Część V: Steve Morse Years (1986-1988)
Kansas – reaktywacja. Półtora roku po rozpadzie Kansas odrodził się w nowym składzie. Phil Ehart, Rich Williams, powracający do grupy Steve Walsh oraz nowy basista Billy Greer, którego Walsh „przyprowadził” ze swojej grupy Street. Potrzebowali jeszcze drugiego gitarzysty. Ten szybko sam się zgłosił. Swoje usługi zaproponował wielki fan zespołu, Steve Morse (ex-Dixie Dregs, a jeszcze nie Deep Purple). Wirtuoz gitary, do tego kompozytor, był idealnym następcą Kerry Livgrena. Reaktywowana grupa rozpoczęła próby w lipcu 1985 roku. Nowy skład, nowa muzyka i nowa wytwórnia…
Power (1986)
Owoc wielomiesięcznej pracy ukazał się w listopadzie następnego roku nakładem MCA Records i zawierał solidną dawkę dobrego rocka. Pod nieobecność Kerry Livgrena ciężar komponowania wzięli na siebie Walsh i Morse, którzy z pomocą kilku muzyków spoza zespołu stworzyli cały repertuar.
Na płycie „Power” zespół pokazał trochę inne oblicze niż na poprzednich albumach. Pokazał, że potrafi grać klasycznego, prostego i melodyjnego rocka. Stylowo ciągle jest blisko REO Speedwagon czy Survival. Gra jednak bardziej rockowo i z większą klasą. Z utworów Kansas zniknęły obecne na poprzednich albumach słodkie ozdobniki. Całość brzmi dość typowo dla rocka lat 80., trochę plastikowych syntezatorów, w niektórych nagraniach słychać elektroniczną perkusję, ale obok tego są brawurowe partie gitary Morse’a przeplatane klawiszowymi pasażami. Cieszy także śpiew Steve’a Walsha, którego głos wydaje się stworzony do tego, by ubarwiać muzykę Kansas. John Elefante był niezły, ale nie potrafił swoim śpiewem wywoływać takich emocji jak Walsh.
Najlepszym bodaj fragmentem krążka jest instrumentalna kompozycja „Musicatto”, trochę klasycyzująca, z wplecionym jakby westernowym tematem i przede wszystkim kapitalnymi partiami Morse’a. Świetnie wypadają: dynamiczny „Secret Service”, otwierający płytę hard rockowy „Silhouettes In Disguise”, podniosły, nagrany z orkiestrą „Can’t Cry Anymore” czy kolejny dynamiczny „Three Pretenders”. Na singiel wybrano lekko balladowy „All I Wanted”.
Kansas zaproponował szlachetnie brzmiący rockowy repertuar, który zaliczyć można do nurtu AOR. Niestety, sądząc po krążących po sieci opiniach płyta „Power” nie jest zbyt ceniona przez fanów zespołu. Szkoda, bo to naprawdę solidne rockowe granie.
In The Spirit Of Things (1988)
Kansas był gwiazdą rocka progresywnego lat 70. W kolejnej dekadzie produkował krążki pop-rockowe czy też należące do nurtu AOR. Albumem „In The Spirit Of Things” grupa powróciła do ambitniejszego grania. Przedstawiła materiał, który można nazwać koncept albumem. Teksty w luźny sposób opowiadają historię powodzi jaka nawiedziła stan Kansas w 1951 roku. W tworzeniu muzyki pomagali zespołowi zatrudnieni przez MCA zawodowi kompozytorzy. Na producenta płyty wybrano Boba Ezrina. W efekcie powstał album ambitny, z muzyką ponurą i mroczną, taką jak historia, którą opowiada. Trudny w odbiorze, mało melodyjny i pozbawiony utworu, który z powodzeniem można by lansować na singlu. Utwór „Stand Beside Me” wydany na małej płytce kariery nie zrobił, bo raczej nie miał na to szans. O wiele większy potencjał miał „I Counted On Love”, ale trafił on tylko na promocyjny singiel kompaktowy.
Płyta poniosła komercyjną porażkę. Jako głównego winowajcę podaje się firmę MCA, która w tamtym okresie skoncentrowała swoją uwagę na młodszych, zaniedbując promocję płyt starszych wykonawców, w tym Kansas. Na domiar złego, kilka tygodni po wydaniu „In The Spirit Of Things” zmienił się szef MCA, a jedną z jego pierwszych decyzji było rozwiązanie kontraktu z Kansas. Sytuacja w zespole nie była dobra. Rozczarowanie, frustracja, pojawiły się też podziały. Po zakończeniu zakontraktowanej trasy koncertowej w 1989 roku, rozczarowany sytuacją grupy, Steve Morse odszedł. Znowu było ich tylko czterech. Nie mieli kontraktu płytowego. Nie mieli pełnego składu. Wydawało się, że Kansas znowu się rozpadnie... Jednak przetrwali.
„In The Spirit Of Things” był ostatnim albumem Kansas, jaki ukazał się na winylu i ostatnim zrealizowanym dla dużej wytwórni płytowej.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Zaburzając chronologię należy wspomnieć o jeszcze jednej płycie, którą zaliczyć należy do „Steve Morse Years”. Płycie, która ukazała się zupełnie niezależnie od losów zespołu.
King Biscuit Flower Hour Presents (1998)
Wydany w 1998 roku album zawiera archiwalny materiał nagrany 14 lutego 1989 roku na koncercie w Filadelfii w trakcie trasy promującej album „In The Spirit Of Things”. Jest jedynym oficjalnym wydawnictwem koncertowym zawierającym nagrania z okresu, gdy gitarzystą Kansas był Steve Morse.
Obszerne fragmenty koncertu były transmitowane w amerykańskim radio w audycji King Biscuits. Po latach, gdy założono wytwórnię King Biscuit Flower Hour Records, zajmującą się wydawaniem nagrań z audycji radiowych na kompaktowych krążkach, sięgnięto i po koncert Kansas. Podobnie jak wiele innych wydawnictw wytwórni King Biscuit Flower Hour, także i ten materiał pojawił się na płytach pod różnymi tytułami. Pierwotnie zatytułowany “King Biscuit Flower Hour Presents” ukazał się także jako: „Greatest Hits Live”, „From The Front Row” i „Dust In The Wind”.
Na scenie zespół wspomaga klawiszowiec Greg Robert, który zagrał też w kilku utworach na ostatnim studyjnym albumie. Krążek zawiera wybór spośród najbardziej znanych kompozycji grupy poszerzony o utwory z dwóch ostatnich płyt. Aranżacje starych kompozycji pozbawione są oryginalnego brzmienia skrzypiec. Ich partie zostały zagrane na gitarze. Muzyka Kansas straciła trochę na zwiewności i lekkości, zyskała więcej rockowej werwy. Nie w każdym przypadku wyszło to na dobre. Ale „Paradox” czy „Point Of Know Return” dalej cieszą uszy. Całkiem zgrabnie wyszła też interpretacja „The Wall” z fajnym fortepianem i świetnym popisem gitarowym w finale. „Dust In The Wind” został spłaszczony, a do tego Steve Walsh nie był w stanie zaśpiewać bezbłędnie wszystkich partii. Zresztą nie tylko w tej piosence. Głos wokalisty jest na tej płycie najsłabszym ogniwem. Nowe nagrania wypadły średnio dobrze. Zdecydowanie wyróżnia się rozbudowana wersja „House On Fire”, która rozpoczyna się od długiego popisu Morse’a, kończy porywającym duetem obydwu gitarzystów, a w środku ma wpleciony standard „Baby Please Don’t Go”. Nieźle prezentują się „The Preacher” i „One Big Sky”. „T.O. Witcher” nudzi. Z kolei wydłużony „All I Wanted” ciągnie się jak makaron.
To całkiem przyzwoita płyta, ale docenić ją mogą chyba tylko najwierniejsi fani Kansas. Dla pozostałych słuchaczy ten krążek jest tylko ot taką sobie ciekawostką. Bo hity grupy Kansas na innych płytach zagrane są lepiej, bo nie łatwo ją dostać, bo jakość nagrania nie jest najlepsza...