Poszukiwacze wyrafinowanych muzycznych wrażeń ostatnimi czasy nie mają powodów do narzekania. Tylko europejska mapa festiwalowa w okresie letnim niemal co tydzień proponuje nam, spragnionym muzyki na żywo, jakiś przegląd, jakiś prog day, tu i ówdzie, aż trudno się zdecydować, a i kieszeń takiego rogu obfitości często udźwignąć nie może. Osobiście cieszę się z takiego stanu rzeczy. Jest w czym wybierać. Raduje mnie myśl o tym, że w tym roku kolejna edycja Ino–rock Festival, że w dolinie Charlotty aż roi się od niekwestionowanych nazwisk i nazw zespołów, które bez mała 40 lat temu współtworzyły muzykę, która, jak żadna inna, ma trwałe miejsce w naszych sercach, a co za tym idzie i na naszych półkach pod postacią pieczołowicie i z poświęceniem, skrzętnie zbieranych płyt.
Chciałbym opowiedzieć Ci, drogi czytelniku o imprezie, która kilka lat temu, odkryta zupełnie przypadkowo, stanowi nieodłączny element moich planów wakacyjnych, która dzięki swojemu magicznemu miejscu i atmosferze zajmuje szczególne miejsce w moim sercu i nie ma w tym żadnej przesady, ani patosu.
Burg Herzberg Festival – w podtytule „Traditional Hippie Convention” - to bardzo stara i zasłużona impreza odbywająca się z niewielkimi przerwami ponad 40 lat. Na słonecznych pastwiskach landu Hestia, u stóp „Góry Serca”, w połowie lipca zjeżdżają się wielbiciele klasycznego hard rocka, psychodelii, space rocka, folku, „psychobitu”, a także rocka progresywnego. To cztery dni w połowie lipca, kiedy zapomnieć można o całym świecie i aż trudno uwierzyć, że taka „luzacka” rockowa idylla ma miejsce na niemieckiej ziemi, gdzie dominuje, ten słynny, niemiecki porządek :).
Kiedy trafiłem tam po raz pierwszy, a było to w 2005r., niemal zakochałem się w tym mistycznym miejscu od pierwszego wejrzenia, a miłość ta nie przeminęła mimo upływu lat. Mnóstwo kolorowych namiotów, starych samochodów, motocykli, długowłosych mesjaszy leżących na trawie i popijających trunki, które potęgują doznaną już nirwanę. Całe rodziny, których członkowie na co dzień pewnie mają odpowiedzialne posady, a ich dzieci chodzą do prestiżowych przedszkoli i szkół, tutaj są wolni od poukładanej mozaiki dnia codziennego.
Przyjeżdżając tam w 2005r., okazało się później, że trafiłem na jeden z najlepiej obsadzonych festiwali, przynajmniej takie były opinie na stronie festiwalu. Za jeden bilet w cenie 70 euro, zobaczyłem klasyczne tuzy, takie jak: Jane, Epitaph, Oudience, Manfred Mann Earth Band, The Big Brothers & The Holding Company z wokalistką, która sprawiała wrażenie sklonowanej Janis Joplin, Ten Years After, oraz Love (with Arur Lee). A ponadto: Mostly Autumn, IQ, Anekdoten, Ozric Tentacles, Korai Orom, Siena Root. Tę ostatnia formacje właśnie tam poznałem i okazało się, że trzy lata później ten sam zespół dał na tym festiwalu jeden z najlepszych koncertów, jakie kiedykolwiek widziałem. I tak jest co rok: Van Der Graaf Generator, Grobschnit, Lazuli, Space Ritual, Soft Machine, Sahara, Colosseum, Uriah Heep, UFO, Wishbone Ash, Focus, Beardfish, Paatos, Quantum Fantay (płyty tego zespołu oraz jego muzykę omówię szerzej osobno), Pavlov’s Dog, Space Debris i wiele, wiele innych. Mamy także swój polski akcent na tym festiwalu. W 2006 roku na małej scenie wystąpiła nasza duma matematyczno–ezoteryczno–hipnotycznego grania: Indukti, ale prawdziwy sukces odniósł nasz Riverside. Ich koncert w rzęsistym deszczu, przy stroboskopach błyskawic, których żaden reżyser by nie wymyślił, około 1 po północy, był najbardziej przejmującym koncertem tej warszawskiej formacji. Dostarczył tak niezapomnianych wrażeń, że pamiętać będę to do końca życia. Chłopaki z Riverside pojawili się tam raz jeszcze, rok później i dla kontrastu zagrali po grupie Focus, o godzinie 17, w pełnym słońcu. Zupełnie inne, ale tak samo intensywne przeżycie.
Warto wspomnieć o ludziach, którzy tam przyjeżdżają. Przede wszystkim uczestniczą w każdym koncercie, nie przepychają się łokciami pod scenę, tańczą, leżą na trawie, jak nie Niemcy, prawda? Warto również nadmienić, że każdy z występujących tam zespołów gra pełny koncert.
Przez cztery dni, bo festiwal odbywa się od czwartku do niedzieli, doznajemy uczty muzycznej najwyższej próby. I choć czasem słońce jest tak kąsające, że aż trudne do zniesienia, a innym razem zenitalny deszcz zamienia łąki w błoto, dzięki czemu zyskujemy nieprzewidzianą aczkolwiek darmową terapię błotną, to naprawdę warto tam pojechać, by naładować akumulatory, posłuchać muzyki swoich ulubionych zespołów, poznać nowe formacje, zakupić kilka płyt (a przy okazji jakiś ładny ciuszek lub biżuterię dla ukochanej), poznać niesamowicie otwartych ludzi, umacniać więzy polsko – niemieckie przy niesamowicie smacznym i skutecznym w działaniu winie z guaraną. I nie jest istotne, że trzeba spać pod namiotem, że myć się trzeba w polowych toaletach. Dla tej atmosfery warto. Dla atmosfery z nieustającą muzyką w tle, gdzie ludzie czują się wolni bawiąc się na koncertach i przy muzyce z własnych płyt, a nawet kaset. Gdzie czuje się bezpiecznie wychodząc z namiotu nie obawiając się o swój dobytek.
W bieżącym roku też się wybieram na słoneczne pastwiska u stóp „Góry Serca”. Zobaczę m.in. Nektar, Hawkwind, – te dwie formacje już nie po raz pierwszy na festiwalu - Jeffa Becka i Astrę (recenzja niebawem).
Ten festiwal ma jeszcze jedną zaletę. Nigdzie, za tak małe pieniądze nie zobaczę tylu fantastycznych, interesujących mnie zespołów. Nigdzie nie wysłucham takiej dawki bliskiej mi muzyki. Jeszcze tylko kupić nowy namiot i… witaj muzyczna przygodo kolejny raz.
P.S. Nie bez znaczenia jest fakt, iż ten pełen duszy festiwal ma miejsce zawsze podczas pełni księżyca, co dodaje jeszcze więcej magii temu miejscu i wydarzeniom mającym tam miejsce. Gorąco polecam.