„Orbitowanie na jeżozwierzowym drzewie”.
Długo czekałem na taką okazję. Porcupine Tree po kilkunastu latach koncertowania w Polsce, wreszcie dotarł do Wrocławia. Trochę wstyd się przyznać, że mimo iż interesuję się losami tego zespołu od ładnych paru lat, dopiero 28 października 2009 roku we wrocławskiej Orbicie miałem okazję po raz pierwszy zobaczyć słynnych już Jeżozwierzy na żywo. Cóż, lepiej późno, niż później.
Początkowo miałem spore wątpliwości odnośnie samej lokalizacji, gdyż hala Orbita, jest obiektem typowo sportowym, a z akustyką w takich miejscach zwykle jest kiepsko. Koniec końców okazało się, że dźwiękowcy Porków stanęli na wysokości zadania i wycisnęli z Orbity ile się dało. Dźwięk oceniłbym na czwórkę z minusem. Obiekt sprawdził się za to wyśmienicie jeśli chodzi o pojemność. Bez trudu przyjął około czterotysięczną publiczność. Nie zauważyłem ani specjalnego tłoku (może oprócz tradycyjnych kolejek w szatni i na parkingu) ani tym bardziej kłopotliwych pustych „łysin”. Miejsce w sam raz na obecny poziom popularności grupy.
Pierwszą atrakcją wieczoru miał być występ artystki Rose Kemp, ale w przeważającej opinii jej występ nie stanowił żadnej atrakcji. Pod względem support actu Wrocław chyba jednak może czuć się odrobinę poszkodowany, gdyż w innych miastach koncerty otwierają ciekawsi i bardziej znani artyści, jak choćby Katatonia, czy legendarny lider King Crimson, Robert Fripp. Porcupine Tree pojawili się na scenie dziesięć minut po godzinie 21 i jak to mają w zwyczaju podczas tego tournee, rozpoczęli prezentację najświeższego materiału. Pierwszy dysk poszedł od dechy, do dechy. I tu już się musiało dużo wyjaśnić. Dla tych, którym album „The Incident” przypadł do gustu, była to wspaniała wiadomość, a ci którym ostatni longplej nie podszedł, musieli się jakoś przemęczyć. Należę do tej pierwszej grupy, więc z przyjemnością przyjąłem solidną porcję nowych dźwięków. A te zabrzmiały jeszcze odrobinę ciekawiej niż w wersji studyjnej, choć trzeba przyznać, że zespół nie kombinuje z aranżacjami. To po prostu rzetelnie zagrany materiał, bez wycieczek improwizacyjnych. Mogły podobać się mocne, z dużą siłą oddziałujące na wyobraźnię obrazy, zdjęcia i filmiki wyświetlane na telebimie, które naprawdę ciekawie uzupełniają warstwę dźwiękową i są umiejętnie wpasowane w klimat i tematykę albumu. Dużo w tym celowej nerwowości, zamierzonych „krzywych cięć montażowych”, mrocznej kolorystki. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Wilson doskonale „widzi” swoją muzykę i dzięki temu obrazy, którymi ją uzupełnia doskonale korespondują z nastrojem dźwięków.
„The Incident” to w zasadzie ciąg muzyki, jeden blisko godzinny utwór, ale mimo to, na upartego, można by wyróżnić kilka jego podczęści, które zabrzmiały najciekawiej. Klasą sam dla siebie jest „Time Flies”. Już jego wersja studyjna budziła spore emocje. We Wrocławiu ten kawałek potwierdził swój olbrzymi potencjał, zabrzmiał zarazem lekko i przestrzennie, w pierwszej części zwiewny, w drugiej ciężki, gęsty od nieco flojdowo – psychodelicznych dźwięków. Mocny punkt płyty, mocny punkt koncertu. Podobnie rzecz wygląda z „Octane Twisted”. Tu przejście od nastroju sielankowego, budowanego przez melodyjny, na w poły akustyczny wstęp, do agresywnego, metalowego wybuchu jest iście mistrzowskie. Trudno jest się oprzeć tej złożonej kompozycji, człowiek nawet nie wie, kiedy zaczyna podejmować próbę bujania się w trudnym, nierównym rytmie „schizofrenicznego” utworu.
Po promocji najświeższego materiału grupa opuściła scenę, równo na dziesięć minut, a przerwę odmierzał wyświetlony na telebimie elektroniczny zegar. Druga część występu miała stanowić zadość uczynienie dla wszystkich tych, którzy fanami „The Incident” nie są, ale raczej z uwzględnieniem przede wszystkim fanów ostatnich 3 – 4 albumów. Usłyszeliśmy więc m.in. „Start of Something Beautiful” i „Lazarus” z „Deadwing” oraz „Sound of Muzak” i „Trains” z „In Absentia”. Wszystko brzmiało oczywiście co najmniej poprawnie, natomiast szczytowym fragmentem tej części koncertu (a może i całego wieczoru) okazał się fragment „Russia On Ice” połączony z drugą częścią „Anesthetize”. Z jednej strony szkoda było instrumentalnej końcówki tej pierwszej kompozycji, która została po prostu ucięta, ale z drugiej strony pełne furii wykonanie „Anesthetize” naprawdę porywa.
Odrobinę zaniedbani mogli czuć się sympatycy wczesnego, psychodelicznego dorobku Jeżozwierzy. I może trochę szkoda, że zamiast, ładnego skądinąd „Remember Me Lover” z drugiego dysku „The Incident”, Wilson nie zdecydował się na wykonanie chociaż jednego naprawdę starego rodzynka... Nie zamierzam jednak marudzić. Bardzo cenię artystów, którzy mimo sporego dorobku i gotowego już wora klasyków i przebojów na plecach, potrafią nagrać dobrą płytę i podczas trasy odważnie wykonywać całą jej zawartość. To znamionuje zespoły dużej klasy, którym ciągle zależy na tym, aby być żywym artystycznie.
Pod koniec występu, przed ostatnim bisem, Steven pozwolił sobie na żarcik w kierunku zespołu Riverside i jego fanów. Sam w Orbicie pojawiłem się koszulce Rzekibrzegu, więc uważnie nadstawiłem ucha, kiedy lider Porcupine Tree zauważył, że widzi dziś mnóstwo koszulek Riverside. – Czy ten zespół jest jakoś związany z Polską? – zapytał retorycznie, po czym dodał - bo nigdzie indziej takich koszulek nie widuję... Uśmiechnąłem się w duchu. Oczywiście nie trudno było wyłapać odrobinę złośliwy charakter tego monologu (że niby Riverside są tacy mocni tylko na własnym podwórku), ale przede wszystkim uderzyła mnie myśl, w jak ciekawych czasach dla polskiej muzyki się znaleźliśmy. Czy ktoś mógłby sobie wyobrazić taką sytuację w latach siedemdziesiątych? Koncert Pink Floyd w Polsce, powiedzmy w 1977 roku, i złośliwe żarciki Rogera Watersa odnośnie rosnącego w siłę SBB, albo Marillion dwadzieścia lat później, czujących na plecach oddech Quidam... Ot, takie luźne skojarzenia.
Idąc na ten koncert zastanawiałem się jakiego kalibru będzie to impreza. Wychodząc z Orbity już wiedziałem, że Porcupine Tree, od kilku lat niekwestionowana gwiazda współczesnej progresji, to też zespół z najwyższej rockowej ligi. Ciężka, wieloletnia, konsekwentna praca Stevena Wilsona i jego kolegów przyniosła wymierne efekty. Jeżozwierze to świetny przykład dla całej ambitnej sceny, żywy dowód na to, że nie idąc na specjalne kompromisy, niejako boczną ścieżką, też można wysoko zajść. Niech „Orbitują” dalej, bo rock progresywny potrzebuje Gwiazdy.