Posiada wiarę w niemożliwą moc. Potrafi, jeśli chce rozświetlić mrok. Może poruszyć nas na kilka chwil. Piotr Rogucki, jest jednym z najbardziej zapracowanych polskich artystów. Twórca muzyki, autor tekstu, aktor Teatru „TR Warszawa”, opowiada nam o najbliższych planach zespołu Coma. Wszak premiera trzeciej płyty Comy „Hipertrofia” planowana jest na listopad 2008 roku.
Minęło już kilkanaście miesięcy od premiery waszej ostatniej płyty Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków. Przygotowujecie materiał na trzeci album?
Zjawiskowe jest to, że pierwszy album powstawał na przestrzeni pięciu lat – co jest oczywiste – ponieważ była to zbieranina tego, co zrobiliśmy w ciągu pięciu lat naszej działalności. Drugi tworzyliśmy przez trzy spokojne lata, gdzie poszczególne kawałki powstawały jedne po drugim, rok po roku, miesiąc po miesiącu. Natomiast w przypadku najnowszego materiału, koncentrując swoje siły, zdecydowaliśmy się na kilkunastodniowy wypad w góry do zaprzyjaźnionego klubu „Owczarnia” w Pieninach. Wyjeżdżając nie mieliśmy żadnego pomysłu, nawet nie wyobrażaliśmy sobie, jaki kształt może mieć trzecia płyta. Po powrocie mieliśmy już trzynaście kawałków, które znajdą się na trzeciej płycie.
Czy ten album będzie się czymś różnił od poprzednich?
Tak. Absolutnie! Tworząc tę płytę, inspirowaliśmy się zupełnie innymi rzeczami niż w przypadku poprzednich płyt. Za główny cel postawiliśmy sobie, powściągnąć energię, której zawsze u nas w zespole jest za dużo. Piękną umiejętnością jest ją ujarzmić i stopniowo dawkować. Nie wiem, czy wszyscy to zrozumieją. Niektórzy uwielbiają patetyczność zespołu Coma, jej wzniosłość i rozbuchanie. Tym razem chcemy grać bardziej precyzyjnie bez zbędnych dopowiedzeń. Chcemy zawrzeć na płycie samą treść, pozbawioną niepotrzebnych solówek. Nie zamierzamy popisywać się wirtuozerią instrumentalną, tylko staramy się ograniczyć przekaz do minimum. Płyta będzie mocniejsza, bardziej rytmiczna, bardziej dynamiczna. Wiesz, idziemy w takie ostre thrashowe granie. Najważniejsze są emocje, szczerość i powściągliwość.
Czyli będzie to płyta mocniejsza w wyrazie?
Nie potrafię odpowiedzieć. Problem polega na tym, że my nie mamy do tworzonej przez nas muzyki dystansu. Puszczamy utwory Comy naszym bliskim przyjaciołom, ludziom, którzy pracowali z nami przy realizacji tej płyty i wiesz, każdy z nich ma inne zdanie na jej temat. Ooo! gracie słabiej, ooo! gracie mocniej. My nie wiemy jak gramy, więc to się okaże na koncertach.
Co was tym razem inspirowało?
Słuchaliśmy trochę ostrzejszych zespołów typu Slayera. Byliśmy na kliku jego koncertach w Europie w zeszłym roku, żeby się przekonać do tej muzyki. Nigdy jej nie rozumiałem. Chciałem w niej znaleźć przekaz, poezję i jakiś sens. No muszę się przyznać, że nie znalazłem, ale przynajmniej odkryłem inspirację.
A teksty?
Zacząłem szukać natchnienia w zupełnie innej rzeczywistości i zupełnie przypadkowo na pierwszym planie zjawiła się filozofia i filozofowie. Czyli ludzie, którzy są poetami, ogromnymi marzycielami, a czasami wariatami życiowymi. Zatem Hegel, Nitrze, Schopenhauer dominują w tematach merytorycznych.
Podczas nagrywania poprzedniej płyty nie mieliście wpływu na wybór radiowej wersji utworu, który promował wasz album. Jak będzie tym razem?
Ta sytuacja już się nie powtórzy. Przy okazji tej płyty zrezygnujemy z patronatu jakichkolwiek rozgłośni radiowych!
wtórność
Wielu krytyków zarzuca tworzonej przez Was muzyce wtórność. Brytyjski konserwatysta, filozof Robert Scruton w artykule „Sztuka popularna, jako wyzwanie estetyczne” napisał, że od muzyki zawsze wymaga się innowacji i eksperymentowania.
Intertekstualność, wtórność jest niemożliwa do ominięcia. To jest przywara naszej współczesności, która została zdominowana przez przeszłości. My jesteśmy tylko pod jej wspływem. Nie ma już artystów! My nie jesteśmy artystami, tylko odtwórcami. Ludźmi, którzy na swój sposób kreują, i przełamują bariery. Jesteśmy zdominowani przez piękną kulturę, która już nie będzie nigdy tak piękna, jak była w przeszłości nigdy nie będzie tak piękna, jak w starożytnej Grecji, gdzie wszyscy żyli fascynacją kulturą. Nigdy nie będzie tak piękna, jak w oświeceniu, kiedy zaczęła przełamywać pewne bariery. Kiedy wszystko było nowe. Oczywiście teoretycznie, bo jednak czerpano ze zdobyczy starożytności. Wszystko, co robimy jest powtórzeniem pewnego schematu. To jest nieuniknione.
Nie przeszkadza Wam to, że nie tworzycie nowatorskiej muzyki?
Nie, z pewnością, ponieważ my ją odkrywamy w inny sposób. Mówimy do ludzi, którzy mocno odczuwają, którzy żyją teraz. Jeśli ktoś zarzuci muzykom Comy, że się powtarzamy lub kogoś powtarzamy, będzie miał w pewnym sensie rację. Ale przecież nie jest w stanie wskazać dokładnie, kogo powtarzamy i w jaki sposób. On czuje tylko jakiś resentyment do tego, że gdzieś to słyszał. Do końca jednak nie wie, co i gdzie. To są jedynie odbicia na poziomie podświadomości.
Muzykę Comy zdefiniowałbym, jako szczerą, podnoszącą na duchu, pełną młodzieńczego buntu wypowiedź artystów, którzy nie zapominają o tworzeniu pięknych melodii. Zgadzasz się z tym stwierdzeniem?
Idealnie to określiłeś. Właśnie o to nam chodzi. Mówimy o tematach trudnych, ale w taki sposób, który pozostawia jakąś nadzieję. Jeżeli chodzi o muzykę, to jest nią rock, który czasami bywa zupełnie niemelodyjny w różnych wydaniach. Nam natomiast zależy, żeby można było powtórzyć to, co gramy. Żeby tworzona muzyka była plastyczna i ciekawa. Żeby w formach estetycznych zachowywała się nieprzewidywalnie, a jednocześnie pięknie. To jest właśnie połączenie tego, co powiedziałeś.
rockowa msza
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że zawsze staracie się, aby wasze koncerty były rodzajem rockowej mszy. W jakich kategoriach traktujecie spotkania z publicznością.
Jeśli mógłbym powiedzieć, że istnieje jakakolwiek kwintesencja naszej obecności, to są nim spotkania z publicznością, tworzące kręgosłup zespołu Coma. Nie da się tego ukryć. Koncerty są rzeczą, na której osadzona jest nasza działalność, nasza twórczość, która od samego początku wypływała z konfrontacji z ludźmi. Nie mieliśmy płyty przez pięć lat i jedyną rzeczą, która mogłaby potwierdzić naszą obecność, były właśnie spotkania, których w każdym roku przybywało. Mam na myśli nasze miasto, Łódź, gdzie mogliśmy wyrazić nasze istnienie i potwierdzić swoją działalność. Jesteśmy typowymi zwierzętami scenicznymi. Zespołem koncertowym, który bez publiczności, bez ludzi, którzy akceptują nas na żywo, bez błysku w oczach tych ludzi, bez wspólnego śpiewania i bez wspólnej mszy radości oraz kultu, nie istnieje. Nie moglibyśmy tworzyć tylko w studiu, skupiając się wyłącznie na nagrywaniu płyty. Ludzie o tym dobrze wiedzą i dlatego też przychodzą na nasze koncerty. Oni czują, że są potrzebni.
Na swoim koncie macie dotychczas dwie studyjne płyty. Z perspektywy czasu, jak odbierasz te albumy. Zmieniłbyś coś w nich?
Absolutnie nic. Pierwszy i drugi album są świadectwem naszego czasu dorastania. Okresu, który wtedy przeżywaliśmy, bez żadnego zakłamania i bez żadnej ściemy. Te płyty wyrażają to, kim byliśmy w tamtym czasie. To jest coś fantastycznego, że za parę lat będziemy mogli posłuchać i zobaczyć, jacy byliśmy młodzi i naiwni. Pewne rzeczy, dotyczące m.in. emocji, ukwiecania są trochę przesadzone, ale to są prawa wieku młodego.
Najtrudniejszy moment w dotychczasowej historii Comy?
Największym sukcesem, a zarazem problemem była możliwość wydania pierwszej płyty. Jednak przetrwaliśmy i po pięciu latach wytrwałości, grania za piwo i przysłowiową złotówkę udało się. W ciągu tych lat w zespole nauczyliśmy się, że nie należy się smucić, ponieważ wszystkie problemy przemijają. Jak masz jakiś kłopot, to zdarza się, że co nie zabije, wzmocni. Ponieważ my wzmacniamy się od dziesięciu lat, zawsze na naszej drodze rok po roku były jakieś kłopoty, problemy. Zdajemy sobie sprawę, że za nami nie tylko w Łodzi, ale i w całej Polsce stoi wierna publiczność. Ludzie, którzy są świadomi tego, jak wiele dla nas znaczą oraz tego, że muzyka, którą robimy, przeznaczona jest dla ludzi mądrych, inteligentnych i wrażliwych. Takich, którzy nie dadzą się zbyć zwykłym popem.
Odnosisz kolejne sukcesy, jako aktor teatralny. Od niedawna grasz w spektaklu „Don Giovanni” obok takich gwiazd jak: Andrzej Chyra, Dominika Ostaszewska, czy Danuta Stenka. Widzisz jakieś analogie pomiędzy występem na deskach teatru i na scenie muzycznej?
Energia i miłość kontaktu, porozumienia z ludźmi jest zawsze ta sama. Praca na scenie teatralnej uczy pokory, wielu wyrzeczeń, spokoju, absolutnej organizacji w grupie, absolutnego zrozumienia i współpracy. Tutaj można pozwolić sobie bardziej na improwizacje. Ale myślę, że gdyby nie to aktorstwo, to raczej nie potrafiłbym śpiewać rocka. Nie byłbym tak wyczulony na napięcie.
Wywiad z Piotrem Roguckim przeprowadził Bartłomiej Gajda
Minęło już kilkanaście miesięcy od premiery waszej ostatniej płyty Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków. Przygotowujecie materiał na trzeci album?
Zjawiskowe jest to, że pierwszy album powstawał na przestrzeni pięciu lat – co jest oczywiste – ponieważ była to zbieranina tego, co zrobiliśmy w ciągu pięciu lat naszej działalności. Drugi tworzyliśmy przez trzy spokojne lata, gdzie poszczególne kawałki powstawały jedne po drugim, rok po roku, miesiąc po miesiącu. Natomiast w przypadku najnowszego materiału, koncentrując swoje siły, zdecydowaliśmy się na kilkunastodniowy wypad w góry do zaprzyjaźnionego klubu „Owczarnia” w Pieninach. Wyjeżdżając nie mieliśmy żadnego pomysłu, nawet nie wyobrażaliśmy sobie, jaki kształt może mieć trzecia płyta. Po powrocie mieliśmy już trzynaście kawałków, które znajdą się na trzeciej płycie.
Czy ten album będzie się czymś różnił od poprzednich?
Tak. Absolutnie! Tworząc tę płytę, inspirowaliśmy się zupełnie innymi rzeczami niż w przypadku poprzednich płyt. Za główny cel postawiliśmy sobie, powściągnąć energię, której zawsze u nas w zespole jest za dużo. Piękną umiejętnością jest ją ujarzmić i stopniowo dawkować. Nie wiem, czy wszyscy to zrozumieją. Niektórzy uwielbiają patetyczność zespołu Coma, jej wzniosłość i rozbuchanie. Tym razem chcemy grać bardziej precyzyjnie bez zbędnych dopowiedzeń. Chcemy zawrzeć na płycie samą treść, pozbawioną niepotrzebnych solówek. Nie zamierzamy popisywać się wirtuozerią instrumentalną, tylko staramy się ograniczyć przekaz do minimum. Płyta będzie mocniejsza, bardziej rytmiczna, bardziej dynamiczna. Wiesz, idziemy w takie ostre thrashowe granie. Najważniejsze są emocje, szczerość i powściągliwość.
Czyli będzie to płyta mocniejsza w wyrazie?
Nie potrafię odpowiedzieć. Problem polega na tym, że my nie mamy do tworzonej przez nas muzyki dystansu. Puszczamy utwory Comy naszym bliskim przyjaciołom, ludziom, którzy pracowali z nami przy realizacji tej płyty i wiesz, każdy z nich ma inne zdanie na jej temat. Ooo! gracie słabiej, ooo! gracie mocniej. My nie wiemy jak gramy, więc to się okaże na koncertach.
Co was tym razem inspirowało?
Słuchaliśmy trochę ostrzejszych zespołów typu Slayera. Byliśmy na kliku jego koncertach w Europie w zeszłym roku, żeby się przekonać do tej muzyki. Nigdy jej nie rozumiałem. Chciałem w niej znaleźć przekaz, poezję i jakiś sens. No muszę się przyznać, że nie znalazłem, ale przynajmniej odkryłem inspirację.
A teksty?
Zacząłem szukać natchnienia w zupełnie innej rzeczywistości i zupełnie przypadkowo na pierwszym planie zjawiła się filozofia i filozofowie. Czyli ludzie, którzy są poetami, ogromnymi marzycielami, a czasami wariatami życiowymi. Zatem Hegel, Nitrze, Schopenhauer dominują w tematach merytorycznych.
Podczas nagrywania poprzedniej płyty nie mieliście wpływu na wybór radiowej wersji utworu, który promował wasz album. Jak będzie tym razem?
Ta sytuacja już się nie powtórzy. Przy okazji tej płyty zrezygnujemy z patronatu jakichkolwiek rozgłośni radiowych!
wtórność
Wielu krytyków zarzuca tworzonej przez Was muzyce wtórność. Brytyjski konserwatysta, filozof Robert Scruton w artykule „Sztuka popularna, jako wyzwanie estetyczne” napisał, że od muzyki zawsze wymaga się innowacji i eksperymentowania.
Intertekstualność, wtórność jest niemożliwa do ominięcia. To jest przywara naszej współczesności, która została zdominowana przez przeszłości. My jesteśmy tylko pod jej wspływem. Nie ma już artystów! My nie jesteśmy artystami, tylko odtwórcami. Ludźmi, którzy na swój sposób kreują, i przełamują bariery. Jesteśmy zdominowani przez piękną kulturę, która już nie będzie nigdy tak piękna, jak była w przeszłości nigdy nie będzie tak piękna, jak w starożytnej Grecji, gdzie wszyscy żyli fascynacją kulturą. Nigdy nie będzie tak piękna, jak w oświeceniu, kiedy zaczęła przełamywać pewne bariery. Kiedy wszystko było nowe. Oczywiście teoretycznie, bo jednak czerpano ze zdobyczy starożytności. Wszystko, co robimy jest powtórzeniem pewnego schematu. To jest nieuniknione.
Nie przeszkadza Wam to, że nie tworzycie nowatorskiej muzyki?
Nie, z pewnością, ponieważ my ją odkrywamy w inny sposób. Mówimy do ludzi, którzy mocno odczuwają, którzy żyją teraz. Jeśli ktoś zarzuci muzykom Comy, że się powtarzamy lub kogoś powtarzamy, będzie miał w pewnym sensie rację. Ale przecież nie jest w stanie wskazać dokładnie, kogo powtarzamy i w jaki sposób. On czuje tylko jakiś resentyment do tego, że gdzieś to słyszał. Do końca jednak nie wie, co i gdzie. To są jedynie odbicia na poziomie podświadomości.
Muzykę Comy zdefiniowałbym, jako szczerą, podnoszącą na duchu, pełną młodzieńczego buntu wypowiedź artystów, którzy nie zapominają o tworzeniu pięknych melodii. Zgadzasz się z tym stwierdzeniem?
Idealnie to określiłeś. Właśnie o to nam chodzi. Mówimy o tematach trudnych, ale w taki sposób, który pozostawia jakąś nadzieję. Jeżeli chodzi o muzykę, to jest nią rock, który czasami bywa zupełnie niemelodyjny w różnych wydaniach. Nam natomiast zależy, żeby można było powtórzyć to, co gramy. Żeby tworzona muzyka była plastyczna i ciekawa. Żeby w formach estetycznych zachowywała się nieprzewidywalnie, a jednocześnie pięknie. To jest właśnie połączenie tego, co powiedziałeś.
rockowa msza
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że zawsze staracie się, aby wasze koncerty były rodzajem rockowej mszy. W jakich kategoriach traktujecie spotkania z publicznością.
Jeśli mógłbym powiedzieć, że istnieje jakakolwiek kwintesencja naszej obecności, to są nim spotkania z publicznością, tworzące kręgosłup zespołu Coma. Nie da się tego ukryć. Koncerty są rzeczą, na której osadzona jest nasza działalność, nasza twórczość, która od samego początku wypływała z konfrontacji z ludźmi. Nie mieliśmy płyty przez pięć lat i jedyną rzeczą, która mogłaby potwierdzić naszą obecność, były właśnie spotkania, których w każdym roku przybywało. Mam na myśli nasze miasto, Łódź, gdzie mogliśmy wyrazić nasze istnienie i potwierdzić swoją działalność. Jesteśmy typowymi zwierzętami scenicznymi. Zespołem koncertowym, który bez publiczności, bez ludzi, którzy akceptują nas na żywo, bez błysku w oczach tych ludzi, bez wspólnego śpiewania i bez wspólnej mszy radości oraz kultu, nie istnieje. Nie moglibyśmy tworzyć tylko w studiu, skupiając się wyłącznie na nagrywaniu płyty. Ludzie o tym dobrze wiedzą i dlatego też przychodzą na nasze koncerty. Oni czują, że są potrzebni.
Na swoim koncie macie dotychczas dwie studyjne płyty. Z perspektywy czasu, jak odbierasz te albumy. Zmieniłbyś coś w nich?
Absolutnie nic. Pierwszy i drugi album są świadectwem naszego czasu dorastania. Okresu, który wtedy przeżywaliśmy, bez żadnego zakłamania i bez żadnej ściemy. Te płyty wyrażają to, kim byliśmy w tamtym czasie. To jest coś fantastycznego, że za parę lat będziemy mogli posłuchać i zobaczyć, jacy byliśmy młodzi i naiwni. Pewne rzeczy, dotyczące m.in. emocji, ukwiecania są trochę przesadzone, ale to są prawa wieku młodego.
Najtrudniejszy moment w dotychczasowej historii Comy?
Największym sukcesem, a zarazem problemem była możliwość wydania pierwszej płyty. Jednak przetrwaliśmy i po pięciu latach wytrwałości, grania za piwo i przysłowiową złotówkę udało się. W ciągu tych lat w zespole nauczyliśmy się, że nie należy się smucić, ponieważ wszystkie problemy przemijają. Jak masz jakiś kłopot, to zdarza się, że co nie zabije, wzmocni. Ponieważ my wzmacniamy się od dziesięciu lat, zawsze na naszej drodze rok po roku były jakieś kłopoty, problemy. Zdajemy sobie sprawę, że za nami nie tylko w Łodzi, ale i w całej Polsce stoi wierna publiczność. Ludzie, którzy są świadomi tego, jak wiele dla nas znaczą oraz tego, że muzyka, którą robimy, przeznaczona jest dla ludzi mądrych, inteligentnych i wrażliwych. Takich, którzy nie dadzą się zbyć zwykłym popem.
Odnosisz kolejne sukcesy, jako aktor teatralny. Od niedawna grasz w spektaklu „Don Giovanni” obok takich gwiazd jak: Andrzej Chyra, Dominika Ostaszewska, czy Danuta Stenka. Widzisz jakieś analogie pomiędzy występem na deskach teatru i na scenie muzycznej?
Energia i miłość kontaktu, porozumienia z ludźmi jest zawsze ta sama. Praca na scenie teatralnej uczy pokory, wielu wyrzeczeń, spokoju, absolutnej organizacji w grupie, absolutnego zrozumienia i współpracy. Tutaj można pozwolić sobie bardziej na improwizacje. Ale myślę, że gdyby nie to aktorstwo, to raczej nie potrafiłbym śpiewać rocka. Nie byłbym tak wyczulony na napięcie.
Wywiad z Piotrem Roguckim przeprowadził Bartłomiej Gajda