Po Spock’s Beard, Gazpacho, festiwalu Metal Hammera i występie Skaldów na krakowskim rynku, przyszedł czas na kolejny rozdział trwającej w ostatnich tygodniach koncertowej ofensywy na południu Polski. W jesienny, poniedziałkowy wieczór do klubu Studio zawitała Anathema. Można by rzec: idealny artysta na tę porę roku. Mylił się jednak ten, kto sądził, że na zadumie i nostalgii się skończy. Brytyjski zespół poszedł bowiem na całość i dał spragnionym emocji fanom trzygodzinny występ pełen prawdziwego szaleństwa.
Zanim jednak to nastąpiło, licznie zgromadzona w klubie publiczność była świadkiem dwóch występów supportujących: norweskiego wokalisty Pettera Carlsena i o wiele lepiej nam znanej Anneke van Giersbergen. Konwencję tych występów można określić jako dosyć niecodzienną z tego względu, że zaprezentowany repertuar należał do niesamowicie kameralnych. Zarówno Peter, jak i Anneke większość swoich utworów wykonywali solo z gitarą, a dodatkowo, zwłaszcza w wypadku Petera, były to kompozycje, które można by określić jako smutne, nostalgiczne piosenki. Omawiając na gorąco wrażenia, widać było, że support wzbudził bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony trudno było nie zachwycić się fantastycznym głosem Carlsena i nie czuć ciarek na plecach, słysząc, z jaką niesamowitą lekkością Anneke van Giersbergen urozmaica swoje wokalizy smaczkami i z jaką łatwością śpiewa swoim wyjątkowo pięknym, delikatnym, ale i mocnym głosem. Wydaje mi się jednak, że supporty niejako uśpiły publikę, zamiast ją rozgrzać, co w kontekście długości występu samej Anathemy miało niebagatelne znaczenie. Innymi słowy, może to zabrzmi jak herezja, ale chyba sam występ liverpoolskiego zespołu odebrany byłby jako jeszcze lepszy, niż był, gdyby forma supportu była nieco inna.
W końcu jednak Anathema pojawiła się na scenie i o 21:30 zaczęło się na dobre. Zespół rozpoczął czterema kompozycjami z najnowszej, bardzo ciepło ocenianej na antenie MLWZ płyty "We're Here Because We're Here". Potem jednak zaczął przegląd całej dyskografii, cofając się nawet, specjalnie dla krakowskiej publiczności, do swoich doom-metalowych czasów. Niezwykle umiejętnie manipulował nastrojem, jako że na koncercie tym znalazło się miejsce zarówno na charakterystyczną dla Anathemy zadumaną balladę w tonacji molowej (np. Parisienne Moonlight, Natural Disaster, Forgotten Hopes), jak i na serię kawałków tak energetycznych, że aż iskry leciały ze sceny (min. Pitiless, Fragile Dreams, Closer). Flow występu był po prostu niesamowity. Trzy godziny minęły jak z bicza trzasł.
No i właśnie. W nawiązaniu do czasu trwania koncertu, na uwagę zasługuje także podejście zespołu do swojego występu. Artysta już tak ma, że raz mu się chce, a innym razem chce mu się bardzo. Anathema postanowiła na tej trasie wycisnąć z siebie, co się da. Wieści dochodzące do nas z Warszawy sugerowały długi występ, ale też gdy Vincent Cavanagh powiedział na początku koncertu, że w sumie to nie wie, ile kawałków zagrają, ale coś koło trzydziestu, to do końca mu nie wierzyłem. I co? Jeżeli dobrze liczyłem, było ich 28. Tuż przed północą zaczęło więc do mnie docierać, że jesteśmy świadkami występu, który przejdzie do historii jako jeden z najlepszych koncertów progrockowych ostatnich lat w Polsce. Działy się wtedy na scenie rzeczy niezwykłe. Zmęczona, ale i niezwykle żywiołowa publika reagowała szaleńczo na kolejne i kolejne hity z dyskografii zespołu, a zespół bawił się coraz lepiej. Vincent raczył się piwem, którym poczęstował go stojący pod sceną fan (jako, że browar został po chwili oddany, w dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, iż jego pozostała zawartość nie została skonsumowana i właśnie schodzi na Allegro za kilka tysięcy jako napój, w którym usta moczył znany progrockowy wokalista).
Najbardziej niezwykły był jednak sam finał koncertu. Nawet Piotr Kosiński, który niejeden koncert w życiu widział, wyglądał, jakby zbaraniał na widok tego, co się działo. Po finalnym, entuzjastycznie przyjętym i kultowym dla fanów zespołu Fragile Dreams, zespół zapuścił skoczny, zapętlony temat i na scenie zaczęła się zabawa w najlepsze. Vincent udawał rubasznego gospodarza, wznosząc toasty, a pozostali muzycy zaczęli tańczyć. Nigdy bym się nie spodziewał, że w finale koncertu tej niesamowicie zwykle zadumanej Anathemy zobaczę Jamiego Cavanagh w spontanicznym i przezabawnym quasi-tango z Anneke van Giersbergen, a poziom komizmu sięgnie koncertów grup typu Madness.
„Nie pamiętam, który raz tu jesteśmy”, powiedział w pewnym momencie pomiędzy utworami Vincent Cavanagh, „ale to jest nasz najlepszy występ w tym kraju”. Prawdę mówiąc, ja także straciłem już rachubę, a niektóre ze starszych koncertów Anathemy zatarły się w mej pamięci. Pomimo to, przypuszczam, że wokalista zespołu miał rację. Brytyjski zespół ma już od dawna wielką rzeszę sympatyków w naszym kraju, ale po takim występie może ich jedynie przybyć. Anathema potwierdziła, że znakomicie wstrzela się w stylistykę pomiędzy melodyjnym rockiem, a progiem, udowodniła, jak bardzo nośne są te ich melodie, i najzwyczajniej w świecie wyszła tego wieczoru na scenę ze zdecydowanym postanowieniem, by zagrać koncert niezapomniany. Chyba tak właśnie będziemy wspominać ten wieczór po latach.