Blisko rok po krakowskim koncercie zespołu Antimatter przyszła pora na solowy występ jednego z jego założycieli i jednocześnie wokalisty – Micka Mossa. Impreza planowana wstępnie na godzinę 19:00 (według informacji na plakacie) rozpoczęła się trzy kwadranse później.
Zanim artysta pojawił się na scenie, publiczność próbował rozgrzać support, czyli część składu grupy Shelter’s Club. Dwóch muzyków tego słowackiego zespołu zaprezentowało nam krótki, bo trwający około pół godziny akustyczny minikoncert, zakończony jednym bisem. Potem nastąpiła krótka przerwa techniczna na szybkie przemeblowanie sceny.
Kilka minut przed 21-szą na scenie, za stojakiem pełnym kartek z tekstami zjawił się Mick Moss. Jego występ nie był zbyt długi – razem z bisami zajął on około półtorej godziny. W zaprezentowanym repertuarze znalazło się sporo szlagierów z różnego okresu. Już jako drugi wybrzmiał „Eleanor Rigby” z repertuaru The Beatles. To akustyczne wykonanie szczególnie mnie nie przekonało (zdecydowanie wolę cover tego utworu w wykonaniu Twelfth Night, lecz znając wersję śpiewaną przez charyzmatycznego Geoffa Manna odnoszę wrażenie, że ta w wykonaniu Micka Mossa wypada nieco blado - charyzmy Geoffa nic nie przebije). Niedługo później publiczność mogła przeżyć małe zaskoczenie, a wszystko to za sprawą utworu „Big In Japan” grupy Alphaville. Ta wersja bardzo mi się spodobała. Również ogromne wrażenie zrobiły na mnie covery Pink Floyd: „Have A Cigar” i „Another Brick In The Wall Part 2”. I chociaż był to koncert akustyczny, to z każdym kolejnym numerem publiczność coraz żywiej reagowała. Po wykonaniu niemal każdego utworu Mick zrzucał kartki z tekstami ze statywu na podłogę. Nawet momentami próbował popisywać się polszczyzną, wymawiając słowo „tak”.
W pewnym momencie miał miejsce dość zabawny incydent. Znajdujący się przy barze komputer był podpięty kartą dźwiękową do nagłośnienia i w czasie trwania koncertu nastąpiła aktualizacja programu antywirusowego. To spowodowało, że nagle, w połowie spokojnego utworu, z głośników wybrzmiał komunikat „baza wirusów została zaktualizowana”, co wywołało sporą wesołość wśród publiczności, jak i uśmiech na twarzy samego Mossa. W repertuarze koncertu nie zabrakło także miejsca na utwór z repertuaru Britney Spears (sic!). Gdy artysta zapowiedział ostatni kawałek, publiczność wydawała się być trochę zawiedziona. Zostało to zniwelowane zagraniem aż trzech kompozycji na bis.
W ten sposób, około 22:30, zakończył się ten niedługi koncert. I chociaż takie akustyczne występy są zwykle imprezami raczej kameralnymi, to tym razem publiczność dopisała i w niewielkiej sali klubu Alchemia było dość tłoczno. Świadczy to zapewne o sporej popularności Micka Mossa wśród polskich fanów.