To był kolejny magiczny wieczór w klubie Progresja Music Zone zorganizowany dzięki staraniom agencji koncertowej HQ44. Jeszcze nie ucichły echa oszałamiającego występu magów poetycko pojmowanej elektroniki z Niemiec – Deine Lakaien, a znowu mieliśmy okazję przeżyć energetyczną egzaltację spowodowaną obecnością na warszawskiej scenie kultowej synthpopowej legendy: Camouflage. Wprawdzie zespół koncertował już w Polsce w 2006 roku, jednak ominął mnie tamten występ. Kiedy więc dowiedziałem się o koncercie Camouflage w Warszawie, natychmiast nabrałem niczym nie okiełznanej, dzikiej chęci na to, by wziąć udział w tym święcie niebywale inteligentnej i wyrafinowanej, a zarazem melodyjnej i tanecznej muzyki. Sympatią do Camouflage pałam od czasów kultowej audycji Romantycy Muzyki Rockowej prowadzonej przez legendarnego i niezastąpionego Tomasza Beksińskiego. W latach 80. wielu dało się uwieść magii, jaką roztaczała wokół siebie formacja Depeche Mode, więc jakież było moje zdziwienie, kiedy w 1988 roku Tomek zaprezentował materiał z pierwszej płyty Camouflage. Kiedy ta cała mistyfikacja mówiąca o rzekomej niespodziewanej nowej płycie Depeche Mode legła w gruzach i Beksiński odkrył karty, nie mogłem wyjść z podziwu, iż można grać w duchu Depeche Mode, a jednocześnie po swojemu. Jeśli chodzi o zaawansowaną elektronikę przybierającą przeróżne formy muzyczne, to w tej dziedzinie niemieckie zespoły nie mają sobie równych. Czas pokazał, że należałoby jednak skończyć z tym bezustannym porównywaniem Camouflage do Depeche Mode. Zespół na przestrzeni lat wypracował swój indywidualny, dość oryginalny styl. Na potwierdzenie tych słów niechaj posłuży najnowszy, genialny w swojej wymowie krążek zespołu – „Greyscale”. O płycie napiszę więcej innym razem, gdyż jest warta głębszej analizy.
Skupmy się jednak na warszawskim występie Camouflage. Ja na takich koncertach po prostu zażywam głębokiego i odprężającego relaksu. Nogi same pląsają w rytm muzyki płynącej ze sceny, usta wyśpiewują wraz z innymi kolejne refreny dobrze znanych utworów, a całe ciało poddaje się pulsującej energii kierowanej ze sceny w stronę publiczności. Nie ma tu żadnego napuszonego artrockowego nadęcia ani gitarowej zadyszki spowodowanej galopującym, szybszym od myśli mechanicznym maltretowaniem instrumentu. Na koncercie Camouflage roztaczał się słodki, kołyszący zapach nowego romantyzmu nasyconego bezgraniczną, obustronną i odwzajemnianą miłością krążącą w niewidzialnym, ale namacalnym obłoku pomiędzy zespołem a publicznością. W tym miejscu pragnę wyrazić ogromne słowa podziękowania dla publiczności zgromadzonej tego wieczoru w klubie Progresja Music Zone. Widać było gołym okiem, że na koncert Camouflage przybyli zagorzali zwolennicy twórczości zespołu, znający ich dorobek fonograficzny na pamięć. To właśnie taka świadoma i kreatywna publiczność jest autorem niepowtarzalnej atmosfery. Pośród takich fanów czułem się bardzo komfortowo.
Mimo iż występ Camouflage miał na celu promowanie najnowszego albumu zespołu, nie zabrakło odśpiewywanych gremialnie sztandarowych kompozycji zespołu takich jak: „We Are Lovers’ z wydanego w 2006 roku albumu „Relocated”, najnowszego „Shine” genialnie przechodzącego w „The Great Commandment” z pierwszego krążka „Voices & Images” czy powodującego drżenie na całym ciele klasyka „Love Is A Shield” z mojego ukochanego krążka „Methods Of Silence”. Zespół zakończył koncert brawurowym akustycznym wykonaniem utworu „Stranger’s Thoughts”. Odniosłem także wrażenie, że sam zespół był lekko zaskoczony tak owacyjnym i ciepłym przyjęciem przez polskich fanów. Ogromne słowa uznania należą się akustykom. Koncert Camouflage zabrzmiał znakomicie. Przyznam, że kiedy wszedłem na salę podczas koncertu Das Moon, pomyślałem, że chyba nie będzie dobrze. Bity przygniatały, a przesterowany bas hulał bezkarnie po sali. Na występie Camouflage dźwięk był klarowny, czysty, bez niepotrzebnych zgrzytów. Mam tylko jedną drobną, nic nieznacząca uwagę. Jeśli po tylu latach przyjeżdża się na kolejny występ, a zarazem promuje się nowy album, to można by zabrać ze sobą jakieś koszulki, płyty, single i inne gadżety. Rozczarował mnie brak stoiska Camouflage. No cóż – tak bywa. To bardzo delikatna i złożona materia, więc nie będziemy się nad nią rozwodzić.
Ważne, że sam koncert był niesamowity, pełen pozytywnej energii oraz fascynującego piękna. W swojej prostocie był on wprost genialny. Nie kryję swojej sympatii dla elektronicznych, melodyjnych brzmień przyprawionych ciekawymi smaczkami dźwiękowymi i okraszonych pastelową, niezgrzytliwą gitarą. Dodajmy do tego uwodzicielski, aksamitny i ciepły głos wokalisty i otrzymujemy bardzo interesującą, unoszącą słuchacza jak na poduszkach powietrznych muzykę. Wszystkie te atuty zawiera muzyka Camouflage i można było to sprawdzić na ich warszawskim koncercie. To był bardzo emocjonalny wieczór pełen elektronicznych subtelnych brzmień, a ja już myślami wybiegam do kolejnego koncertu przygotowywanego przez HQ44 na koniec maja. A na scenie w klubie Progresja Music Zone wystąpi ponownie Midge Ure. To będzie uczta. Już nie mogę się doczekać.
Poniżej zamieszczam cały program występu Camouflage.
1. Intro
2. Laughing
3. Passing By
4. That Smiling Face
5. I'll Follow Behind
6. If...
7. Misery
8. In The Cloud
9. We Are Lovers
10. Leave Your Room Behind
11. Suspicious Love
12. Handsome
13. You Turn
14. Shine
15. The Great Commandment
I Bis:
16. End Of Words
17. Me And You
II Bis:
18. Love Is A Shield
19. Stranger’s Thoughts