"Nagrałem płytę w pokoju dziennym" - wywiad ze Stevem Hackettem

AM & MLWZ

ImageDzięki uprzejmości naszych przyjaciół z internetowej stacji Aural Moon, przedstawiamy Wam polską transkrypcję przeciekawego wywiadu ze Stevem Hackettem, który podczas październikowego Summers End Festival zrealizowało dwoje słuchaczy tej stacji. 

Wywiad przeprowadzili: Keith Waye, Iain Sandoe

Tłumaczenie: Wojtek Bieroński


KW: Jesteśmy na Summers End Festival, gdzie mamy przyjemność porozmawiać ze Stevem Hackettem. Dzięki, że zgodziłeś się na ten wywiad Steve. Zacznijmy od tego, że wielu naszych słuchaczy ciekawi postęp prac nad twoim nowym albumem (Out of Tunnel's Mouth). Czy nagrałeś go już, czy też parę rzeczy należy jeszcze dopieścić?

SH: Album mam gotowy. Jest on po prostu przedmiotem rozprawy sądowej, która odbędzie się 26-go lub 27-go października. Wtedy się dowiem, czy mogę go wydać, czy nie. Mam nadzieję, że sprawy wyjaśnią się pod koniec tego miesiąca, jako że płyta już powinna zostać wydana. Celowaliśmy w premierę dnia 5 października, tak, by pokryło się to z tournee, które zaczyna się właśnie teraz. Ale tak to jest na tym świecie, że sprawy się czasem komplikują. Muszę jednak pozostać optymistą w całym tym zamieszaniu. W tym momencie wchodzi w grę moja wiarygodność jako artysty. Zobaczymy, co się stanie.

KW:  Będziemy trzymać kciuki.

SH: Jest to album, z którego jestem dumny. Zdecydowałem się go bowiem nagrać w pokoju dziennym we własnym domu. Tymczasem parę osób już zdążyło tę płytę zrecenzować i jak na razie te recenzje są lepsze niż w wypadku jakiegokolwiek innego dzieła, które w życiu nagrałem. To swoista ironia. Ale wiesz, życie jest pełne ironii i każde na swój sposób się komplikuje. Zawsze szukamy nieskazitelnej koncepcji na życie, podczas gdy jest to łabędzi śpiew. Praca nad tym albumem była bardzo łatwa, nagrałem go z moimi przyjaciółmi. Wcześniej próbowałem stworzyć coś z moimi byłymi współpracownikami, ale atmosfera w studio zrobiła się w pewnym momencie nieznośna. Od tego czasu, a było to mniej więcej rok temu, mam więc jeszcze jeden nieskończony album. Potem z kolei rozpocząłem pracę nad kolejnym projektem z Chrisem Squire.

KW: Tak, słyszałem o nim. Zapowiada się ciekawie.

SH: Zgadza się. Jesteśmy blisko celu, ale tutaj także sprawy się pokomplikowały, jako że mamy swoje własne trasy koncertowe. Poza tym Chris mieszka teraz w USA, a gdy zaczynaliśmy projekt rezydował w Anglii. Tak więc "Out of Tunnel's Mouth" jest na dobrą sprawę jednym z trzech obecnie albumów, które chciałbym wydać. Jestem ojcem trzech płyt, które mają problem z tym, by przyjść na świat. Niemniej jednak mam nadzieję, że wszystko zmierza w dobrą stronę. "Out of Tunnel's Mouth" brzmi moim zdaniem bardzo dobrze. Wierzę, że w końcu go wydam.

IS: Wspomniałeś o tym, jak nagrałeś swoją ostatnią płytę. Artyści decydują się czasem na rejestrację muzyki w zaciszu własnego domu i to inspiruje hobbystycznych muzyków do nagrywania w ten sam sposób. Jest to dla nich wielka zachęta.

SH: Dokładnie tak. Można by rzec, że zaczynasz we własnym domu, grając na gitarze na własnej kanapie, przebywasz potem pewną drogę i kończysz w tym samym miejscu. Współczesna technologia umożliwia osiągnięcie wysokiej jakości utworów nagrywanych w ten właśnie sposób. Oczywiście jeśli stać cię na to, by mieć studio, to jest to równie dobre. Myślę, że kwestia wyboru  sprowadza się tutaj do pytania, czy chcesz nagrywać z muzykami sesyjnymi, tego, jak szybko chcesz wszystko nagrać, czy masz prawdziwy zestaw perkusyjny. I tak dalej. Wszystkie te sprawy są ważne, ale jeśli funkcjonujesz w świecie cyfrowej  technologii, to ta technologia oferuje ci, na przykład, małe wzmacniacze, komputerowe sekwencery dźwięku, czy Macinthosha. To wszystko umożliwi ci stworzenie nagrań, słuchając których, nie zostaniesz oszukany przez... poziom głośności. Mam na myśli to, że w studio jest trochę tak, iż siedzisz sobie w nim i myślisz "podkręćmy to, albo tamto i posłuchajmy, jak zabrzmi". Brzmi to zwykle bardzo głośno i mocno, masz wszystko zmaksymalizowane. Tak więc w studio brzmi to bardzo dobrze. Ale oszukujesz siebie, bo najważniejszą kwestią jest to, czy zabrzmi to tak samo mocno na zwykłym sprzęcie domowym. Z kolei jeśli nagrywasz coś w oparciu o sprzęt jedynie nieco lepszy od tego, jaki mają w domach słuchacze i uda ci się nagrać coś, co na tym sprzęcie zabrzmi tak jak trzeba, wtedy masz dużą szansę, że nagrałeś właśnie bardzo dobrze brzmiącą rzecz.

IS: Nagranie musi brzmieć dobrze, gdy grane cicho i gdy grane głośno.

ImageSH: I tak właśnie jest w wypadku mojej nowej płyty. Zwłaszcza w odniesieniu do perkusji, czy basu. Jestem tym oczarowany. Martwiłem się wprawdzie przy miksowaniu basu, bo zwykle stanowi to duży problem na małych głośnikach, ale Roger King (klawiszowiec w zespole Steve'a Hacketta - przyp. WB) pracuje na głośnikach australijskiej firmy Event i świetnie się one spisały, gdy ustalaliśmy proporcje basu w stosunku do reszty. Efekt był bardzo realistyczny pomimo faktu, że były to głośniki ledwie 30-centymetrowej wysokości. Jest więc nadzieja na to, że do stworzenia dobrej muzyki nie musisz mieć... wiecie, to jest tak, jak z pisarzem. Tak na dobrą sprawę wszystko, czego potrzebuje to odpowiednik gęsiego pióra i pergaminu, którym jest komputer. Podobnie z plastykiem. Wciąż potrzebuje jedynie farb i płótna, nawet jeśli maluje cyfrowo. Nie chcę jednakże popadać w drugą skrajność i powiedzieć każdemu muzykowi, że masz, bracie, orkiestrę w zasięgu palców. Ale faktem jest, iż w wypadku albumu, który właśnie nagrałem, miałem do czynienia z recenzją, gdzie napisano: "Hej, twój pokój dzienny jest chyba wielkości Abbey Road". Myślę, że wiele osób pracujących w podobnych warunkach ma taką sytuację. I efekt jest piorunujący.

IS: W nawiązaniu do naszego poprzedniego pytania, muszę przyznać, że wśród słuchaczy naszej stacji jest wiele osób, które dzięki możliwościom, jakie daje nagrywanie w domu, nawiązali międzynarodowe projekty muzyczne. Jaki oceniasz takie sposób tworzenia muzyki, kiedy wysyłasz materiał komuś, kto jest hen, daleko?

SH: W moim odczuciu to działa. Mam takie poczucie, że ilekroć wysyłam komuś jakiś materiał, by nad nim popracował, trafia on do mnie z powrotem jako lepszy niż byłoby to w sytuacji, kiedy siedzę z tym kimś w jednym miejscu i mówię mu: "wiesz, mógłbyś zagrać to nieco inaczej?". Bo wtedy zaczyna się rozmowa między nami i zaczynamy wzajemnie wpływać na siebie, co czasem przeszkadza. Ktoś ma swoją wizję i ona jest naruszana przez tę drugą osobę. Nie uważam, by była to korzystna sytuacja. Sądzę raczej, że najlepiej pracuje się (i zawsze to mówię, gdy gram na czyimś albumie) na takiej zasadzie, że mówisz komuś: "Zostaw trochę miejsca na mój wkład. Za dwie godziny mogę mieć coś z powrotem dla ciebie, tak więc idź, zjedz sobie kanapkę i przyjdź z powrotem".

KW: Dobrze jest pracować samemu, czyż nie?

SH: Zawsze powtarzam: "Słuchaj, jeśli ci się to nie podoba, nie musisz brać tego, co właśnie nagrałem". Zawsze jest wybór. Tak więc ja najbardziej lubie sytuacje, kiedy mogę w spokoju popracować nad materiałem sam ze sobą. Wydaje mi się, że odpowiada to także muzykom, z którymi pracuję. Przykładowo Nick Beggs, który nagrał większość partii basowych na nowym albumie, pracował we własnym domu. I efekt był znakomity. Mogę jeszcze wspomnieć o Anthonym Phillipsie, który nagrywał dla mnie partie na dwunastostrunówce również u siebie w domu. Pojawił się kiedyś na jakiejś próbie i wtedy mówię do niego: "Mamy dziś reżysera dźwięku, którego już dawno chciałem tu przyprowadzić. Tak więc ja sobie wyjdę na zewnątrz, a ty coś stwórz i zawołaj mnie, jeśli będziesz miał coś ciekawego". Nie minęło pięć minut i Anthony mnie zawołał. Pracował wtedy nad refrenem do kompozycji Emerald and Ash. Zabrzmiało to świetnie. Mieliśmy temat na dwie gitary elektryczne grające arpeggio i dwie dwunastrostrunówki. Zaczęło to wszystko brzmieć jak stary Genesis, któego aurę chciałem w tym utworze odtworzyć. Tak więc zawsze kieruję się tym, że jeśli ktoś, z kim pracuję, ma pewne doświadczenie, to ostatnią rzeczą, jaką potrzebuje, jest inny gitarzysta spoglądający mu przez ramię. To jest niepotrzebne ciśnienie. Tak więc pozwalam muzykom pracować.

KW: Steve, wspomniałeś o orkiestrze. W twojej muzyce można odnaleźć wiele inspiracji dziełami klasycznymi. Pamiętam, że wydałeś kiedyś wydawnictwo z muzyką Erika Satie. Czy od zawsze byłeś fanem tego kompozytora i muzyki klasycznej, czy zainteresowanie nią pojawiło się dopiero w pewnym momencie twojej kariery?

ImageSH: Cóż, urodziłem się w 1950 roku i gdzieś na początku lat sześćdziesiątych usłyszałem przepiękną fortepianową melodię, ilustrującą scenę filmową z pustym pokojem, w rogu którego stał właśnie fortepian. Unosił się w tym duch muzyki baletowej, przynajmniej tak to odebrałem. Nie wiedziałem wtedy, że to był Gymnopedies Erica Satie. Dopiero później dowiedziałem się, że oparty on został na tańcu greckim. Tak więc miałem to wrażenie tańca w zwolnionym tempie, cała scena wydawała się bardzo cierpka i smutna, a jednocześnie niezwykle piękna. Być może z uwagi na całą scenerię pokoju, w którym był jedynie zapomniany fortepian, odebrałem to wszystko jako ilustrację jakiegoś braku i jakiejś naiwności. Przychodziła mi na myśl pieśń o straconym dzieciństwie albo o zagubionym dziecku. I tak się zaczęło. Podszedłem do tej inspiracji instyktownie. Zawsze tak się dzieje, bo nigdy nie byłem wykształconym muzykiem. Nie chciałem takowym być, bo to, czego pragnąłem, to mieć możliwość skakania po różnych gatunkach. Tak więc muzyka klasyczna poruszyła mnie na bardzo wczesnym etapie mojego życia. W latach 50-tych nie było w radio specjalnego rozróżnienia pomiędzy Mario Lanzą, Presleyem, czy Beethovenem, bo wszystkich trzech mogłeś usłyszeć w jednej stacji. Tak więc dorastałem kochając to, co dopiero później dowiadywałem się, że było "Orfeo ed Euridice" Glucka. Śpiewanym przez Kathleen Ferrier, która potem stała się jedną z moich ulubionych śpiewaczek. I te odkrycia działy się równolegle z tymi spod znaku "Hound Dog" Elvisa. Nie widziałem wtedy specjalnego rozróżnienia między tymi stylami. Dla mnie to była po prostu świetnie zaśpiewana świetna muzyka. Głos Kathleen był niewiarygodny, kojarzył mi się z wiolonczelą, był bardzo melancholijny. Zachwycałem się "The Student Prince" Mario Lanzy, mocą jego głosu. Inspirowałem się tym w moich późniejszych poszukiwaniach artystystycznych gitarzysty, by osiągnąć mój gitarowy odpowiednik jego pełni brzmienia, jego kontroli vibrato, jego umiejętności podtrzymania dźwięku. On zdawał się mieć najgłośniejszy głos na świecie. Wciąż jestem jego wielkim fanem. Puryści mówią, że Lanza nie był prawdziwym śpiewakim operowym, podczas gdy przecież Pavarotti się na nim wzorował.

KW: Tak, wielu mówiło, że nie był, tylko, że na takowego się kreował. To smutne.

IS: I to było szufladkowanie, coś, co teoretycznie rozkwitło później.

SH: Tak. Bo w latach sześćdziesiątych, gdy chciałeś kupić album, szedłeś do sklepu, który sprzedawał pralki, lodówki, czy automaty do herbaty frimy "Goblin". 

KW: Tak było. Przecznicę ode mnie sprzedawano pralki i single na winylach.

SH: Dokładnie. Grzebało się w brązowych, kartonowych pudłach, by znaleźć coś do słuchania.

KW: Steve, nie mieszkaliśmy przypadkiem na tej samej ulicy?

SH: Haha. Pamiętam King's Road. Kartony na zawnętrz sklepu. Tak znalazłem w końcu płytę, na której był Gymnopedies. Okładkę miała ładną, była tania, tak więc myślę sobie: "kupuję". I tak usłyszałem jedno z najcudowniejszych dzieł muzycznych na świecie. Było wtedy sporo takich sytuacji, w których przypadkowo dokonywało się szczęśliwego odkrycia. Teraz już tak nie jest. Możemy mieć niejaką pewność tego, jaka muzyka na nas czeka, patrząc na samą okładkę, informację prasową, czy image artysty. Często dosłownie w sekundę jesteś w stanie domyślić się, że dana muzyka to będzie coś dla ciebie lub nie.

IS: Jeszcze jedno pytanie związane z Internetem. Jak twoim zdaniem Internet wpłynął na muzykę?

KW: Czy w twoim przekonaniu pomaga on w promocji muzyki? Czy też utrudnia? Wspomniałeś bowiem o sprawie sądowej, która się toczy..

IS: ... i jest jeszcze piractwo.

SH: Internet jest mieczem obusiecznym. Oczywiście pomaga w sposób niewiarygodny w docieraniu twojej muzyki do różnych miejsc. Daje ci wirtualną gazetę, a nawet telewizję. Stronę internetową otworzyć może każdy. Ceną tego wszystkiego jest natomiast nie tylko to, że tę "gazetę" należy redagować, co czynię ja i mój zespół. Musisz także zaakceptować powszechne piractwo.

KW: ... które kwitnie.

SH: ...które, owszem, kwitnie. Mimo wszystko praca w muzyce to wciąż przywilej. Szkołę opuściłem w wieku szesnastu lat, po czym pięć lat pracowałem tu i ówdzie zanim zostałem zawodowym muzykiem. Porównując jedno i drugie, zdecydowanie wolę ten ostatni rodzaj pracy.

KW: Ostatnie pytanie, Steve. Takie klasyczne pytanie fana. Wydałeś mnóstwo pięknych albumów. Czy masz wśród nich swoje ulubione? Czy też zawsze ulubioną płytą jest ta najnowsza?

SH: Nie zawsze jest to ta ostatnia, ale jestem dumny z wszystkich rockowych płyt, jakie nagrałem. Powody są różne. W czasach genesisowskich byłem szczególnie dumny z "Selling England By The Pound", który wydawał się krokiem milowym do przodu jeśli chodzi o nasze dokonania. Z albumów solowych wskazałbym "Spectral Mornings". Mam duży sentyment do tego okresu w swojej karierze. Nagrałem ten album z moim zespołem koncertowym, pierwszym jaki miałem. A poza tym? Jak wspomniałem, jestem dumny z nich wszystkich. Darzę dużym sentymentem swój album-trybut z 6 kompozycjami Bacha. Nie miałem tutaj do czynienia z pisaniem muzyki, ale z jej interpretacją. A ja po prostu uwielbiam dzieła Bacha. Zresztą nie tylko ja. To jest coś, co wyróżnia każdego muzyka. Zapytasz takiego, czy lubi jazz, muzykę klasyczną, może rock, pop...

KW: ... i zawsze pada Bach.

SH: Dokładnie. Jeśli zrobisz taką ankietę, okaże się, że ulubionym kompozytorem muzyków jest Bach. Muzyka bardzo złożona, a jednocześnie bezpośrednia.

KW: Z tego, co wiem, muzyka Bacha świetnie nadaje się do aranżacji na różnorodne instrumenty. To jej kolejna zaleta.

SH: Tak właśnie jest. Wydaje się, że to, na jakim instrumencie chcesz ją grać, nie ma kompletnie znaczenia. Jeśli masz do czynienia jedynie z instrumentem solowym, to, proszę bardzo, masz "Chaconne", napisane na skrzypce solo i świetnie nadające się do grania na fortepianie. Z przeróbką fortepianową zmierzyli się trzej kompozytorzy: Brahms, Busoni i Lutze. Każdy z nich doszedł do czegoś zupełnie innego. Uważam, że jest to przepiękne dzieło. To również najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszałem na gitarze nylonowej. Gdy usłyszałem wersję Andresa Segovii wiele, wiele lat temu, na początku nie mogłem w ogóle załapać, o co w tej kompozycji chodzi. Brzmiała ona tak strasznie ponuro i mrocznie. Sześć minut czegoś takiego, a potem ta niesamowita melodia, która niesie się i niesie. Można było odnieść wrażenie, że kompozytor chciał, by melodia ta nigdy się nie zakończyła. To utwór zadedykowany pamięci jego pierwszej żony. Dowiedziałem się o tym dopiero wtedy, kiedy nagrywałem swoją wersję. To był pierwszy utwór nagrany na płytę, na której się ostatecznie znalazł. Założyłem sobie wtedy, że zacznę nagrywanie od kompozycji najtrudniejszej; że zdobędę Everest, a potem już będzie z górki. Była to bowiem kompozycja strasznie trudna do nagrania. Tempo skacze tam trochę jak u Satiego. Ale warto było.

KW: Zdecydowanie warto było się dziś również z tobą spotkać, Steve. Dziękujemy za rozmowę w imieniu własnym i naszych słuchaczy. Z pewnością odetchną oni z ulgą słysząc, że album powinien być już wkrótce, mimo opóźnień.

SH: Tak, płyta wkrótce. Dziękuję również.

"Out of Tunnel's Mouth", najnowszy album Steve'a Hacketta, szczęśliwie ukazał się po wszystkich perturbacjach związanych z jego premierą. Małoleksykonową recenzję tej płyty można przeczytać tutaj.
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!