45 lat minęło, czyli cały jestem w skowronkach…
To był weekend jakiego nie pamiętam… Bo już w sobotni wieczór, kiedy po Spock’s Beardach wracałem ze Śląska do Krakowa naładowany wyjątkowo pozytywną energią nagromadzoną w trakcie dwóch wspaniałych koncertów, wiedziałem, że serii tak wspaniałych występów na żywo jeszcze nie doświadczyłem. A w końcu przeżyłem już trochę lat i kilka koncertów się widziało. W piątek świetnie zagrał Gazpacho, a w sobotę fenomenalnie zaprezentował się zespół Spock’s Beard. Zastanawiałem się co może jeszcze wydarzyć się w niedzielę?
Zaskoczę pewnie wszystkich, ale jubileuszowy koncert Skaldów na krakowskim Rynku Głównym, który odbył się w cudownej scenerii prześlicznie rozświetlonych Sukiennic i górującej ponad miastem fasady Kościoła Mariackiego przy rzęsiście padającym deszczu (to jedyny mankament tego koncertu, na który, oczywiście, nie mieli wpływu ani muzycy, ani organizatorzy) i tak przebił wszystko to, co wydarzyło się w trakcie tego superkoncertowego weekendu. Bracia Zielińscy z zespołem i zaproszonymi gośćmi (wśród nich m.in. przybyły z Niemiec Stanisław Wenglorz, który fantastycznie zaśpiewał „Nie widzę ciebie w swych marzeniach”, urodziwy kwartet smyczkowy, a także znany krakowski gitarzysta Jarosław Śmietana) dali trwający prawie trzy godziny koncert, będący perfekcyjnym przeglądem ich bogatego dorobku.
Skaldowie wykonali nie tylko swoje wielkie, rzekłbym nieśmiertelne, przeboje (m.in. „Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał”, „Cała jesteś w skowronkach”, „Medytacje wiejskiego listonosza”, „Prześliczna wiolonczelistka” – i to dwukrotnie; najpierw po… włosku z udziałem Tomasa Grotto, a potem na bis - po polsku, „Z kopyta kulig rwie”, „Dwudzieste szóste marzenie”, „Wierniejsza od marzeń”). Zagrali też dwie piosenki z mającej niedługo ukazać się nowej płyty pt. „Oddychać i kochać” (tytułowe nagranie ma w sobie wystarczający potencjał, by wkrótce dołączyć do grona złotych klasyków grupy, a „Upaniszada” może przypaść do gustu miłośnikom rytmów… reggae). Ale co mnie osobiście ucieszyło najbardziej, to fakt, że zespół zaprezentował też swój bardziej „progresywny” repertuar z rzadko granymi na żywo utworami „Jak znikający punkt”, „Mateusz IV”, a przede wszystkim ze suitą „Krywaniu, Krywaniu”. Myślałem, że już nigdy nie doczekam się wykonania tych kompozycji na żywo. W niedzielę usłyszałem je zagrane przez Skaldów w sposób wręcz elektryzujący. Ciarki chodziły mi po plecach przez długie minuty. I to wcale nie dlatego, że przemarzłem i przemokłem do suchej nitki. Miałem wrażenie, że ani mnie, ani licznie przybyłej na Rynek z parasolami i pelerynami publiczności deszcz w ogóle nie przeszkadzał. Chyba nikt nie chciał, by ten koncert się kończył. Oklaskom, gratulacjom i życzeniom nie było końca. Były też bisy. I to jakie!!!
Tak się jakoś dziwnie składa, że w trakcie najwspanialszych koncertowych misteriów, w których dane mi było uczestniczyć, zawsze lało jak z cebra. Tak było w 1994 roku na Floydach w Pradze, tak było przed 3 laty na Genesisie w Chorzowie, tak samo było w minioną niedzielę na krakowskim Rynku…
To był wspaniały koncertowy weekend ze zjawiskowo rewelacyjnym Gazpacho i profesjonalnie fenomenalnym Spock’s Beard. Ale jak ktoś słusznie zauważył: i tak Skaldowie byli lepsi, i dłużej grali, i w większej „sali”…