Gołyźniak: "Lubimy tą samą szkocką"

Maurycy Nowakowski

Płyta „Breaking Habits” projektu Meller-Gołyźniak-Duda zapowiada się na jedną z gorętszych polskich premier rockowych tej jesieni. Na samym starcie zaskakuje zestaw nazwisk, bo takie supergrupy na rodzimej scenie nie pojawiają się zbyt często. Zaskoczy również charakter muzyki, bo dźwięki które popłyną z „Breaking Habits” zdecydowanie nie są przewidywalną wypadkową muzycznych światów Quidam – Sorry Boys - Riverside. Panowie łącząc siły postanowili spróbować nowych metod twórczych i innego rodzaju pracy studyjnej, dzięki czemu uzyskali zaskakujący efekt w postaci niedługiej, świeżej, drapieżnej i bardzo energetycznej płyty. O historii tego projektu opowiedział mi perkusista, na co dzień związany z zespołem Sorry Boys i aktywny muzyk sesyjny, Maciej Gołyźniak.

 

Maurycy Nowakowski: Zacznijmy od kwestii, której nie pamiętał Maciek Meller. Może Ty będziesz wiedział. Kiedy poznaliście się z Maćkiem? Bo z jego opowieści wynika, że to Ty w 2013 roku odezwałeś się do niego z propozycją wspólnego grania…


Maciej Gołyźniak: Rzeczywiście, źródła nie podają dokładnej daty (śmiech), sądzę, że poznaliśmy się jakieś dwadzieścia lat temu, ale to była znajomość czysto koleżeńska o niewielkiej częstotliwości spotkań towarzyskich. Maciej był już wtedy członkiem bardzo znanej i uznanej kapeli, toteż ja, człowiek skryty w tamtych czasach, nie miałem zbytniej odwagi, żeby się z Maćkiem „bujać” po mieście. Poznałem Macieja chyba przez mojego kolegę z Torunia, z którego pochodzę. Ale rzeczywiście szczegółów chyba sobie nie przypomnę. Trudno mi też dokładnie określić czy faktycznie to ja byłem prowodyrem. Faktem jest, że miałem gotowych wiele szkiców, ponagrywanych partii bębnów, jakichś beatów czy groovów i po prostu zaczęliśmy sobie wysyłać pliki. Raz Maciej dogrywał gitary, raz ja dogrywałem bębny. Tak to się niewinnie zaczęło.

Skąd pomysł aby właśnie teraz próbować łączyć z Maćkiem siły muzyczne? Jego odejście z Quidam w 2013 roku miało tu znaczenie?


Wydaje mi się, że to czy Maciej grał wciąż w Quidam, czy już był jedną nogą poza zespołem, nie miało właściwie znaczenia, a to dlatego, że z założenia, nie chciałem i zdaje się, Maciej również, zakładać zespołu. Chciałem, pomimo bycia dość zajętym, wykorzystać potencjał, który we mnie drzemał i postanowiłem spożytkować ten czas na robienie kolejnych, tym razem solowych rzeczy. Maciej był dla mnie przyjacielem, nie muzykiem zespołu X czy Y, chciałem to robić z nim, bo jego wrażliwość, inteligencja i mądrość były dla mnie od wielu lat podstawą naszej znajomości, tym samym pewnie podświadomie, chciałem coś wspólnie zrobić. Quidam nie miało tu znaczenia, poza tym, że Maciej był gitarzystą tego zespołu.


Kiedy pojawił się pomysł skontaktowania się z Mariuszem Dudą? Znałeś Mariusza, czy był to kontakt Maćka?


Tak, znałem Mariusza wcześniej, choć nie tak dobrze i długo jak Maciej. A o projekcie zaczęliśmy rozmawiać właściwie, kiedy sporo, jeśli nie większość materiału, miało już swoje finalne wersje. Po prostu nie było pomysłu na basistę, a o ile pamiętam, chciałem to zrobić z kimś innym niż miałem przyjemność grać do tej pory. To zawężało grono osób. To wtedy Maciej podał znakomite rozwiązanie i upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu, zyskując i basistę i wokalistę (śmiech). Oczywiście na początku miał być to gościnny udział w jednym, maksymalnie dwóch utworach. Ale skończyło się to albumem, choć czas płynął wolno dla tego składu i sporo różnych, i wspaniałych i tragicznych chwil wspólnie przeżyliśmy. Obdzieliłby niejeden zespół tymi doświadczeniami. Dobrze, że już mamy to za sobą.


Podobno to Ty optowałeś za tym, żeby metodę twórczą tego projektu określiło spontaniczne jam-session? Dobrze się czujesz w takim graniu, w którym ramy są bardzo swobodne i można improwizować? Często w taki sposób pracowałeś z innymi artystami, czy tak jak dla Maćka Mellera, było to jednak jakieś nowe doświadczenie?


Zdecydowanie nie nazwałbym tej koncepcji w ten sposób. Owszem jest mnóstwo improwizowanych elementów, ale co do tego mieliśmy pewną zgodność. Natomiast byłem orędownikiem i jak się okazało, skutecznym egzekutorem metody pracy w studiu. Rzeczywiście chciałem, żeby ta płyta była bardzo organiczna, pozbawiona studyjnej sterylności, tym samym miałem pewien plan, tak na miejsce i sposób nagrywania, na który i Maciej i Mariusz przystali. Można powiedzieć, że wróciliśmy do korzeni, do nagrywania „na setkę”, mając szansę na swobodny przepływ emocji. Jednocześnie, starając się nie nagrywać więcej niż trzy razy każdego z utworów, musieliśmy być naprawdę skoncentrowani. Było inspirujące i ożywcze, pewnie dla wszystkich, ale dla mnie na pewno. Bardzo mi zależało na takiej formie pracy i efekcie, który dzięki niej, oraz zabiegom technicznym w studiu, udało się osiągnąć. I właśnie dlatego, że rzadko pracowałem w ten sposób z innym artystami, czy to jako sideman, czy członek zespołów, miałem taką ideę tego nagrania. To specyficznie, analogowo brzmiący album i jestem dumny, że efekt na który liczyłem i ja i koledzy udało się uzyskać z nawiązką. Duża w tym zasługa i Michała Wasyla - realizatora studia RecPublica, w którym pracowaliśmy, oraz Roberta Szydło naszego przyjaciela, który brzmienie tej płyty dla nas wydobył. Myślę, że życzyłbym sobie i wszystkim muzykom, takiego porozumienia jakie mieliśmy z oboma wymienionymi dżentelmenami. Długo by opowiadać o tym jak oddani byli tej idei. Dość powiedzieć, że osiągnęliśmy oczekiwany efekt, zaledwie po dwóch dniach prób, trzech dniach nagrań i nieco ponad tygodniu miksów. Do takiej pracy potrzeba konceptu, żelaznej dyscypliny i sporej wiedzy. Udało nam się te elementy pospinać ze sobą w najlepszy możliwy sposób.

 
Zaskoczyło Cię to w jaką muzyczną stronę to poszło? Że powstała muzyka drapieżna, hardrockowa, z lekka psychodeliczna? Żaden z Was wcześniej nie był kojarzony z taką stylistyką, ani takim brzmieniem… Jakbyś to wyjaśnił? Te szkice przedstawione przez Maćka miały w sobie akurat taki potencjał, czy to efekt tego w jaki sposób zadziałaliście na siebie wzajemnie jako instrumentaliści?


To trudne pytanie. Zaskoczyło mnie, że dopięliśmy swego, choć jak wspominałem wcześniej, nie mieliśmy ciśnienia. Celem było nagranie tego materiału. Jeśli mówisz, że wcześniej nie wydawaliśmy z siebie takich dźwięków, to pewnie tak jest. Jeśli udało się przełamać schemat myślenia o każdym z nas, to wspaniale, bo taka miała być ta płyta. Inna niż to, co robiliśmy na co dzień. Sądzę, że Maciejowi najbliżej do takich dźwięków. To jest fenomenalny gitarzysta, z wielką wyobraźnią i znakomicie brzmiący. Mam wrażenie, że zerwał pęta jakiejś wewnętrznej drugiej osobowości muzycznej. W najpiękniejszych snach, nie mogłem sobie wyobrazić, że mistrz nastroju i ebow, delaya i przestrzeni, położy riffy z taką mocą. Ja mu to z resztą często mówię, jestem zwolennikiem mówienia sobie dobrych rzeczy. Nakręcania się do pracy, do rozwoju. Te sola, brzmienia są dla mnie absolutnie światowe. Podobnie Mariusz. To jest bardzo czujny, świetny basista, który znakomicie akompaniuje sobie gdy śpiewa. Genialna umiejętność, rzadko spotykana. Geddy Lee tak grał w Rush, riffy i basowe pochody w jednym. Miałem wrażenie, jakbyśmy grali ze sobą latami, a po prawdzie staliśmy na przeciwko siebie pierwszy raz. To się miało prawo nie udać. A jednak się udało. Myślę, że właśnie ten szacunek, wachlarz wcześniejszych doświadczeń, spowodował, że nam się artystycznie „ulało”. Mam świadomość, że nie odkryliśmy pół nowej nuty, ale też wiem, że mogliśmy sobie, również dzięki zaufaniu naszego wydawcy Piotra Kosińskiego, pozwolić na dużą dowolność. Stąd być może taka energia w tych utworach, z braku ograniczeń innych, niż te studyjne, które sami, a dokładniej ja, na nas założyłem.

 

Kiedy uwierzyłeś, że coś fajnego z tego pomysłu się wykluje? Był jakiś moment przełomowy Waszej współpracy? Spotkanie w „Słoiku”? Granie w sali prób Sorry Boys? Czy może dopiero Lubrza?

Wiedziałem od początku, że będzie z tego muzyka. Od pierwszych wymian plików z Maćkiem. W „Słoiku” nabrałem pewności, że zrobimy to z Mariuszem, że on chce spróbować chleba z innego pieca, natomiast w sali prób moich przyjaciół z Sorry Boys, okazało się, że nam to hula, że jest z tego w tym konkretnym składzie kawał solidnego grania. Że rozumiemy się z Mariuszem zarówno Maciej i ja. Natomiast, ze względu na specyficzny charakter sesji, stare graty, mikrofony wstęgowe, żywe granie, dopiero Lubrza miała pokazać, co z tego będzie. Powiem Ci ciekawostkę. Myśmy mieli świadomość, że być może wrócimy z Lubrzy bez płyty, że ta formuła nie zadziała. Ja byłem największym dzikusem studyjnym, natomiast Maciek i Mariusz, przyzwyczajeni są do cyzelowania swoich nagrań. Tu na straży „prawdy czasu i ekranu” stałem ja i jestem pewien, że Mariusz dopiero w Lubrzy, zdał sobie sprawę, że nie żartowałem. Mówię to z ogromną miłością, dlatego, że tak po prawdzie opuściliśmy strefę komfortu wszyscy razem. Być może dzięki temu, była to tak dobra sesja. Z resztą zdjęcia Radka Zawadzkiego, pokazują wszystko jak na dłoni. Duże skupienie, świetną zabawę ale też ciężką pracę.


Miałeś momenty zwątpienia w okresach kiedy sprawy się przeciągały? Od nagrań w Lubrzy do zamknięcia projektu minęło sporo czasu


Tak. Ale też zaangażowanie w pracę z Brodką, trasa Sorry Boys, pozwalały mi te myśli i wątpliwości oddalać. Mariusz jest naprawdę zajętym człowiekiem, Riverside to zespół na pełen etat, absorbujący i logistycznie i artystycznie. Mariusz jest mózgiem tego bandu, z całym szacunkiem do chłopaków. Dlatego też, mając do napisania teksty, musiał poukładać sprawy z kalendarzem. A potem umarł Piotr… Tragedia goniła tragedię. Musieliśmy dać Mariuszowi czas. Za dużo dobra daliśmy sobie wcześniej, żeby płytę, o której mówiliśmy „bez ciśnienia” nagle chcieć wydawać za wszelką cenę. Przyjaźnimy się, dlatego czekaliśmy. Było ciężko. Nie będę ukrywał. Bardzo sobie z Maćkiem pomagaliśmy w tym czekaniu. Po prostu wiedzieliśmy, że tak trzeba.


Nie uważasz, że skoro materiał powstał w trakcie jam-session i opierał się na spontanicznym graniu, to ważne jest aby Wasze trio zagrało przynajmniej kilka koncertów? „Breaking Habits” to bardzo dobra płyta, ale ta muzyka może pokazać swoją jakość w pełni dopiero na koncertach

Myślę, że dopiero koncerty mogłyby być prawdziwym jam session. Ale nie chcę wyrokować co będzie. Pewnie, że byłoby wspaniale pograć, poprzebywać ze sobą, nie myśląc o karierach, listach przebojów tylko o graniu. To jest taki skład. Każdy z nas zna smak tego miodu ale i gorycz porażki czy ciężkiej pracy. Mogłoby być wesoło, zważywszy, że lubimy tą samą szkocką (śmiech). To dobrzy ludzie są, chciałbym z nimi pobyć. Lubię atmosferę busa, ekscytację podróży na koncert, mam to szczęście, że otaczam się na co dzień świetnymi ludźmi, ale jednak ta płyta jest szczególna. Szczególna, bo nikt się nie spodziewał, że się uda. To prezent za wytrwałość i miłość do muzyki.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!