Kiedy pod koniec ubiegłego roku klarowała się lista kontynentalnych koncertów Mike and the Mechanics śmiałem się w duchu, przypominając sobie bonmot mówiący: "że marzenia już mają to do siebie, iż lubią się spełniać, ale niekoniecznie w oryginalnej formie i często po wielu latach". Ot, taka ich drobna złośliwość. Z berlińskim koncertem Mechaników było właśnie jak w tym bonmocie. Marzyłem o tym, żeby zobaczyć na żywo warsztat Mike'a Rutherforda wiosną 2000 roku, w składzie z oryginalnymi wokalistami, Paulami - Youngiem i Carrackiem. Musiało minąć, bagatela, 11 lat i dojść do poważnego remontu w składzie zespołu, aby moje marzenie się spełniło. Marudzę? Już kończę, bo spełnienie marzenia nawet "spóźnione" i mocno wykrzywione przez bezlitosną rzeczywistość ucieszyło i to bardzo.
Do berlińskiego teatru Admiralspalast dotarłem niemal w ostatniej chwili. Zasiadłem w wygodnym foteliku mniej więcej w środku czwartego rzędu dziesięć minut po godzinie ósmej. Tyle, co zdążyłem rozejrzeć się po imponującym, przestrzennym, ale eleganckim i klimatycznym wnętrzu, a tu na scenie pojawił się zespół. Wyszli powiedziałbym skromnie, bez pompy, bez spektakularnego uderzenia. Pierwszy pojawił się Mike grając na gitarze prosty riff otwierający piosenkę "The Road”. Za nim wyszli Gary Wallis (perkusja), Tony Drennan (gitara), Luke Juby (bas i klawisze), Adrew Roachford (wokal, klawisze) i Tim Howar (wokal). Wyglądało to jakby po prostu przyszli, przechodząc w pobliżu wdepnęli na kawę. Zaczęli ostrożnie, przywitały ich gromkie brawa siedzącej, równie ostrożnej publiczności.
Gdyby w tym momencie ktoś wyszedł z sali i wrócił po 90 minutach przecierałby oczy ze zdumienia. Mniej więcej półtorej godziny później na scenie nie było już skromnych, niepozornych mechaników, a wielkie gwiazdy muzyki pop. Na widowni nikt nie siedział. Nawet najbardziej oporni, ci wszyscy "stateczni panowie po pięćdziesiątce" nie tylko stali, ale bujali się, machali rękami, zdzierali gardła. Z resztą ich żonom także puściły wszystkie hamulce. Niemieckie hasło "ordung muss sein" na ten czas przestało obowiązywać. Porządek się zagubił w natłoku przebojów, klimatycznych ballad, emocjonalnych, chwytających za serce melodii. Z każdym kolejnym utworem okazywało się, że Mike and the Mechanics to znów fantastyczny zespół. Mike zmontował po raz kolejny znakomitą ekipę, która sprawiła, że nieobecność Younga i Carracka wcale nie dokuczała. Na piątkę spisali się dwaj nowi wokaliści – Andrew Roachford, śpiewający "czarne", soulowe piosenki, i zachwycający siłą głosu i sceniczną swobodą Tim Howar. Oni też bardzo naturalnie odciążyli Rutherforda z obowiązków prowadzenia koncertu, pełniąc rolę scenicznych liderów.
Mike twierdził, że układał set właśnie wespół z Roachfordem i Howarem, pytał ich co chcieliby zaśpiewać, dając w kilku wypadkach wolną rękę. I widać było, że ta metoda przyniosła dobry efekt, bo chłopaki zaśpiewali, było nie było, "cudze" piosenki jak własne. Howar poradził sobie wyśmienicie z potężnym "A Beggar on a Beach of Gold" oryginalnie śpiewanym przez nieodżałowanego Younga. To był drugi utwór wieczoru, po którym już wszystko poszło z górki. Roachford wziął na siebie m.in. bardzo trudny pod względem emocjonalnym "Living Years" i również wyszedł z tej konfrontacji zwycięsko.
Publika (komplet), jak przystało na teatr, długo siedziała. Niemcy ulegli ostatecznie po serii przebojowych ciosów, które boksera na ringu wysłałyby na deski, a widzów koncertu paradoksalnie podniosły z siedzisk. Zaczęło się od genesisowego duetu "Follow You, Follow Me" i "I Can't Dance", a później poszły "Over My Shoulder" i genialny "All I Need Is A Miracle" (wielkie brawa dla Howara za wokal i dialog z publicznością). Okazało się, że fani Mechaników nie tylko pamiętają teksty, ale też mają w sobie jeszcze tyle pary, żeby je z odpowiednią siłą wykrzyczeć. Ten nastrój uniesienia utrzymał się oczywiście także w części bisowej (świetne wykonanie "Word Of Mouth"!).
Minusy? Czas trwania. 80 minut podstawowego setu i 10 minut bisów to zdecydowanie za krótko. Do pełni szczęścia zabrakło 2-3 kolejnych piosenek (jak to się stało, że nie grają "Silent Running"? Nie mam pomysłu.). Ale to chyba wszystko do czego można się przyczepić. Repertuar interesująco skomponowany, wykonania niemalże bezbłędne, dźwięk "miodzio" od pierwszych do ostatnich dźwięków (świetna akustyka Admiralspalast). Dobry koncert, dobrego zespołu i oby to nie był tylko kolejny epizod The Mechanics, bo ten skład zasługuje na kontynuację.