"Jeszcze nie skończyłem", czyli ballada o Philu Collinsie...

Maurycy Nowakowski

ImageJESZCZE NIE SKOŃCZYŁEM, czyli ballada o Philu Collinsie, śmierci, prognozach i wiadomościach przesadzonych.

I.         „Wiadomości o mojej śmierci, były mocno przesadzone” (Mark Twain)

Jesień 2006 roku była wyjątkowym okresem dla fanów Genesis. Plotki dotyczące reaktywacji zespołu przestawały być wówczas tylko plotkami. Oficjalna konferencja prasowa, na której Tony, Mike i Phil mieli poinformować świat o swoich planach odbyła się 7 listopada, ale każdy kto śledził wydarzenia na bieżąco dużo wcześniej zdał sobie sprawę, że nie chodzi o promocję kolejnego boxu, uroczysty obiad z okazji rocznicy, czy symboliczne zakończenie działalności. Coraz bardziej wiarygodne doniesienia z drugiej ręki mówiły wyraźnie i bardzo przekonująco, że Genesis znowu pracuje. Jedna rzecz, jaka odrobinę martwiła to kondycja psychofizyczna Phila Collinsa, po którym widać było, że ciągle przeżywa rozstanie ze swoją żoną Orianne i chyba przede wszystkim rozłąkę z małoletnimi synkami Metthew i Nicholasem. Na podstawie aktualnych zdjęć trzeba było obiektywnie przyznać, że śpiewający perkusista nie wyglądał najlepiej, wychudł, zapuścił też kilkunastodniowy zarost (jeśli mnie pamięć nie krzywdzi, pierwszy raz od 1980 roku), a z jego zwykle radosnej, uśmiechniętej twarzy emanował smutek i przygnębienie. Ekscytacji ze zbliżającej się konferencji prasowej, towarzyszył więc delikatny niepokój o Phila. Zamarłem, kiedy 27 października 2006 roku we wczesnych godzinach popołudniowych odebrałem telefon i usłyszałem w słuchawce przejęty głos znajomego: „Mam dla ciebie przykre wieści, Phil Collins nie żyje. Włącz radio, podobno Niedźwiedź mówi o tym w Trójce”.

Włączyłem „Trójkę” w sam raz na końcówkę odtwarzanego właśnie przez Marka Niedźwieckiego utworu Genesis „Afterglow”. Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki tej przejmującej ballady, odezwał się głos dziennikarza: „W sprawie listu jaki przed chwilą otrzymałem od słuchacza odpowiadam – tak, z Philem to prawda”. Zamarłem po raz drugi, w tym momencie uwierzyłem, że stało się najgorsze. W radiu po chwili zmienili temat, a moje przeszukiwania Internetu nie przyniosły żadnych efektów. Sprawa była zastanawiająca, milczenie światowych agencji dawało jakąś nadzieję, ale z drugiej strony skoro w polskim radiu mówią, że „z Philem to prawda”… Upływały kolejne minuty, godziny i nic. Cisza. Trzymałem kciuki, żeby ta cisza medialna trwała jak najdłużej. Wieczorem przekonałem się ostatecznie, że alarm był fałszywy, a ja miałem zwyczajnego pecha trafiając na wyrwaną z kontekstu odpowiedź Niedźwieckiego, którą należało zrozumieć: „tak, z Philem to prawda, (że wrócił do Genesis)”. Do dziś nie wiem, kto rozpoczął ten okrutny głuchy telefon, ani po co, czy może raczej, dlaczego to zrobił. Głupi żart, zwykła złośliwość, czy może pomyłka wynikająca z przesłyszenia (podobno Marek Niedźwiecki otrzymał tego dnia mnóstwo maili z pytaniami o śmierć Collinsa, ale nie jest to wiadomość sprawdzona. Powiem więcej, wątpię w tę wersję, bo jak można sformułować komunikat o reaktywacji w taki sposób, żeby słuchacz pomylił to z informacją o śmierci…)? Tak czy inaczej poczułem ulgę, a całe wydarzenie przyjąłem jako kolejną lekcję – tak ludzką, jak i dziennikarską. Co do Collinsa, to na pewno nie wie on nawet, że kilku (-nastu, -dziesięciu może?) polskich fanów przeżyło jego śmierć. Znając poczucie humoru frontmana Genesis, umiejętność śmiania się z samego siebie i słabość do słynnych cytatów powiedziałby zapewne – „wiadomości o mojej śmierci były mocno przesadzone”.

Dlaczego o tym piszę? Trudno jest mi się oprzeć wrażeniu, że finiszująca właśnie na naszych oczach pierwsza dekada XXI wieku, stanowiła okres powolnego, acz konsekwentnego artystycznego zmierzchania Collinsa. I nawet nie chodzi mi tu o to, że jego ostatnie studyjne dzieło z premierowymi piosenkami, płyta „Testify” (2002), było mniej udane niż poprzednie. Zdarza się. Bardziej niepokojące są brzemienne w skutki, mocno nagłaśniane kłopoty zdrowotne, jakie nawiedziły Phila na samym początku i na końcu dekady. W 2001 roku Collins stracił w dużym stopniu słuch w prawym uchu, a w 2009 nabawił się przykrej kontuzji kręgosłupa (podobno podczas trasy Genesis zwichnął / nadwerężył kręgi na wysokości karku). Ta okazała się na tyle poważna, że Phil chcąc odzyskać pełnię władz w dłoniach musiał poddać się zabiegom operacyjnym. Jeszcze w marcu tego roku twierdził, że mimo, iż operacje się udały, ciągle ma problemy z chwytaniem przedmiotów, trzymaniem pałeczek perkusyjnych, czy nawet otwieraniem drzwi samochodu. Jeśli dodać do tego fakt, że trasy koncertowe, w jakich wokalista wziął udział w ostatniej dekadzie, miały charakter albo pożegnalny (solowy „First Farewell Tour”) albo podsumowujący (Genesisowy „Turn It On Again Tour”) otrzymujemy obrazek muzyka udającego się na zasłużoną emeryturę. Z tym, że, jak wiemy, w przypadku Collinsa „wiadomości o jego śmierci bywają mocno przesadzone”… nawet jeśli on sam je czasami rozpowszechnia.

II.                „Prognozy są bardzo trudne, szczególnie te dotyczące przyszłości” (Woody Allen)

Powiem nieskromnie – miałem nosa rozpoczynając książkę biograficzną „Phil Collins. Człowiek Orkiestra” od słów: „Z Philem Collinsem tak naprawdę nic do końca nie wiadomo na pewno”. Jak to często bywa, wstęp pisze się na końcu pracy, tuż przed oddaniem tekstu w ręce redaktorów, korektorów, wydawców. Tak było też w przypadku wspomnianej przeze mnie publikacji. Gdy zabierałem się do przelania na ekran monitora kilku niedługich akapitów rozdziału „zapraszającego” pt. „Kiedy ze sceny zejść”, miałem tę przewagę, że znałem już zawartość rozdziałów następnych i mogłem się przyjrzeć obrazowi, na jaki złożyła się ta historia. Kiedy przyszło mi spuentować to w skondensowany sposób, tak aby wprowadzić Czytelnika w biografię, od razu pomyślałem o trudności przewidywania czegokolwiek. Bo Collins już taki jest, że choć sprawia wrażenie człowieka niebywale konsekwentnego, trudno za nim trafić. Czy mogłem więc zdziwić się na wieść, że mimo problemów zdrowotnych i zapowiedzi „emerytalnych”, okazało się, że we wrześniu 2010 roku ma ukazać się jego nowa płyta studyjna? Mogłem, ale nie powinienem.

Anonsowany na połowę września krążek „Going Back” będzie ósmym studyjnym albumem Collinsa. Płyta ma zawierać zestaw osiemnastu piosenek soul i R’n’B w większości wywodzących się „ze stajni” legendarnej wytwórni Tamla Motown. Dodam bardzo lubianej, może nawet ulubionej wytwórni Phila, będącej dla niego symbolem młodzieńczej miłości do muzyki. Spod skrzydeł Motown wyszło wielu znakomitych artystów i setki pięknych, przebojowych piosenek. Michaela Jacksona, Dianę Ross, Lionela Richie, czy Steviego Wondera chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, a takie hity jak „My Girl”, „Reach Out I’ll Be There”, „You Can’t Hurry Love”, „I Want You Back” każdy kto ma radio w domu na pewno słyszał. To jest muzyka dzieciństwa Collinsa, to właśnie klimaty Tamla Motown, obok dokonań The Beatles, miały największy wpływ na Phila w latach sześćdziesiątych. Wokalista 41 lat po rozpoczęciu swojej rockowej przygody (choć akurat w jego przypadku słowo „kariera” też byłoby tu na miejscu) wraca do korzeni. Stąd też tytuł „Going Back” (Wracam/ Wracając).

III.             „Chryste, kocham tę piosenkę” (Phil Collins)

Dla tych wszystkich, którzy znają Collinsa tylko jako członka Genesis, ta płyta i ten hołd dla amerykańskiej wytwórni może okazać się zaskakujący, dziwny i niezrozumiały. Genesis, szczególnie dla fanów progresywnego rocka, jest zespołem na wskroś angielskim, kontynuującym raczej tradycje „białej” muzyki europejskiej z uwypukleniem bogatej melodyki i harmonii. Phil oczywiście aktywnie współtworzył tamten artystyczny świat charakterystyczny dla zmierzchu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, ale kiedy tylko stał się równorzędnym partnerem dla swoich, początkowo bardziej doświadczonych, kolegów z zespołu, podjął próbę „zainteresowania” [*] ich muzyką „czarną”, amerykańską, może nieco prościej, ale wyraziściej zrytmizowaną. Najpierw romansował z jazz- rockiem (Brand X, „Los Endos”, „Wot Gorilla?”), a później, w latach osiemdziesiątych nisko kłaniał się w kierunku amerykańskiej tradycji Tamla Motown już na solowych płytach. W Collinsie styl promowany przez kultową wytwórnię grał bardzo mocno, odciskając silny wpływ na jego solowy proces twórczy. Pierwszą manifestację tego stanu rzeczy stanowiła przeróbka genesisowego „Behind the Lines”, która na płycie „Face Value” przyjęła kształt przeboju rodem z lat sześćdziesiątych, w stylu The Jacksons Five. Rok później, na płycie „Hello, I Must Be Going” pojawił się cover „You Can’t Hurry Love”, oryginalnie wykonywany przez The Supremes. Phil tłumacząc powody wykorzystania kompozycji autorstwa duetu Holland / Dozier mówił: „Lata sześćdziesiąte miały na mnie olbrzymi wpływ. To wtedy dojrzewałem, uczyłem się grać na bębnach i szukałem siebie. „You Can’t Hurry Love” to jest taka specjalna piosenka, że ilekroć ją słyszę, mówię sobie: „Chryste, kocham tę piosenkę. Nagrałem ją, żeby przypomnieć ludziom, jaka jest dobra.”

Cytowane w poprzednim akapicie słowa zostały wypowiedziane blisko trzydzieści lat temu, ale sądzę, że mogą one także dziś stanowić klucz do zrozumienia „Going Back”. Przypuszczam, że jednym z powodów dla którego Phil, mimo kłopotów zdrowotnych, podjął się nagrania płyty, jest chęć przypomnienia młodszemu pokoleniu jak „dobre są tamte piosenki”. Z jego najnowszych wypowiedzi wynikać może, że zamierza on zrobić to z poszanowaniem brzmienia oryginałów. Co cieszy, bo nowoczesne podejście zepsuło już nie jedną perełkę z przeszłości. Collins, który żeby nagrać partie perkusji musiał przyklejać sobie pałeczki do dłoni, zaprosił do szwajcarskiego studia, gdzie powstaje nowy album, m.in. Boba Babbita (bas), Eddiego ‘Chanka’ Willisa (gitara) i Raya Monette (gitara). Ci trzej panowie są na pewno doskonale znani fanom muzyki „ze stajni” Tamla Motown. Jako członkowie grupy The Funk Brothers współpracowali z Tamla przez całe lata sześćdziesiąte, „maczając palce” przy takich hitach jak „My Girl”, czy „Papa Was a Rollin’ Stone”. Sam Phil stwierdził też niedawno, że nie chce zrobić ze starych piosenek „nowej” płyty, zależy mu raczej na uzyskaniu efektu „starego nagrania”. Nie znaczy to oczywiście, że dostaniemy kompakt trzeszczący niczym 50-letni analog, natomiast wyklucza to chyba wszelkie szaleństwa aranżacyjne, a nowoczesny stół konsolety w tym przypadku też będzie raczej bezrobotny.

Czekam na tę płytę. Nie zamierzam tego ukrywać, mimo że pewnie narażę się na szydercze uśmieszki ze strony nie tylko dzisiejszej młodzieży, ale też tych wszystkich słuchaczy, którzy codziennie w pocie czoła przetrząsają wszystkie zakamarki Internetu w poszukiwaniu nowych doznań, nieodkrytych geniuszów i rockowej rewolucji (za co ich oczywiście szanuję!). Ukazanie się „Going Back” (premierę zapowiedziano na połowę września 2010 roku) stanowić będzie okazję, żeby poobcować z historią muzyki popularnej i to nie tylko ze względu na Collinsa, ale także z powodów stricte repertuarowych. Wielki, spełniony pod każdym względem muzyk, przygotowuje lekcję z legendarnej wytwórni, korepetycje z pięknych, zapomnianych nieco piosenek, kolebki muzyki popularnej, osnutych mityczną mgiełką lat sześćdziesiątych. Taka lekcja dla wszystkich fanów muzyki, mam wrażenie, może okazać się bezcenna.  


 

[*] Użyłem cudzysłowu, gdyż słowo „zainteresować” należy traktować z przymrużeniem oka. Oczywistym jest, że wszyscy członkowie Genesis znali doskonale muzykę amerykańską. Szczególnie Tony Banks dzielił z Philem sympatię do Motown i duetu kompozytorskiego Holland / Dozier.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!