmawiać.
Mam wrażenie, że jeszcze nic nie osiągnąłem – stwierdził ze spokojem. Przyglądałem mu się, próbując ustalić na ile mówi szczerze, a na ile jest to przejaw przesadnej skromności. Prawie trzydziestodziewięcioletni dziś Mariusz Duda długo pracował na swoją szansę. Całe lata dziewięćdziesiąte dwoił się i troił w niewielkim mazurskim Węgorzewie, skąd do wielkiego muzycznego świata odległość liczy się chyba w latach świetlnych. Inna czasoprzestrzeń. Ale walczył i to ambitnie, głównie w barwach zespołu Xanadu, grającego modną w Polsce w tamtym okresie neoprogresję. Już wtedy miał milion pomysłów, był artystycznie nadpobudliwy. Oprócz Xanadu udzielał się jeszcze w kilku(nastu) innych kapelach. Grał elektronikę, metal, rock, psychodelię, szanty, a nawet reggae, próbował sił w poezji śpiewanej, grał do tańca, grał na basie, grał na klawiszach, grał na gitarze akustycznej. Grał, grał i jeszcze raz grał… Łatwiej chyba wymienić style i instrumenty, za które wszechstronne ręce Dudy się nie brały. Po rozpadzie Xanadu w roku 1996 jeszcze poszerzył repertuar artystycznych zainteresowań. Łapałem się wszystkiego, co tylko było związane z kulturą – przyznaje.
Opiekował się zespołem teatralnym Melpomeny, dla którego napisał scenariusz spektaklu i przygotował ścieżkę dźwiękową. Pracował jako akustyk, uczył też dzieci podstaw gry na różnych instrumentach. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych pełnił rolę nieformalnego animatora kultury.
W Warszawie zameldował się w lutym 2000 roku. Zbliżało się nowe milenium, znajomi zwalniali mieszkanie. Skorzystał, ciągnęło go do świata. W Węgorzewie nie miał już nic do roboty. Dotarł do ściany. Zebrał wszystkie dostępne zaskórniaki i ruszył na podbój stolicy. To miał być restart. Spakował bas, nieodszumione demo Xanadu „Wczorajsze ślady” i teczkę wycinków prasowych skrupulatnie archiwizowanych przez mamę. Na pamiątkę. Marzenia o muzyce musiał zakneblować i zdyscyplinować, bo podstawą było znalezienie pracy, utrzymanie się i przetrwanie w trudnym, wybrednym mieście stołecznym. Warszawa wypluła już wielu ambitnych artystów z prowincji, którzy nie potrafili zagospodarować działki pod tytułem „proza życia”.
Mariusz jednak okazał się wystarczająco dojrzały, żeby okiełznać Warszawę. Nie dołączył do całego tabunu tych, którzy ze stolicy wracają bez pieniędzy, z podbitym okiem i podkulonym ogonem. Nawiązał nowe znajomości, m.in. z Maciejem Szelenbaumem, pierwszym warszawskim kompanem do wspólnego muzykowania. Znalazł pracę. Najpierw sprzedawał karnety do teatru, później zaczepił się w „Hertz – wynajem samochodów”. Wszystko jako tako się układało. Byłoby dobrze, gdyby nie głód muzyczny. Ten ciągle pozostawał niezaspokojony. Dołączenie do kapelki firmowej Hexen, w której udzielał się kierownik Mariusza, było krokiem desperackim, który miał się jednak opłacić. Tuż za rogiem czaił się „złoty los”. Hexen grali metal i nie mieli basisty. Pojechał więc z nimi raz i drugi na próbę do wynajętej sali w studiu DBX zarządzanym przez producenta i klawiszowca Jacka Melnickiego. Tam czekało na niego przeznaczenie. Starzy wyjadacze warszawskiego podziemia metalowego Piotr Kozieradzki i Piotr Grudziński już próbowali grać współczesną progresję spod znaku Porcupine Tree, ale dopiero, gdy dołączył Mariusz narodził się Riverside. Reszta jest historią, jak ze snu. Snu na jawie.
Złoty sen polskiej progresji
Do dziś nagrali pięć dużych albumów, z których każdy odniósł sukces na swoją miarę. Riverside już pierwszą demówką wskoczył do panteonu legend polskiej progresji, ale na jednej półce z Collage, Quidam i Abraxas spędził tylko dwa lata, bo już drugą płytą – „Second Life Syndrome” (2005) – bezlitośnie zdystansował całą krajową konkurencję tworząc nową, jednozespołową ligę, do której do dziś nikt nie był w stanie awansować. A później było jeszcze lepiej. Muzycy podpisali umowy z czołowymi wydawcami (w Polsce Mystic, za granicą InsideOut), posypały się propozycje koncertowe, których było tak dużo i opiewały na takie kwoty, że Duda i jego kompani mogli bez ryzyka rzucić prace, przechodząc na pełne zawodowstwo. Od 2007 roku zaczęło się kolekcjonowanie złotych płyt, najpierw za singel „Panic Room”, następnie za albumy „Anno Domini High Definition” i „Shrine of New Generation Slaves”. W ciągu dziesięciu lat zespół sprzedał około dwustu tysięcy płyt na całym świecie. Nieziszczony sen polskiego progrocka spełnił się.
Ostatni album stanowił kolejny przełom. „SoNGS” pokrył się „złotem” w ciągu kilkunastu dni od premiery, kluby w trakcie trasy pękały w szwach, a na liście przebojów „Trójki” piosenka „The Depth of Self-Delusion” dotarła do pierwszego miejsca. Dziś Riverside to jednozespołowa ekstraklasa progresywna w Polsce, ostatnia nadzieja europejskiej progresji i główny kandydat do przejęcia rzędu dusz po przedwczesnej śmierci Porcupine Tree. Świat stoi otworem, ale Duda wyrasta poza rzekobrzeżną przestrzeń postprogresywnych dźwięków. Zbyt wiele dzieje się w jego głowie, żeby się ograniczać do jednego projektu. Z biegiem czasu coraz więcej sił i uwagi poświęca swojemu drugiemu „dziecku”, solowemu projektowi Lunatic Soul, który sześć lat temu wystartował jako ciekawostka, dodatek, odskocznia od Riverside, a dziś pretenduje do miana równoprawnego zjawiska muzycznego w życiu utalentowanego basisty.
Duda najpierw nagrał czarno-biały dyptyk, po czym wzbogacił go trzecią płytą, instrumentalną „Impressions”. Od początku dał jasno do zrozumienia, że Lunatic Soul jest przestrzenią, w której zamierza prezentować muzykę inną niż w Riverside. Jest w tym postanowieniu bardzo konsekwentny. Jeśli Riverside zawsze był i jest przede wszystkim motorycznym zespołem rockowym, w którego twórczości progresja jest przyprawiana metalem lub hardrockiem, tak Lunatic Soul, lokując się na peryferiach stylistyki rockowej, hipnotyzuje orientalizmami i różnorodnym folkowym zabarwieniem. Można rzec – World Music.
Wybitna pamięć i dyktafon
Od tego wszystko się zaczyna – kładzie na stoliku telefon i otwiera folder dyktafonu. – Głównie ja pamiętam, jaki motyw graliśmy dzień wcześniej na próbie, ale zdałem sobie sprawę, że z dziesięciu motywów pamiętam pięć. Mam tu na myśli też rzeczy, które ktoś zagrał. Pomyślałem, że kupię sobie dyktafon i zrobiłem to w okolicach „Second Life Syndrome”. Od tamtej pory nagrywam pomysły. Nie chce mi się tracić czasu na wyciąganie sprzętu, podłączanie kabla, całą tą kilkugodzinną robotę tylko po to, żeby zarejestrować pomysł.
Otwiera losowe pliki. Niektóre odtwarza, szybko przeskakuje z jednego na drugi, jakby szukał czegoś konkretnego. Nagrania trwają kilka, czasem kilkanaście sekund. Słyszę trącania strun akustycznej gitary, jakiś basowy riff, wokalizę, zanuconą melodię, motyw… Pierwsze ziarenka, zalążki utworów, których efekty finalne słyszymy po wielu miesiącach, a nawet latach na płytach Riverside i Lunatic Soul. To jest fragment jakiegoś koncertu – tłumaczy mi dobiegające ze smartfona trzaski – który już wiem, że zostanie wykorzystany na następnej płycie Riverside. Powstał 23 maja 2013 roku.
Dyktafon służy do rejestracji pomysłów dźwiękowych. Do przechowywania idei, konceptów, fabuł, tytułów i tekstów Duda używa tradycyjnego zeszytu. Prowadzi go bardzo starannie. Ma ładne pismo, bez trudu trzyma linię, choć kartki są czyste. To nie są notatki roztrzepanego artysty, to zeszyt piątkowego ucznia. Wertuje kolejne strony. I później bierzesz zeszyt – przechyla go w moja stronę, żebym mógł zerknąć – w którym zapisujesz jakieś złote myśli, cytaty z książek, które właśnie czytałeś… Zaglądam mu przez ramię. Notatki są zróżnicowane, niektóre pisane drukowanymi literami, inne wytłuszczone, jeszcze inne podkreślone, bądź wzięte w ramkę. Na jednej ze stron między gotowym już tekstem do „Escalator Shrine”, a spisem roboczych tytułów nowego Lunatic Soul pojawia się rozpiska Oscarów z lat 1970-80 w kategorii najlepszy film. Miałem fazę, żeby się tego nauczyć – śmieje się. – Piszę zawsze odręcznie, bo to jest dla mnie najważniejsze… Tu jest praca nad tekstami – przerzuca stronę. – O, a tu są wszystkie olimpiady. Niby szwarc mydło i powidło, ale widać, że to wszystko ma głębszy sens, tak jakby jakiś odległy element związany z oscarowym filmem, albo medalistą którejś olimpiady miał lada rok pojawić się w tekście na albumie Riverside. Szerokie horyzonty to atut twórcy.
Ale dyktafon i notes to tylko podpórki dla mózgu. Te nagrane i zapisane pomysły mam też w głowie i to jest dla mnie najważniejsze – mówi. – Jak jest wena, to gram jakiś riff i jeżeli połączę dwa różne elementy, to zaczyna rodzić się utwór.
Dyktafon w życiu Mariusza Dudy pojawił się mniej więcej w 2005 roku, jako wsparcie dla genialnej muzycznej pamięci. Z kim nie rozmawiałem o jego talentach kompozytorskich, wszyscy z niekrytym podziwem zapewniali, że w przypadku Mariusza jego mózg jest najlepszym dyktafonem. On lepiej pamięta zagrany przeze mnie motyw niż ja – mówi Piotr Grudziński. – Często jest tak, że pracujemy nad czymś, a Mariusz nagle mówi: kiedyś grałeś takie coś i nuci jakąś melodyjkę. Przypominam sobie wtedy, że faktycznie coś takiego było. Ma świetną muzyczną pamięć.
Gdyby nie ona nie powstałoby wiele znakomitych utworów. Choćby trzeci singel z ostatniego albumu Riverside. Grając koncert w Rosji po ADHD – wspomina Duda – Michał na próbie grał takie dziwne klimaty w stylu „Acronomy Love” i „Conceiving You”, i zacząłem do tego śpiewać. Nie nagrałem tego ale pamiętałem tamten motyw. Miałem go w głowie pracując nad „SoNGS”. Te „klimaty” wymyślone przez Michała Łapaja, wyłowione w rozgardiaszu moskiewskiej próby przedkoncertowej w klubie „Tochka”, kilka lat później legły u podstaw ballady „We Got Used To Us”. Musiały swoje odczekać w zakamarkach pamięci Mariusza, ale było warto. To jedna z najpiękniejszych ballad fortepianowych w całej historii polskiego rocka.
Fakt, że niektóre pomysły, melodie i motywy muszą odczekać czasem nawet kilka lat może wiązać się z tym, że Duda ceni naturalność. Tworząc zdaje się na feeling i szczerość. Twierdzi, że wszystko trzeba dozować, robić z wyczuciem właściwego momentu. Nie za wcześnie, nie za późno. Jestem muzykiem intuicyjnym – zapewnia. – Nie ćwiczę gry na instrumencie pięć godzin dziennie, bo mi się nie chce. Często gramy próby i w zupełności mi to wystarczy. Jeśli chodzi o komponowanie, nie chcę robić niczego na siłę, czegoś co nie posiada naturalnego feelingu. Nie zmuszam się do pisania. Jestem klasycznym przykładem gościa, który czeka na wenę. U mnie wena jest tak ze trzy razy w tygodniu. Pielęgnuję momenty muzycznej iskry, dlatego zawsze mam przy sobie dyktafon. Nawet idąc mogę wymyślić jakiś rytm.
Rejestruje pomysły szczegółowe, często wręcz drobiazgi niezrozumiałe dla osób niewtajemniczonych, ale tworzenie, jak twierdzi, odbywa się odwrotnie: od ogółu do szczegółu. Przeczytałem niedawno w biografii Beksińskich, w jaki sposób Zdzisław Beksiński malował swoje obrazy. Zaczynał od plam kolorów, które później nabierały kształtów. Nigdy nie wiedział, co powstanie. Nie było tak, że planował: dzisiaj namaluję konia. Malował dziwne figury, które dopiero później zaczynały coś przypominać. U mnie jest tak samo z muzyką. Z tym, że ja komponuje utwór, czy nawet fragment utworu i już widzę go jako część większej całości. Utwór w otoczeniu innych utworów, znajdujących się na jakimś albumie, który to album byłby częścią cyklu albumów wydanych na przestrzeni trzech, czy czterech lat. Wynika to z tego, że nie umiem poddać się chwili, zawsze się kontroluję.
Trochę taki jestem
Do pracy nad czwartym albumem Lunatic Soul Duda przystąpił w październiku ubiegłego roku pełen entuzjazmu, ale początek wcale nie był łatwy. Pojawił się u mnie pierwszy kryzys – przyznaje. – Wchodząc do studia, będąc figo-fago, miałem przekonanie, że wena spłynie na mnie i będę szalał, a ostatecznie długo się miotałem. Chyba dlatego, że ostatnia płyta Riverside i trasa bardzo mnie zmęczyły.
Dla Mariusza okres tworzenia i promocji „SoNGS” był okresem przełomowym. Nigdy wcześniej nie wziął tak dużej odpowiedzialności za materiał. W jego powstanie, nagranie i produkcję włożył olbrzymią ilość czasu, energii i pomysłowości. Zebrał obfite żniwa, bo i sprzedaż płyty okazała się bardzo dobra i recenzje entuzjastyczne. Frekwencja na koncertach również dopisała. Jakby tego było mało, Duda wreszcie zapracował na szacunek branży. Na londyński koncert Riverside pofatygował się (kilkadziesiąt kilometrów!) sam Steven Wilson, który najpierw obejrzał cały występ, a następnie cierpliwie czekał na Mariusza, gdy ten kilkadziesiąt minut rozdawał autografy. Później długo rozmawiali za kulisami. Ptaszki ćwierkają, że lider Riverside znalazł się w orbicie zainteresowań Wilsona w kontekście ewentualnej współpracy. Dla Dudy, którego kształtowały m.in. wczesne dokonania Porcupine Tree, to sytuacja symboliczna i bardzo miła. Dowód, że idzie właściwą drogą. Nie zmienia to jednak faktu, że po operacji „SoNGS” miał prawo czuć się wyeksploatowany.
Na pytanie, w jaki sposób odzyskuje się świeżość twórczą rozpoczynając pracę nad kolejną płytą odparł: Nie byłem w stanie nic sobie wyobrazić i poszedłem w temat intymności, czyli w klimaty związane z moim aktualnym stanem psychicznym. Od razu pojawił się temat samotności. Ułatwiło mi to, zaczęła mi się robić muzyka szczera. Mroczna, melancholijna. Przestałem się miotać, zdałem sobie sprawę, że to jest to, co czuję w danej chwili. Nie wiem, czy to nie jest pierwsza płyta, na której pojechałem totalnie po bandzie, na emocjach. Nie było takich sytuacji, że robiłem coś i dochodziłem do wniosku, że tak nie mogę, bo to za długie, albo tego nie nagram, bo to za trudne w odbiorze i może się ludziom nie spodobać. Przestało mnie to interesować. Zafundowałem sobie terapię, powiedziałem, że jeśli nagram tę płytę, to poradzę sobie w życiu w trudnych okresach.
Początek był ciężki, ale Duda, jakby na przekór trudnościom, nagrał nie tylko najlepszą solową płytę, ale także najdłuższą. Poza tym określenie „solowa płyta” ma tu niebagatelne znaczenie, gdyż Mariusz wyjątkowo zaprosił do studia tylko perkusistę Wawrzyńca Dramowicza. Na wszystkich innych instrumentach zagrał sam. Było kilka osób zaproszonych na gościnne występy. Wysłałem już pliki, dogrywali jakieś rzeczy, ale w pewnym momencie powiedziałem: wiecie co, ta płyta jest o samotności, to będzie wyznanie i jednak chcę ją zrobić sam. Chyba powstał taki trochę Joy Division „Closer”. To jest straszne, ale w przypadku takiej muzyki im większego doła ma artysta, tym muzyka bardziej zyskuje.
Nad najnowszym Lunatic Soul unoszą się duchy Tomasza i Zdzisława Beksińskich. Historia ich samotności, odrębności i pasji przeniknęła do klimatu muzyki i sfery tekstowej. Drugą ważną inspiracją jest „Hikikomori” (pl. "Wycofanie społeczne"), zjawisko zaobserwowane w Japonii, polegające na wycofaniu się z aktywnego funkcjonowania w społeczeństwie. Presja społeczeństwa okazała się dla tysięcy młodych ludzi tak silna i przytłaczająca, że zrezygnowali oni z własnego aktywnego życia. Młodzi Azjaci zamykają się w domach na całe lata, nie pracują, nie uczą się, nie utrzymują kontaktów towarzyskich. Cały ich świat sprowadza się do tego, co wpuszczają do własnego, ciemnego pokoju na kartach czytanych książek i w kadrach oglądanych filmów. Kontaktują się ze światem głównie przez Internet.
Oni mogą nie wychodzić z własnego pokoju przez dziesięć lat. Rodzice im tylko podstawiają żarcie pod drzwi… Żyją w świecie własnej wyobraźni, są otoczeni książkami, filmami, grają w gry video, oglądają masę seriali, czytają mangi. I tak im życie mija. Nie chcą uczestniczyć w wyścigu szczurów. To jest dla nich lepsze niż stresowanie się tym, że nie mogą jakiegoś kwitka wypełnić. Tylko niestety nie są w stanie mieć własnego życia, są na utrzymaniu rodziców.
Gdy mówi o tym, że nowy Lunatic Soul jest albumem bardzo szczerym i autobiograficznym pytam go o samotność i izolację. Ale ty taki chyba nie jesteś? Trochę jestem – odpowiada. – Mam mnóstwo książek w domu, całą bibliotekę, i dużo filmów. Opatuliłem się tym wszystkim. To są moje inspiracje do tworzenia płyt. Nie chodzi o to, żebym miał depresję, ale bardzo często zamiast iść z kolegami na piwo zostawałem w domu, bo wolałem film obejrzeć. Ostatnio w moim życiu był taki okres, że nie potrafiłem się odnaleźć w towarzystwie, zamknąłem się i zacząłem robić tę płytę.
Czwarty album Lunatic Soul ukaże się w październiku. Zaskoczy słuchaczy, choć styl twórczości nie został zrewolucjonizowany. Muzyka jest gęstsza, cięższa, mniej jest tu surowych, chłodnych dźwięków folkowych, więcej intensywnej elektroniki. Konsekwentnie nie wpuszczono do studia gitary elektrycznej. To ciągle jest muzyka unikająca schematów i typowych brzmień, muzyka niebanalna i mroczna. Lunatic Soul znalazł swój optymalny styl.
Mariusz Duda znów nie będzie miał czasu na wakacje. Ledwie dopiął sprawy związane z nagraniami „lunatika”, a już w połowie lipca planował pierwsze rozmowy z kompanami o następnej płycie Riverside. Jeszcze w sierpniu ruszą z pisaniem materiału, w listopadzie chcą wejść do studia, tak żeby w marcu mieć gotowe nagranie, a w czerwcu płytę na rynku. Letnie festiwale czekają. Tak więc, gdy jesienią publiczność zapozna się z autobiograficznym, solowym dziełem Dudy o samotności, rodził się już będzie szósty album Riverside. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że powstanie album, który zamknie drugą, nieformalną trylogię rozpoczętą od płyty „ADHD”, i ugruntuje mocną pozycję zespołu w Europie.