Muzycy zespołu Riverside chyba już zdążyli zapomnieć, że od połowy grudnia do połowy lutego 2010 roku mieli w ogóle jakieś wakacje. Grupa po blisko trzymiesięcznym odpoczynku wróciła do pracy. Za nią już minitrasa po zachodniej Europie, przed nią minitrasa po Europie „południowo / bałkańsko / centralnej”. Oba te kilkukoncertowe cykle przedzieliła dwutygodniowa przerwa na tzw. „przepakowanie walizek”. Właśnie w tym „międzyczasie” udało mi się umówić z Mariuszem Dudą, basistą i wokalistą Riverside, na krótki wywiad. Krótko, ale treściwie o przeszłości, przyszłości, sprawach aktualnych i powstającej powoli drugiej płycie projektu Lunatic Soul.
MN: Za Riverside króciutkie minitournee po zachodniej Europie. Towarzyszyły Wam zespoły Jolly i Pure Reason Revolution, graliście między innymi w całkiem sporej sali w Tilburgu, można więc powiedzieć, że było to chyba niemałe przedsięwzięcie. Powiedz kto wymyślił tę trasę, kto podjął się organizacji i czy jesteście zadowoleni z tych koncertów? W Tilburgu podobno tysiąc sprzedanych biletów, czy w innych miastach też było dobrze pod względem frekwencji?
MD: Wiesz, w tym roku postanowiliśmy nie grać za dużo koncertów w miejscach, w których gramy non stop. Odpuściliśmy więc w ogóle Polskę, poza jednym, dwoma festiwalami, które odbędą się latem. Tak samo zrobiliśmy z innymi krajami. Pomyśleliśmy - jeden raz gdzieś w Holandii i jeden w Niemczech w zupełności wystarczą. Żeby uatrakcyjnić sprawę nasz zagraniczny menadżer zaproponował nam towarzystwo Pure Reason Revolution i Jolly. Kiedy rzuciliśmy więc hasło o wspólnych występach zainteresowanie było ciut większe niż się spodziewaliśmy i rozrosło się to do minitrasy. Na koncercie w Tilburgu widziało nas ponad 1100 osób. Miło. Frekwencyjnie na innych koncertach było odpowiednio do wielkości klubów. Powodów do narzekań absolutnie nie mamy. Ludzie świetnie się bawili, z zespołami dogadywaliśmy się przednio. Bardzo udany tydzień.
MN: Zapowiadaliście spory remont setlisty, jakieś repertuarowe niespodzianki podczas tych wiosennych koncertów. Jako, że pewnie niewielu polskich fanów miało okazję Was teraz zobaczyć, opisz proszę jak wyglądała setlista „An Evening With Riverside”? Co takiego fajnego nas ominęło ;) ?
MD: Spokojnie, nic jeszcze polskich fanów nie ominęło, bo jak wspomniałem mamy zamiar również wystąpić gdzieś w Polsce. Najprawdopodobniej będzie to całkiem nowy festiwal w Szczytnie. Setlista zmieniła się w stosunku do ubiegłorocznej trasy, żeby publiczność nie umarła z nudów, i przy okazji my też. Oprócz materiału z ADHD, gramy teraz więcej energetycznych utworów z „Dance With The Shadow”, „Parasomnią” czy przearanżowanym „Cybernetic Pillow” na czele. Brzmi świeżo i mamy dużo frajdy, co mam nadzieję udzielało się i będzie udzielać publiczności podczas najbliższych koncertów.
MN: Jak wiadomo wykorzystałeś początek roku na pracę nagraniową drugiej płyty Lunatic Soul. Opowiedz o tym procesie. Czy nagrania są już gotowe, a jeśli nie, to co zostało jeszcze do zrobienia? Zaprosiłeś do pomocy tę samą ekipę, która udzielała się na pierwszej płycie? W luźnych zapowiedziach mówiło się o wrześniowej premierze tego krążka, czy te terminy skonkretyzowały się może w ostatnim czasie?
MD: Premiera przesunie sie najprawdopodobniej na koniec października albo początek listopada, bo mam tak dziwnie studio zarezerwowane, na przemian z riversajdowymi koncertami, że nie dam rady tego zrobić wcześniej. Muzyka jest już skomponowana i w 80% zarejestrowana. Jestem na etapie pisania tekstów. Od czerwca czekają mnie więc różnorakie dodatkowe ślady i wszystkie wokale. Miks zostawię sobie na lipiec i sierpień. Tym razem sam zagrałem większość partii, tak się rozpędziłem, że nawet w jednym utworze siadłem za perkusję (śmiech). Oczywiście wciąż pracuję z Robertem i Magdą Srzednickimi, z Maćkiem Szelenbaumem i Wawrzyńcem Dramowiczem. Wykorzystuję również jeden z utworów, który zrobiliśmy sto lat temu wspólnie z Rafałem Buczkiem, autorem szaty graficznej Lunatic Soul. Generalnie więc ekipa jest ta sama.
MN: Zapowiadasz, że „dwójka” Lunatic Soul będzie negatywem „jedynki” - biała okładka, w muzyce jak słyszałem podobno „więcej powietrza”. Jak ma się to podejście pod tytułem „negatyw” do sfery tekstowej? To znów będzie koncept? Wymyśliłeś jakieś „odbicie” dla podróży w zaświaty, czy jednak będzie to zupełnie inna historia…?
MD: Czarny i biały Lunatic Soul to będzie taki mój achromatyczny dyptyk o przechodzeniu ze sfery życia w sferę śmierci i ze sfery śmierci w sferę życia. Generalnie zawsze byłem fanem światów, tematów, historii dziejących się gdzieś pomiędzy. Pomiędzy jawą a snem, pomiędzy wyobraźnią a rzeczywistością, normalnością a szaleństwem. Wszystko tradycyjnie w poszukiwaniu swojego ja, w poszukiwaniu swojego miejsca. Nic na to nie poradzę, ale lubię eksplorować te tereny (śmiech). W przypadku drugiego Lunatic Soul bohater będzie uwięziony w świecie pomiędzy i będzie próbował w tym świecie pomiędzy się odnaleźć. Dążyć do zamknięcia pewnego cyklu, powrócić do miejsca, w którym zaczynała się pierwsza część. Czy mu się uda, tego jeszcze nie wiem, ale po drodze na pewno będzie sobie zadawał dużo pytań z tym związanych.
MN: Powiedz coś więcej o Macieju Szelenbaumie. To jedna z mniej znanych postaci związanych z projektem Lunatic Soul, natomiast miał on chyba całkiem spory wpływ na to jak ten pierwszy album „wyglądał”. Skąd znasz Macieja? Czy to jest znajomość jeszcze z „węgorzewskich czasów”?
MD: Macieja poznałem tuż po moim przyjeździe do Warszawy. Jeszcze zanim rozpoczęła się przygoda z Riverside. Nie pamiętam okoliczności, ale pamiętam, że dosyć często spotykaliśmy się u niego w domu, ja z gitarą akustyczną i śpiewaniem, on z klawiszami, pianinem. Rejestrowaliśmy to wszystko na tony kaset, które najczęściej przesłuchiwałem w tramwaju nr 10, tłukąc się w środku nocy z Jelonek na Mokotów. Łączyła nas i wciąż łączy pewna muzyczna więź dotycząca pewnych spokojniejszych muzycznych obszarów, w których lubimy się od czasu do czasu utopić. Chyba nawet wystąpiliśmy kiedyś razem na żywo w jakimś nawiedzonym miejscu na warszawskiej starówce. To było takie połączenie akustycznego, transowego grania z elementami folkowo-jazzowo-bluesowymi. Na widowni, na zdezelowanych krzesełkach z jakieś 20 osób i sfrustrowany barman. Był taki moment, że chciałem nawet, żeby Maciek, po odejściu z Riverside naszego pierwszego klawiszowca, zajął jego miejsce, ale nie wyszło. Ale za to pojawił się Michał. Z Maćkiem wciąż byłem w kontakcie, oczywiście przez Riverside w coraz słabszym, bo nie miałem za wiele czasu, do wiadomego momentu. Odkurzyłem wtedy wszystkie kasety sprzed 10 lat i stwierdziłem, że warto odnowić kontakt i powrócić do tego dawnego świata wzbogaconego o nowe doświadczenia. Cieszę się, że nasze drogi znowu się zeszły. Maciek jest bardzo kreatywny, ma swój muzyczny świat i styl. Rozumiemy się bez słów. Generalnie mogę powiedzieć, że Lunatic Soul to w sumie taki nasz duet plus goście.
MN: Z tego co się orientuję umowa Riverside z Inside Out została wypełniona. Czy macie jakiekolwiek sygnały z Niemiec odnośnie ewentualnego przedłużenia umowy? To chyba Mittloff powiedział kiedyś, że IO też potrafiło „pokazać rogi”… Jak Wam się z nimi współpracowało przez te prawie pięć lat? Jesteście zadowoleni z tego co ta firma dla Was zrobiła? Chcielibyście w ogóle kontynuować współpracę, czy skłaniacie się raczej w stronę szukania innych, być może lepszych rozwiązań… a może interesuje się Wami jakaś ciekawa firma?
MD: Inside Out wtedy to było Inside Out pod skrzydłami SPV, firmy z problemami, i cokolwiek ze strony SPV było nie tak, nie tak było również ze strony Inside Out. Teraz Inside Out to Inside Out pod skrzydłami Century Media. Jeżeli wszystko się tam w końcu uspokoiło, to szanse na kontynuowanie współpracy oczywiście są jak najbardziej. Wszystko zależy od tego, jak się razem poumawiamy na przyszłość.
MN: Chyba na początku roku mówiłeś, że Wasi zagraniczni przyjaciele, chyba Holendrzy, po każdej trasie zasypują Was całymi pakietami różnych bootlegów także audio – wizualnych. Czy dotarły do Was nagrania z trasy ADHD, a jeśli tak, to czy jest szansa, żeby jakiś bootleg dobrej jakości trafił do wąskiego obiegu? Mam tu na myśli wydawnictwo w stylu DVD „Live At W2 Den Bosch”, powiedzmy limitowane do kilkuset sztuk, albo tylko dla fan klubu „Voices In My Head” .
MD: Coś tam z trasy ADHD dotarło. Szanse są duże. Postaramy się żeby członkowie fanklubu w tym roku dostali przynajmniej jeden z takich koncertów.
MN: Jak wiesz interesuje mnie historia Riverside i nie byłbym sobą, gdybym nie poprosił Cię o jakieś wspominki. Jak patrzę wstecz na Wasze początki to trudno mi odpędzić od siebie myśl, że takim swoistym spoiwem pierwszego składu Riverside był człowiek, którego już w składzie nie ma… Powiedz skąd znałeś Jacka? Wiem, że jeszcze w ostatnim okresie „przedriversidowym” zaniosłeś mu jakieś nagrania do „odszumienia”. Dlaczego wybrałeś akurat Melnickiego i jego studio DBX? No i wreszcie – co to były za nagrania i co się z nimi ostatecznie stało?
MD: Och, to bardzo niedobry moment na rozmowę o wspomnianym przez Ciebie rzekomym spoiwie, bo jesteśmy teraz na niefajnym etapie. Ale ok. Cóż, wielkiej filozofii w tym jednak nie było. Pan Melnicki miał studio i salę prób, przez którą przewijało się mnóstwo zespołów, m.in. zespół Grudnia „Unnamed”, zespoły Mittloffa, w których grał jako muzyk sesyjny, i mój zespół, znaczy się zespół w którym grałem, złożony z ówczesnego kierownictwa firmy, w której wtedy pracowałem. Mieli tam próby od zawsze, więc nawet nie wiem skąd się o tym dowiedzieli. Mijaliśmy się tam wszyscy dosyć często, nie znając się w ogóle. To znaczy Grudzień z Mittloffem znali się wcześniej, bo ich słynne zapoznanie z jakiś rok wcześniej przy dźwiękach Marillion urosło już do granic mitu (śmiech). Kiedy się jednak we dwóch u Melnickiego w końcu spotkali, to postanowili, że zrobią coś razem. Jacek grał wtedy na klawiszach, więc wzięli go z braku laku, bo był na miejscu. Ja jako basista byłem łatwy do skojarzenia, bo kiedy padło hasło rock progresywny, to Jacek przypomniał sobie, że jeden z tych gości, którzy u niego grają, już wcześniej miał z tym rodzajem muzyki do czynienia. Akurat kończyłem swoją próbę, oni zaczynali swoją, więc zostałem dłużej w sali, ot spotkaliśmy się totalnie od czapy, bez żadnego wcześniejszego rytuału inicjacji czy specjalnego zaproszenia. I było nawet sympatycznie. Podobno wcześniej eksperymentowali z wyjątkowo kiepskim basistą, więc nie trzeba było się specjalnie wysilać, żeby się wszystkim moje granie spodobało (śmiech). Na drugiej, trzeciej próbie, kiedy to w końcu naprawdę zażarło, można śmiało powiedzieć, że narodził się zespół Riverside. Generalnie, naprawdę bardzo przypadkowo. A te wspomniane nagrania do odszumienia to były nagrania Xanadu „Wczorajszcze Ślady”, które teraz można gdzieś znaleźć w Internecie. Tak naprawdę zostały odszumione dopiero w 2006 roku w studiu Roberta i Magdy podczas jakiegoś wolnego dnia sesji Riverside.
MN: Czytelnicy chyba by mi nie darowali, gdybym nie zapytał o plany działania Riverside wykraczające poza majową mini trasę nazwijmy ją „południowo / bałkańską”. Wiem, że raczej szczegółów jeszcze nie ma zbyt wielu, a nawet jeśli są, to zbyt wiele nie zdradzisz. No ale może chociaż rąbek tajemnicy… Po pierwsze, czy nadal jest szansa na minialbum w stylu „Voices in my Head”, o którym kilka miesięcy temu napomykaliście? Po drugie – Mittloff bodajże w Minimaxie powiedział, że kolejny album planujecie na rok 2012. Sądziłem, że się przejęzyczył, ale może jednak jest coś na rzeczy… Nie chcecie się spieszyć z kolejnym dużym materiałem? A może na przyszły rok planujecie jakieś specjalne koncerty?
MD: Powiem tyle – w następnym roku mamy 10-lecie i jubileuszowe koncerty rzeczywiście brane są pod uwagę. Pod uwagę również jest brany taki scenariusz, jaki został zrealizowany w 2005 roku: wiosną był minialbum, a jesienią płyta. Mamy teraz niewiele koncertów, więc jeśli wszystko pójdzie sprawnie, to może uda się wypuścić dwa wydawnictwa w jednym roku. Jeśli nie, to wydamy go w 2012. Mam nadzieję, że zdążymy przed końcem świata.