Zaskoczenie. Od tego zaczął się dla mnie koncert Blackfield w warszawskiej Progresji. Przybywając pod klub o 19 zastałem w nim już całkiem pokaźną ilość fanów, czego na Bemowie nie doświadczyłem już od dawna. Ten koncert jest kolejnym przykładem na to, że w Warszawie nie za bardzo jest gdzie zorganizować tego typu imprezę. Wszyscy fani przybyli na koncert brytyjsko – izraelskiego zespołu z trudem zmieścili się w sali. Nie było aż takiego ścisku jak na koncercie Steve'a Lukathera w Proximie, ale i tak uważam, że Progresja była trochę za mała jak na ten występ.
Ten wieczór otworzył Mati Gavriel, Izraelczyk, przyjaciel Aviva Geffena. Trzeba mu oddać niezłe umiejętności zarówno wokalne jak i instrumentalne, ale niestety monotonia tego występu sprawiła, że nie pozostał mi on szczególnie w pamięci. Niezbyt skomplikowane kompozycje, wszystkie w tym samym stylu, dobrze, że ta rozgrzewka była krótka.
W przeciwieństwie do supportu, który był taki sam przez cały czas, występ Blackfield sprawił na mnie wrażenie trochę nierównego. Zaczęli od mocnego uderzenia w postaci „Blood” z najnowszego albumu, zaraz potem poprawili klasycznym „Blackfield”, aby rozpocząć pierwszą partię nowych utworów od „Glass House”. Tego wieczora ze sceny zabrzmiały zresztą wszystkie utwory z nowej płyty i muszę przyznać, że na płycie zabrzmiały według mnie lepiej. Trzeba wspomnieć, że jak rzadko ostatnimi czasy w Progresji, tym razem nagłośnienie było naprawdę dobre i nie można na nie narzekać. Pierwsza paczka utworów z nowego albumu zawierała jeszcze „Go To Hell”, zapowiedziane przez Avia Geffena jako utwór dedykowany jego rodzicom, oraz „On The Plane”. Potem „Pain” z pierwszej płyty i kolejna paczka nowości: „DNA”, chyba najlepiej brzmiący z nowych kawałków na tym koncercie, „Waving” i „Rising Of The Tide”. Przyznam, że ten fragment dłużył mi się niesamowicie i momentami zastanawiałem się czy to może jeszcze długo trwać. Zdecydowanie lepiej wypadły klasyczne kompozycje, które zdominowały drugą część koncertu. Podczas całego wieczoru, oprócz wszystkich utworów z „Welcome To My DNA”, usłyszeliśmy 7 kompozycji z „Blackfield” i tylko 3, i to niekoniecznie moim zdaniem najlepsze, z „Blackfield II”.
Zasadnicza część występu Blackfield trwała nieco ponad godzinę i zawarła w sobie przegląd dokonań zespołu, ukazany w lepszym lub gorszym wykonaniu muzyków o niezaprzeczalnie wysokich umiejętnościach, bo zarówno Steven Wilson i Aviv Geffen, jak i reszta zespołu pokazała, że są znakomici. I właśnie dlatego po tej godzinie pozostał spory niedosyt. Nie tylko wydawało mi się, że zespół nie pokazał wszystkich swoich możliwości, ale nie zaprezentował też najbardziej klasycznych, i sądząc po późniejszej reakcji publiczności, najbardziej oczekiwanych kompozycji.
Na bis zabrzmiał najpierw hymn fanów Blackfield, czyli „Hello”. Spora część zebranych odśpiewała ten utwór razem ze Stevenem Wilsonem i Avivem Geffenem. Widać było, że wiele osób czekało na ten moment. Potem moim zdaniem jeden z najlepszych utworów w całej dyskografii zespołu, czyli „End Of The World”. Tutaj także muzykom na scenie towarzyszył kilkusetosobowy chór pod nią. Oczywiście nikt nie opuściłby Progresji, gdyby nie najbardziej klasyczny utwór, ten utwór, bez którego nie może obejść się żaden koncert Blackfield od wielu lat, utwór „Cloudy Now”. Zapowiedź tego utworu nie była potrzebna, wszyscy rozpoznaliby go po pierwszych dźwiękach, a tytułową frazę odśpiewał lub wykrzyczał chyba każdy zebrany, podobnie jak frazę rozpoczynającą drugą cześć tej kompozycji.
Po półtorej godziny było już po wszystkim, chociaż chciałoby się więcej i to nawet pomimo nieco słabszego środka występu, a może właśnie dlatego. Mimo wszystko był to bardzo dobry koncert, którego żaden fan nie powinien był przegapić.