W.B.: Poznańska agencja artystyczna Oskar funduje nam tej wiosny prawdziwą koncertową ofensywę. Za uwerturę tego serialu można by uznać cztery zeszłotygodniowe występy niemieckiej grupy Sylvan w naszym kraju. Przed nami zaś jeszcze Galahad (17-20.04) i Bass-Robinson-Clement (29.05-1.06), czyli muzyka spod znaku wielbłąda w najlepszym wydaniu. Biorąc pod uwagę to, że w czasie tych koncertów usłyszeliśmy bądź będziemy mieli okazję usłyszeć wiele dobrych, rodzimych art rockowych kapel, trzeba przyznać, że Witek Andree, Włodek Wojciechowski i spółka sprawiają tej wiosny wielką frajdę miłośnikom rocka progresywnego w Polsce.
Jak wspomniałem, za nami występy Sylvan. Redakcja Małego Leksykonu stawiła się na koncercie inaugurującym tegoroczną trasę niemieckiej grupy po Polsce, który odbył się w Piekarach Śląskich. Można powiedzieć, że na art rockowej mapie w naszym kraju Piekary Śląskie to nowy punkt, który jednak na tejże mapie może zagościć na dłużej. Z tego miasta wywodzi się bowiem Osada Vida, jeden z popularniejszych młodych zespołów na naszej artrockowej scenie. A druga sprawa to to, że tu właśnie znajduje się Ośrodek Kultury „Andaluzja”, którego dyrektorem jest prawdziwy pasjonat dobrej muzyki, pan Piotr Zalewski. Na andaluzyjskiej scenie grało wielu wybitnych muzyków bluesowych, jako że w miejscu tym od dawien dawna organizowane są koncerty i wieczory bluesowe. Teraz zaś ośrodek i jego dyrektor postanowili postawić również na rock progresywny. Tym sposobem w Piekarach zagrał Sylvan, zagra Galahad, zagra Colin Bass z zespołem.... A to podobno dopiero początek cyklu spotkań pod hasłem „Progresywnej Andaluzji”. Będąc w tym miejscu trudno nie dostrzec pasji i gościnności gospodarza, tak więc kto wie, czy pomimo trudnych warunków do dobrego nagłośnienia i faktu, że koncerty są na siedząco, „Andaluzja” nie stanie się regularnym miejscem spotkań miłośników rocka progresywnego. W każdym razie wygląda na to, że właściwi ludzie spotkali się z właściwymi ludźmi i oby to był początek długiego cyklu bardzo ciekawych koncertów art rockowych w naszym kraju.
Nadzieję tę żywię również dlatego, iż publiczność nogami dała wyraźny sygnał, że zapotrzebowanie na takie wydarzenia jest. Na koncercie pojawiło się bowiem tak na oko 200-300 osób, co należy uznać za pozytywne zaskoczenie.
A.Ch.: Koncert rozpoczął się od grupy Animations. Ci, którzy znają wydaną latem ubiegłego roku debiutancką płytę tego zespołu, mogą mieć pewne wyobrażenie o charakterze tego występu. Można by rzec, że obyło się bez zaskoczeń, ale tylko do pewnego momentu. O niespodziance za chwilę, a teraz kilka słów o stosunkowo krótkim (niewiele ponad pół godziny) secie tego pochodzącego z Jaworzna zespołu. Zaprezentował się on jako zgrany kwartet, który z prawdziwym wykopem gra ostrą i czaderską muzykę, przepełnioną gitarowymi solówkami (świetny Kuba Dębski) w stylu Steve’a Vai. Zespół zagrał bardzo energetyczny koncert, w którym oprócz materiału znanego z kompaktowego krążka wykonał instrumentalny cover z fragmentami min. "Paradigm Shift" z repertuaru Liquid Tension Experiment i „Master Of Puppets” Metalliki oraz pozwolił sobie na trwający kilka minut rozimprowizowany odcinek muzyczny, w którym to każdy z muzyków miał wystarczająco dużo miejsca, by wtrącić swoje „trzy grosze” w muzykę, która docierała ze sceny. W pewnym momencie tej części występu perkusista Paweł Larysz postanowił zamienić przysługujące mu „trzy grosze” na - tak na oko lekko licząc – jakieś trzy stówy, bowiem uraczył on nas kilkuminutową fenomenalną solówką zagraną na bębnach i talerzach. Powiem szczerze, że nigdy nie przepadałem za takimi, wątpliwymi moim zdaniem, „atrakcjami” rockowych występów na żywo. Sami wiecie: wszyscy muzycy znikają ze sceny, a zostaje na niej sam nawiedzony perkusista, który wali w przeróżne przeszkadzajki i... pół godziny nie nasze. Tym razem jednak nic z tych rzeczy... Paweł zagrał tak żywiołowo, a przy tym tak spektakularnie, że oczy i uszy wychodziły z orbit, a niejedna opadnięta szczęka z hukiem trzaskała o podłogę, wtórując okładanym przez Pawła werblom. Gdy po koncercie miałem okazję zamienić z Pawłem kilka słów z niedowierzaniem spostrzegłem, że ma on, tak samo jak ja, dwie ręce i dwie nogi. W trakcie jego solówki dałbym głowę, że posiada on co najmniej trzy razy większą ilość kończyn niż zwykły śmiertelnik. Gdyby ktoś pomyślał, że żywiołowy show jednego aktora (czytaj: Pawła) był największym zaskoczeniem występu Animations, ten jest w błędzie. Tuż przed końcem recitalu do mikrofonu podszedł Kuba i zapowiedział, że dzisiejszy występ jest ostatnim koncertem Animations jako grupy instrumentalnej, a zarazem pierwszym z wokalistą. Po chwili na scenie pojawił się Darek Bartosiewicz, który swoim imagem a’la Charlie Dominici udanie nawiązał do stylistyki utworu „Last Man” wykonanego przez niego wraz zespołem po raz pierwszy na żywo. Ciekaw jestem jak Animations będą się teraz prezentowali jako zespół „wokalno – instrumentalny”? Pierwsze studyjne nagrania podobno już trwają.
Po krótkiej przerwie przeznaczonej przez organizatorów na loterię, w której nagrodą były płyty „Piekarskie wieczory bluesowe” (to kolejny miły akcent, którego pomysłodawcą był dyrektor Ośrodka Kultury „Andaluzja”, pan Piotr Zalewski) na scenie pojawili się muzycy z grupy Sylvan. Zaczęli dość nerwowo i, ciut ciut, nierówno od „When The Leaves Fall Down”, ale już w „One Step Beyond” wszystko wskoczyło na właściwe tory i zespół uraczył nas trwającym blisko 2 godziny wspaniałym show. W jego trakcie dokonał prawdziwego remanentu materiału ze swoich wszystkich płyt. Bo obok wspomnianych już przeze mnie dwóch pierwszych utworów można było usłyszeć także „For One Day”, „Heal” i „On The Verge Of Tears” z najnowszej płyty „Presets”, był też „Deep Inside” i „Artificial Parade” z płyty pod tym samym tytułem, były „Those Defiant Ways” z debiutanckiego krążka zespołu „Deliverance”. Było także zagrane na bis stareńkie „No Way Out” z „Encounters” i „This World Is Not For Me” oraz „Given – Used – Forgotten” z pamiętnego krążka „X-Rayed”. Jednak zasadniczą część koncertu wypełnił ściśnięty do trzech kwadransów przegląd nagrań z największego sukcesu zespołu, a mianowicie płyty „Posthumous Silence”. I muszę stwierdzić, że ten fragment koncertu należy uznać za najbardziej efektowny. Szczególnie soczyste i melodyjne solówki Jana Petersena (to nowy gitarzysta w zespole) robiły piorunujące wrażenie. Nie ustępowali mu rozkołysany basista Sebastian Harnack, trochę ukryty z tyłu sceny za swoim zestawem syntezatorów Volker Sohl i przyczajony za perkusją Matthias Harder. Lecz przez cały czas największą uwagę publiczności koncentrował wyglądający jak licealista, doktor nauk fizycznych, Marco Gluhmann. Może jego śpiew nie jest mistrzostwem rockowej wokalistyki, być może nie jest też on najbardziej charyzmatycznym frontmanem na świecie, lecz nie sposób odmówić mu scenicznego talentu i swoistego czaru, którym cały czas zachwycał zgromadzona w „Andaluzji” publiczność.
Za największą zaletę grupy Sylvan zawsze uważałem jej oryginalność. Zespół potwierdził to w Piekarach. Nie silił się na kopiowanie za wszelką cenę któregokolwiek ze starych mistrzów, nie starał się być „drugim Pink Floydem”, „nowoczesnym Genesis”, czy „kolejnym klonem Dream Theater”. Zamiast tego Sylvan z pewną dozą pokory, świadczącej o prawdziwym profesjonalizmie, zagrał swoją muzykę, zgoda, że idealnie skrojoną pod neoprogresywny fason, ale uczynił to naturalnie, a przy tym z dużym powodzeniem. Właśnie tak – jako zespół naturalny, w ogóle nieudziwniony, a na swój sposób oryginalny, Sylvan zaprezentował się polskiej publiczności tego sympatycznego wieczora.
W.B.: Od siebie dodałbym jeszcze, że słowo „sympatyczny” jest jak najbardziej na miejscu w odniesieniu do niemieckich muzyków jako ludzi poza sceną. Życzliwość, brak bufonady, otwartość... Słowem, zero gwiazdorstwa.