Początek weekendu w połowie kwietnia był prawdziwą ucztą dla fanów ciężkich brzmień. Ustalenie terminu takiego koncertu na piątkowe popołudnie było o tyle niefortunne, że godzina 17:00 dla niektórych stanowi albo ostatnie sekundy / minuty w pracy, albo powrót z pracy, a do tego w piątek o tej godzinie cały Kraków stoi w gigantycznych korkach. Ten fakt zapewne spowodował, że w czasie występów pierwszych kapel nienajlepiej było z frekwencją.
Jako pierwszy na scenie pojawił się zespół Crowd, który rok wcześniej supportował w Krakowie Turbo (w Rotundzie). Zagrał on raptem 5 utworów anglojęzycznych, z czego jedynie „Row” pochodził z wydanej wcześniej EP-ki. Po tym minikoncercie grupa zrobiła miejsce na scenie następnemu wykonawcy, a publiczność dopiero zaczynała się schodzić do Fabryki.
Koncert zespołu 230 Volt rozpoczął się z małymi problemami technicznymi. W przeciwieństwie do poprzedników, tym razem muzycy zaprezentowali materiał wykonywany wyłącznie w języku polskim. Również ich występ był dość krótki, a to głównie z powodu ograniczeń czasowych. Z racji tego, że Grzegorz Babisz nie używał interfejsu bezprzewodowego, w utworze „Rock and Roll” mógł on jedynie przechadzać się z gitarą po fosie, pozując do zdjęć z fanami przy barierkach. Były też pozdrowienia i podziękowania ze sceny, choć publiczność nadal dopiero się schodziła.
Następnie na scenę wyszedł zespół Kreon. Ich występ był już nieco dłuższy od dwóch poprzednich. Na pierwszy ogień zagrali „Gladiatora”. Po nim wybrzmiało kilka utworów z ostatniej płyty, wydanej w 2012 roku, a zatytułowanej „Adamowe plemię”. Na zakończenie kapela zaprezentowała trzy starsze kompozycje znane z wydawnictw z 1988 roku (z kasety „Thrash Demo Live” i płyty „Zdrada. prawo. kara... i co jeszcze czeka nas?”). Na tym Kreon zakończył swój występ.
Potem na scenie zainstalował się najciężej grający tego wieczoru zespół Betrayer. I to był ten moment, kiedy publiczność zdążyła już zapełnić salę klubu Fabryka. Choć Betrayer dopiero dwa lata temu wznowił działalność, ich występ dość mocno rozgrzał widownię. Po tym efektownym koncercie będę chyba musiał sięgnąć po dość skąpą dyskografię tej grupy.
Po tych trzech kapelach przyszła pora na headlinerów. Pierwszym z nich był zespół Turbo, który w tym roku obchodzi jubileusz 35-lecia istnienia. Setlista przygotowana na tą okazję obejmowała bardzo przekrojowy repertuar. Wśród zagranych utworów znalazło się parę niespodzianek. Po wstępie – identycznym, jak na wydanej pół roku temu koncertówce (właściwie już legendarnej, gdyż miejsce – krakowski Lizard King - w którym została ona nagrana obecnie jest klubem disco polo) - pierwszym zagranym utworem był „Przebij mur” z ostatniej studyjnej płyty. Po tej dawce nowości muzycy zabrali nas w interesującą podróż do przeszłości. Najpierw zagrali „Szalony Ikar” – utwór rozpoczynający debiutancki album zespołu. Potem fani usłyszeli „Kawalerię szatana część 1” – to była już solidna dawka thrash metalu. Zdarzały się też utwory nagrane już z obecnym wokalistą – „Serce na stos” i „Strażnik światła”. Wykonanie „Jaki był ten dzień” bardziej przypominało wersję z ostatniej płyty koncertowej. Trochę szkoda, że nie zagrano tego utworu tak, jak w Rotundzie, czyli częściowo na gitarze akustycznej, częściowo na elektrycznej. A po nim publiczność usłyszała pierwszą z niespodzianek – „The Raven” z płyty „Dead End”. Od czasu wydania tego albumu zespół bardzo rzadko sięga po jego zawartość, więc była to tym większa niespodzianka. „Ostatni wojownik” i „Seans z wampirem” reprezentowały płytę „Ostatni wojownik”. Potem był powrót do debiutu za sprawą kawałka „Ktoś zamienił”, a na koniec występu dawka thrashu w postaci „This War Machine” z ostatniej płyty oraz „Żołnierz fortuny” na zakończenie. Był też jeden bis – „Dorosłe dzieci”. Można tylko żałować, że Turbo nie zagrał nic z „Epidemii” czy z płyt „Awatar” i „Tożsamość”, ale ograniczenia czasowe koncertu robią swoje. Krążące po ludziach pogłoski, jakoby grupa miała zagrać w całości płyty „Kawaleria szatana” czy „Ostatni wojownik” nie sprawdziły się.
Po występie Turbo uprzątnięto scenę dla zespołu KAT & Roman Kostrzewski. Po lewej stronie została ogołocona perkusja, z której korzystały składy grające wcześniej. Również oświetleniowiec stanął na wysokości zadania i ładnie poświecił podczas występu ostatniej kapeli. Z racji tego, iż KAT w składzie z Romanem Kostrzewskim regularnie, dwa razy w roku odwiedza Kraków, koncert ten nie odbiegał zbytnio repertuarem od tego, jaki mogliśmy usłyszeć podczas VoltFestu. O ile pół roku wcześniej mieliśmy okazję posłuchać akustycznego grania (muzycy nadal tak grywają z racji trasy koncertowej promującej płytę „Buk”), o tyle tym razem otrzymaliśmy wyłącznie granie elektryczne. Na początek wybrzmiała kompozycja „Czarne zastępy”. Sporą część koncertu wypełnił materiał z pierwszych dwóch płyt KATa, czyli klasyków jak najbardziej pasujących pod tematykę festiwalu. Nie zabrakło zarówno bardziej dynamicznych utworów (np. „Diabelski dom cz. I” czy „Śpisz jak kamień”), jak też i ballad („Głos z ciemności”, „Purpurowe gody”, „Łza dla cieniów minionych”). Szkoda trochę, że zabrakło drugiej części „Diabelskiego domu”. Fani nie usłyszeli też nagrań z albumu „Czarno – biała” oraz „Szydercze zwierciadło”, zaś płyty z lat 90. były reprezentowane przez pojedyncze utwory. Można za to było podziwiać tańczącego na scenie Romana Kostrzewskiego, który mimo dojrzałego już wieku świetnie się rusza i nic nie wskazuje, jakoby miał zakończyć karierę. Tradycyjnie już koncert zakończył utwór „Ostatni tabor”.
I tym sposobem, około północy zakończył się udany Old School Festival.