Cóż mam napisać po tak olśniewających i pięknie przeżytych dwóch wieczorach w warszawskim klubie Progresja Music Zone. Jeszcze w mej głowie rozbrzmiewają dźwięki koncertu Deine Lakaien i w żaden sposób nie mogę i nie chcę ich zagłuszyć, wyłączyć, a już do głosu dochodzi kolejna z równolegle działających w mym umyśle platform odpowiadających za asymilowanie muzyki i domaga się zgoła odmiennych, ale równie czarownych dźwięków. Zmuszony byłem zresetować mój osobisty serwer, przestawić oprogramowanie, by domyślnie ustawić w gotowości zmysły odpowiadające za miłość do klasycznego progresywnego rocka.
To, co wydarzyło się 24 lutego w warszawskiej Progresji, można określić krótko – była to najwyższych lotów uczta dla miłośników klasycznego rocka progresywnego. Na scenie stanęła prawdziwa muzyczna legenda – U.K. Dodam na marginesie, iż nie do końca wierzę w zapewnienia zespołu o zakończeniu działalności. Jak będzie – czas pokaże. To było moje trzecie spotkanie z tą muzyką na żywo, więc bardzo trudno mi napisać cokolwiek nowego ponad to, co już napisałem w artykule zamieszczonym na łamach MLWZ po występie rockowego giganta w krakowskim Klubie Studio 30 maja 2012 roku. Wtedy też dokonałem dogłębnej analizy każdej z wykonanych wówczas kompozycji. Dzisiaj musiałbym po prostu przekopiować tamten tekst, gdyż nic nie mam do dodania. Repertuar, jaki usłyszeliśmy na warszawskim koncercie U.K. był w zasadzie taki sam jak przed trzema laty w Krakowie. Różnice polegały głównie na innej kolejności utworów. W Krakowie 30 maja 2012 roku jako przysłowiową wisienkę na torcie zespół zagrał standard Karmazynowego Monarchy „Starless”, w Warszawie zaś Eddie Jobson wraz z kolegami zrobili ukłon w stronę pierwszego perkusisty zespołu – Billa Bruforda, prezentując na zakończenie podstawowej części koncertu temat jego autorstwa „Forever Until Sunday”. Na wszystkich trzech koncertach, na których byłem w moim życiu, zabrakło mi utworu „Nothing To Lose”, który tak bardzo lubię.
W krótkich żołnierskich słowach można napisać, iż muzycy są w doskonałej formie. John Wetton jest jak stare dobre wino: czym starszy, tym lepszy. Jak widać, posłużyła mu terapia, jaką przeszedł. Śpiewa czysto, klarownie, po prostu trzyma się dobrze. Eddie Jobson to klasa sama w sobie, doskonały skrzypek oraz klawiszowiec. Nic więcej nie wymyślę na jego temat. Ten, kto widział występy U.K., doskonale wie o czym piszę. Virgil Donati zasiadający za bębnami, grający – jak na mój gust – trochę w duchu Rush, należy do najwyższej światowej ligi bębniarzy. Alex Machacek bez trudu poradził sobie z partiami gitary. Pisałem już o nim poprzednim razem. Muzycy U.K. są wysokiej próby instrumentalistami oraz wirtuozersko poczynają sobie ze swoimi instrumentami, wynosząc swoją twórczość na muzyczne wyżyny. Publiczność, która licznie przybyła na tę rockową ucztę, zapewne nie została zawiedziona. Dostała bowiem potężną, solidną dawkę muzyki, która jest im doskonale znana z płyt, ale wykonywana na żywo wiele zyskuje poprzez bardzo dynamiczne oraz pełne ekspresji, pasjonujące wykonanie.
Organizacja koncertu również perfekcyjna, jak zwykle, gdy rzecz tyczy się firmy Rock-Serwis. Jedyny mały żal, jaki mam, dotyczy samego zespołu. Trochę szkoda, że członkowie U.K. nie chcą bardziej otworzyć się dla swoich wieloletnich wielbicieli, nie podpisują płyt, nie wychodzą po koncercie do publiczności, by z nią trochę poprzebywać. A skoro zespół ma w repertuarze tylko dwa studyjne albumy, to mógłby je wykonać w całości, zwłaszcza, że jest to ich ostatnia trasa koncertowa. Od 2009 roku zespół zagrał trzy spore trasy koncertowe i nie podarował fanom żadnego profesjonalnie zarejestrowanego wydawnictwa koncertowego, że o nowym materiale już nie wspomnę. Trudno mi po trzecim spotkaniu z U.K. na żywo po raz kolejny rozpływać się nad walorami „In The Dead Of Night” czy połączonych tematów „Alaska” i „Time To Kill”. Ponowne opisywanie uroków „Rendezvous 6.02” również nic nowego nie wniesie. Wszyscy znamy tę muzykę na wskroś. Oczywiście ów fakt nie zmienia mego bezgranicznego uwielbienia dla zjawiskowej twórczości U.K. Oczekiwałbym jednak od zespołu czegoś więcej niż tylko trzech płyt dyskograficznych i kilku bootlegów. Niemniej jednak te drobne uwagi nie są w stanie przysłonić wielkości zespołu.
Podsumowując ten lutowy wieczór spędzony z muzyką zespołu U.K., muszę stwierdzić z całą stanowczością, że jest to muzyka wyjątkowa, o niewyczerpanym potencjale emocjonalnym. Jako wielbiciel analogowego dźwięku z czarnej płyty, znający muzykę U.K. właśnie w tej formie, czułem ogromną satysfakcję i zadowolenie z tego koncertu. To była dla mnie kolejna podróż w czasie do lat wczesnej młodości, kiedy to po raz pierwszy z nabożeństwem przeżywałem te dźwięki. Pragnąłbym jednak widzieć na swojej półce jakiś fonograficzny dowód pod postacią koncertowego albumu podarowanego przez zespół, by to pożegnanie miało jakiś realny wymiar. Kto jest rozkochany w stylistyce, jaką reprezentuje U.K., a nie był na koncercie, ten ma czego żałować.
Widząc uśmiech na twarzach członków zespołu, odniosłem wrażenie, iż ogromną radość sprawiło im gorące przyjęcie, jakie zgotowała im zgromadzona w sali publiczność. Owacjami na stojąco przyjmowany był niemal każdy utwór. W moim odczuciu występ U.K. był starannie przygotowany i stanowił jedną zwartą całość od rozpoczęcia aż po bisy.
Na koniec przedstawiam pełną listę utworów wykonanych przez zespół U.K.:
1. Thirty Years 2. Nevermore 3. Carrying No Cross 4. Alaska 5. Time To Kill 6. Solo – Eddie Jobson (fragment płyty „Inner Secret”) 7. Rendezvous 6.02 8. Solo – Virgil Donat i9. In The Dead Of Night 10. By The Light Of Day 11. Presto Vivace And Reprise 12. Forever Until Sunday
Bisy: 13. Caesar’s Palace Blues (z udziałem publiczności) 14. The Only Thing She Needs 15. Carrying No Cross (reprise)
Gdy muzycy zeszli ze sceny, a owacje trwały, w tle słychać było początek utworu „Thirty Years”...