Mikromusic to formacja wybitnie koncertowa. Znakomici, zgrani ze sobą muzycy, którzy sztukę scenicznej improwizacji opanowali w stopniu doskonałym. W bezpośrednim kontakcie z publicznością w pełni rozwijają skrzydła, które w studiu wydają się nieco podwinięte… Świadczy o tym wspaniały album koncertowy „Mikromusic w Eterze”, a także występ, którego właśnie miałem przyjemność być świadkiem. Minęły 3 lata od tamtego wrocławskiego koncertu i mam wrażenie, że zespół wzbił się jeszcze wyżej, przechodząc bardzo ciekawy rozwój. Dawne kompozycje zyskały nowy znacznie ciekawszy rys aranżacyjny. Jakby przeszły w wyższy stan ewolucji… Zwłaszcza takie utwory jak "Oddychaj", „Chmurka” "Słonecznik"… Nawet te najnowsze z płyty „Piękny koniec” ("Pod Włos", "Sopot". "Za Mało", "Zostań Tak", "Halo") zabrzmiały jakoś pełniej. Muzycy jakby wycisnęli z nich nieznane dotąd walory. I tylko „Takiego chłopaka” mój organizm wciąż nie może strawić. Ale może to mój problem? Tak czy inaczej ową piosenkę grupa zaprezentowała dwukrotnie, bo także na bis – z towarzyszeniem publiczności, co nagrywano z myślą o kolejnej płycie koncertowej.
Zaskoczenie in plus – Natalia Grosiak. Wprawdzie jej znakomite, a przy tym bardzo swobodne operowanie głosem nie stanowiło dla mnie niespodzianki, ale za to barwa głosu – niższa, głębsza – już tak. Po dawnej manierze (i ile w ogóle takową miała) nie zostało ani śladu, a jej obecne sceniczne frazowanie wypadło bardzo naturalnie. Doprawdy świetna wokalistka.
Zaskoczenie in minus? Jak już wspomniałem, wszyscy instrumentaliści grali tak że daj Boże zdrowie, tyle że niemal wyłącznie wszyscy razem. Dlaczego tak mało solówek? – pytałem sam siebie zawiedziony przez niemal cały koncert. W studiu to jeszcze zrozumiałe. Ale na scenie? Aż się prosi, by tacy muzycy pohulali sobie do woli. W Eterze podczas finałowego wykonania „Kardamon i pieprz” sola zagrali wszyscy (!) instrumentaliści formacji. I była to prawdziwa wisienka na torcie. Może w stolicy kraju nie czują się tak swobodnie? Adam Lepka właściwie tylko dawkował ozdobniki. Dawid Korbaczyński zagrał zaledwie jedną partię solową („Poziomki”). I jakże inną niż na albumie „W Eterze”, co świadczy o polocie i fantazji gitarzysty. To samo można powiedzieć o Robercie Jarmużku, który zaledwie dwa razy wysunął się na pierwszy plan i zrobił to fantastycznie. Na dodatek z minimalnym nakładem środków – tylko czyste brzemiennie fortepianu. Przypomniałem sobie klawiszowców z tak zwanego wielkiego świata obstawionych sprzętem na scenie ze wszystkich stron tak, że ledwo ich zza niego widać… A Robert tylko przy jednym skromnym „parapecie”. Podobnie Łukasz Sobolak – przy niewielkim zestawie perkusyjnym. Ale im wystarczy. I jest to o tyle ciekawe, że zespół odszedł nieco od jazzowego poletka, kierując się bardziej w stronę rocka psychodelicznego, przynajmniej jeśli chodzi o przekaz sceniczny.
Wrocławianie zostali przyjęci bardzo ciepło, mimo że główna sala Progresji wypełniła się tylko w jednej trzeciej. Co więcej: publiczność zdała egzamin z chóralnego śpiewu, z dużym zaangażowaniem intonując fragment refrenu „Takiego chłopaka” w finale koncertu. Chyba nawet Mikro-suczce o imieniu Kraksa bardzo się podobało, gdyż wyszła z garderoby na scenę…