V Festiwal Legend Rocka - Dolina Charlotty, 12-14.08.2011

Andrzej Rafał Błaszkiewicz

ImageJeszcze do niedawna na wakacyjnej mapie festiwalowej w naszym kraju, mimo przebogatej oferty, nie mogłem znaleźć sobie żadnej imprezy, na którą wybrałbym się z ochotą. Jednak od kilku lat organizowane są dwa godne uwagi, o światowym poziomie artystycznym, festiwale: Ino-Rock Festival i Festiwal Legend Rocka. O tym pierwszym będzie jeszcze okazja napisać szerzej, a teraz chciałbym skupić Twoją uwagę, drogi czytelniku, na tym drugim.

Już po raz piąty w Dolinie Charlotty, położonej 10 km od Ustki, prawie nad morzem, w zachwycającym otoczeniu dzikiej, ujmującej za serce przyrody, odbył się Festiwal Legend Rocka. O tym, jak słuszne i potrzebne to przedsięwzięcie, można się przekonać wybierając się na ten trzydniowy cykl koncertów, skierowany do konkretnych odbiorców określonych gatunków muzycznych, jakimi są: stary dobry hard rock, blues o rockowym zabarwieniu czy klasyczny rock progresywny, grany przez największe legendy tego gatunku, zarówno z kraju jak i ze świata. Tegoroczna, piąta edycja Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty, była moim zdaniem najbardziej udana ze wszystkich, biorąc pod uwagę całościową zawartość imprezy. W poprzednich latach wybierałem się tylko na poszczególne dni, jak w 2009 r., kiedy wystąpili obok siebie Budgie i Focus. W tym roku każdy z trzech dni już w zapowiedziach gwarantował przeżycia. Jako że jestem zaprzysięgłym i dozgonnym fanem starego, dobrego, solidnego rockowego brzmienia, wyruszyłem z radością na V Festiwal Legend Rocka do „raju na ziemi”, jakim jest Dolina Charlotty, by posłuchać najlepszej pod słońcem muzyki, spotkać ukochanych artystów, poznać fantastycznych ludzi. Wszystkie te oczekiwania spełniły się podczas tego uroczego sierpniowego weekendu.

Dzień pierwszy, piątek 12 sierpnia: TSA, Saxon, UFO.

 Pierwszy dzień festiwalu był adresowany do fanów klasycznego hard rocka, a nawet szlachetnego heavy metalu. Na scenie pojawiły się formacje: TSA, Saxon i UFO. I tu od razu zaskoczenie. Nigdy nie byłem fanem TSA. Zawsze ich muzyka wydawała mi się mało wyrafinowana, trochę nieokrzesana, niewiele w niej ciekawych pomysłów aranżacyjnych i zupełny brak wirtuozerii, a stare płyty z lat 80., może ze względu na kiepską jakość nagrania, bardziej rzężą, niż dają rockowego kopa, kaznodziejski ton wokalu Marka Piekarczyka przyprawiał mnie o mdłości. Okazało się jednak, że TSA wykrzesali z siebie podczas koncertu potężną dawkę energii, a także, iż panowie potrafią grać, i to całkiem nieźle. Andrzej Nowak zagrał kilka fantastycznych solówek, które ładnie komponowały się z wokalem Marka. A ten z kolei ma niezły głos jak na tyle lat śpiewania. Kapitalna wersja utworu „Trzy zapałki” zakończyła ich występ. TSA zostali bardzo ciepło przyjęci przez publiczność, dostali zasłużone brawa. Ich koncert to jednak tylko wstęp do rockowej nawałnicy, jaka miała wkrótce nadejść.

Czerwony blask scenicznych świateł, industrialna introdukcja. Niczym uderzenie gromu brzmiało skandowane przez wyczekującą na swoich bohaterów publiczność: SAXON!!! Ależ była to uczta dla ducha. Prawie dwie godziny metalowego „łojenia” bez żadnego ściemniania, udawania, przymilania się. Po prostu „Heavy Metal Thunder” :). A prócz tego utworu pojawiły się wszystkie znane, sztandarowe kompozycje zespołu: „Motorcycle Man”, „Wheels Of Steel”, „747 (Strangers In The Night)”, kilka kompozycji z ostatniej, wydanej w tym roku płyty „Call To Arms”, a na bis „Crusader” i „Princess Of The Night”. To była prawdziwa wizyta w metalowej kuźni. Brzmienie, pełne ekspresji wykonanie, moc wrażeń. Znakomity koncert Saxon. Można oczywiście przyczepić się do tego, iż zabrakło kilku utworów, na które czekałem, ale to przecież występ festiwalowy i zazwyczaj zespoły szykują program z największymi przebojami.

Głównym daniem tego wieczoru był występ legendy brytyjskiego hard rocka, formacji UFO. Byłem uczestnikiem wszystkich występów UFO w Polsce i za każdym razem ich koncerty przyprawiają mnie o szybsze bicie serca. Szerszy opis koncertu i relacja z konferencji prasowej z muzykami zespołu ukażą się niebawem na naszych łamach. A teraz napiszę tylko tyle, że zespół jest w rewelacyjnej formie. Phil Mogg, 63-latek, nic nie stracił ze swojego oryginalnego głosu. Pozyskany kilka lat temu za wypalonego Michaela Schenkera, Vinnie Moore, wniósł do muzyki UFO dużo świeżości, nadał niebywałego kolorytu brzmieniu zespołu. Zestaw utworów iście festiwalowy, same hity: „Doctor Doctor”, „Shoot Shoot”, rozimprowizowane „Rock Bottom” i „Lights Out” zagrane z błyskotliwą solówką Vinnie’ego Moore’a w sposób niewątpliwie wirtuozerski i pomysłowy. Nie zabrakło także fragmentów najnowszego albumu zespołu „The Visitor”. Był to niewątpliwie najlepszy koncert tego wieczoru, pełen muzycznych wspomnień. Ze sceny padła również obietnica powrotu zespołu do Polski w listopadzie. Phil Mogg obiecał, że zagrają wtedy urokliwą balladę „Belladonna”, której wykonania domagała się publiczność. Warto było po raz kolejny zobaczyć UFO w „muzycznym locie” i przeżyć jeszcze raz ich występ.

Dzień drugi, sobota 13 sierpnia: Boogie Chilli, Colosseum, Alvin Lee.

Drugi dzień muzycznego święta rozpoczął się od koncertu polskiej, działającej od lat formacji Boogie Chilli. Jednak dopiero od niedawna zespół rozpoczął działalność fonograficzną. Muzyka Boogie Chilli to niezwykle dynamiczna dawka nieco psychodelicznego boogie i blues rocka, usianego gęsto gitarowymi riffami, które momentami stanowią ścianę dźwięku. Pikanterii temu brzmieniu dodaje harmonijka ustna. Zespół raczej opiera się na graniu coverów. Doskonale zabrzmiały utwory z repertuaru Morphine, a wyeksploatowany na szereg różnych sposobów temat „Baby Please Don’t Go” zabrzmiał zdumiewająco świeżo i ciekawie. To był zdecydowanie najlepszy koncert polskich wykonawców na festiwalu.

To, co najlepsze, dopiero miało nadejść. Spokojnie czekałem na główne danie tego wieczoru, jakim miał być występ żywej muzycznej legendy, formacji Colosseum. Koncert tego zespołu przerósł nawet moje najśmielsze oczekiwania. Widziałem już kilkakrotnie Colosseum w akcji, ale to jak zagrali na scenie w Dolinie Charlotty jest nie do opisania. Szeroka, szczegółowa, dogłębna muzyczna analiza występu zespołu, połączona z recenzją wydanego w ubiegłym roku, koncertowego albumu „Live ‘05” w odniesieniu do występu zespołu w Sopocie w 1995r. i na Burg Herzberg Festival w 2007r. ukaże się wkrótce na łamach MLWZ. W niedalekiej przyszłości opublikowana zostanie w naszym portalu również biografia zespołu. Dodam jedynie, że „Valentyne Suite” z porywającymi improwizacjami i popisami poszczególnych instrumentalistów oraz „Lost Angeles” poprzedzone wykładem perkusyjnym w formie solówki na długo pozostaną w pamięci widzów. Koncert Colosseum został owacyjnie przyjęty przez publiczność, która nagrodziła występ grupy gromkimi brawami na stojąco, oklaskom nie było końca. Muzyka Colosseum to niebywałe i zjawiskowe połączenie bluesa, jazzu i rocka, jednym słowem esencja rocka progresywnego. Zespół ten powinien być przykładem dla niejednego młodego wykonawcy, przed którym kariera dopiero stoi otworem. Kunszt, umiejętności, skromność i zaangażowanie muzyków w to, co robią, powinny być dobrym przykładem dla młodocianych, żądnych szybkiego sukcesu, uznania i sławy, muzyków. To był naprawdę baśniowy wieczór, pełen wzruszeń, tym bardziej, iż był to przedostatni koncert zespołu Colosseum. Cały szereg przeróżnych problemów powoduje, iż muzycy dotarli do końca swojej muzycznej drogi.

To nie był jeszcze koniec wieczoru. „Panie i Panowie, przed Państwem król elektrycznej gitary” – anonsuje konferansjer. Na scenie pojawia się „Gwiazda”, „Legenda”, założyciel bluesrockowej, progresywnej grupy Ten Years After. Oczekiwanie sięga zenitu i... wielkie, naprawdę wielkie rozczarowanie. Na scenie pojawił się sfrustrowany, wypalony, arogancki Alvin Lee. Występ nudny jak diabli, nawet przysnąłem na moment na utworze „I Woke Up This Morning”. Publiczność ożywiła się trochę, kiedy Alvin zagrał tematy Ten Years After: „Love Like A Man” i „I’m Going Home”. Muzyk unikał dziennikarzy i fanów, nie podpisywał płyt, nie zorganizował konferencji prasowej, był niedostępny, nieprzyjemny i pozostawił po sobie niezbyt miłe wrażenie. Podczas występu raczej siłował się z publicznością, niż razem z nią się bawił. Być może następnym razem będzie lepiej, dajmy mu szansę, bo każdy ma prawo do słabszych dni. Niemniej jednak artysta jest osobą publiczną i powinien zdawać sobie sprawę, że jest na celowniku żurnalistów, a ci potrafią być złośliwi, widzą dużo, obserwują wnikliwie i potrafią dopiec na łamach prasy, radia czy internetu. Piszący te słowa nie będzie więcej wypowiadał się na temat incydentu zwanego występem gitarzysty Alvina Lee. Może kiedyś będzie to bardziej udana wizyta, o ile w ogóle będzie.

Dzień trzeci, niedziela 14 sierpnia: Dżem, Vanilla Fudge, Jack Bruce.

Życie towarzyskie na polu namiotowym rozkwitło na dobre, integracja w pełni, dyskusje, komentarze, spory - jednym słowem atmosfera wyborna, a tu już ostatni dzień festiwalu. Na początek Dżem. Też nie wiem, co napisać, bo nie chcę pisać źle o zespole, który otoczony jest fanatycznym kultem w naszym kraju. Ma wiernych i gotowych bronić swoich muzycznych idoli fanów. Na mnie ten koncert nie zrobił żadnego wrażenia. Był mdły w porównaniu z przepysznym dżemem jedzonym przeze mnie na śniadanie na polu namiotowym. Nie czułem potrzeby włączenia się do wspólnego przeżywania koncertu wraz z innymi. Kontaktu z publicznością nie było żadnego, poza utworem „Czerwony jak cegła”, w którym Maciej Balcar wysilił się na sprowokowanie publiczności do śpiewania. Całość sprawiała wrażenie odrabianej pańszczyzny. Publiczność bawiła się, owszem. Stali, zagorzali wielbiciele, spożywający codziennie „łychę” Dżemu, nie potrzebują żadnej zachęty do zabawy, im wystarczy sam fakt, iż zespół jest na scenie. Wizja Ryśka jest już tylko legendą, a reszta zespołu odcina kupony od tamtych czasów. Niemniej jednak Dżem to zespół zapewniający frekwencję, więc nie dziwi mnie takie posunięcie organizatorów, które zwiększyło sprzedaż biletów.

Czas na danie główne ostatniego dnia festiwalu: Vanilla Fudge. Przyznam szczerze, że pojechałem do Charlotty głównie z powodu Colosseum i Vanilla Fudge. O ile Colosseum widziałem już kilka razy, a ich występ tylko potwierdził ich wielką klasę i utwierdził mnie w przekonaniu, iż jest to jedna z najważniejszych formacji w historii muzyki, o tyle nigdy w życiu nie przypuszczałem, że spotkam się kiedykolwiek, niemal twarzą w twarz z żywą, światową, muzyczną legendą. Tak jak w przypadku UFO i Colosseum, relacja z występu Vanilla Fudge i z niezwykle ciekawej konferencji prasowej zostanie zaprezentowana wkrótce na naszych łamach. To była kolejna niespodzianka tego festiwalu. Vanilla Fudge są jak wehikuł czasu: nieśmiertelni, wiecznie młodzi i niszczycielskie działanie czasu na ich muzykę i kondycję nie ma żadnego wpływu. Grane przez nich kompozycje innych autorów brzmią jak ich własne. Lwią część koncertu wypełniła zawartość pierwszego albumu zespołu z 1967r. Usłyszeliśmy również fragment ostatniej studyjnej płyty, poświęconej twórczości Led Zeppelin, a zatytułowanej „Out Through The In Door” z 2007r. Z tego zacnego wydawnictwa zespół zaprezentował kompozycję „Dazed And Confused”. Płyta ta niebawem zostanie przez piszącego te słowa dogłębnie przeanalizowana. Występ Vanilla Fudge w Dolinie Charlotty to równie zjawiskowe wydarzenie, co koncert Colosseum. Jeżeli organizatorzy festiwalu i największy patron medialny tego przedsięwzięcia, Program I Polskiego Radia, dołożyliby wszelkich starań, by te dwa koncerty pojawiły się na płytach Polskiego Radia, byłaby to bezcenna pamiątka dla fanów. Myślę, że pomysł jest godny przynajmniej rozważenia, wszak nie ma rzeczy niemożliwych.

V Festiwal Legend Rocka pierwotnie kończyć miał Gary Moore. Jednak nagła i niespodziewana śmierć artysty zmusiła organizatorów do zmiany planów. Na sam koniec największego rockowego święta w naszym kraju wystąpiła kolejna żywa legenda. Przed laty lider tria Cream, magik gitary basowej, Jack Bruce (zapis konferencji również niebawem). Jack wystąpił ze swoim nowym projektem - The Big Blues Band. Jest to wieloosobowa orkiestra, muzycznie sięgająca do korzennych, bluesowych tematów, opracowując je na nowo. Moim zdaniem brzmiało to bardzo interesująco. Wielowątkowe aranżacje, znakomite hammondy, doskonała sekcja dęta, pulsująca sekcja rytmiczna. Całość bardzo kołysząca, czasem przełamana ujmującą, tęsknie i melancholijnie zaśpiewaną balladą. Kiedy jednak pojawiły się tematy: „Spoonful”, „Sunshine Of Your Love” i „White Room” z repertuaru Cream, oczekiwania publiczności były zaspokojone. Udany i różnorodny koncert, który bardzo mi się podobał, pomimo iż to trochę nie moja bajka – takie właśnie jazzowo-bluesowe, tradycyjne, korzenne standardy. I tak oto występ orkiestry Jacka Bruce’a zakończył piątą edycję Festiwalu Legend Rocka.

Jestem niezmiernie rad, iż ktoś swoją wizję przeistoczył w rzeczywistość i pasję przekuł na działanie. Cieszę się, że w Polsce jest taki festiwal, gdzie publiczność przyjeżdża się bawić, a nie szukać zadymy, gdzie mogę „dotknąć gwiazd”, o których w dzieciństwie tylko marzyłem. Za to organizatorom tej imprezy z całego serca dziękuję, prosząc o więcej. Niechaj w tym potoku zachwytów wolno mi będzie poczynić kilka drobnych uwag i niech nie będą one poczytane jako prztyczek w stronę organizatorów.

Uwaga pierwsza: rozumiem, że do prowadzenia koncertów i podgrzewania atmosfery mających odbyć się za moment wydarzeń zaprasza się niemniej legendarnego niż same gwiazdy konferansjera, będącego cenionym prezenterem radiowym. Jednak nie sprostał on powierzonemu mu zadaniu. Teksty o „rock’n’rollowej karkówce” i „legendarnej kiełbasie” ani nie były zabawne, ani śmieszne, były wręcz irytujące. Konferansjer, przy całym szacunku dla jego osoby, nie potrafił podgrzać atmosfery przed występami żadnego z artystów, jedynie zapowiedź przed występem Dżemu była jakoś udana. Odniosłem wrażenie, jakoby konferansjer był nieco zmęczony i znudzony powierzoną mu rolą.

Uwaga druga: mając w pamięci doświadczenia z innych festiwali, np. Burg Herzberg Festival, wiem, że punkty gastronomiczne przy miejscu występów czynne są przynajmniej kilka godzin po zakończeniu koncertów. Stają się swoistymi kantorami wymiany myśli i wrażeń, przy spożywaniu integrującego, złocistego napoju z pianką. A na polu namiotowym o godzinie 19 tawerna już zamknięta i choćbyś człeku padł z głodu, to nie ma szans na jakiekolwiek pożywienie, kawę czy herbatę. Asortyment tych urokliwych drewutni też nie jest zbyt bogaty. Mam nadzieję, że tę sprawę uda się poprawić.

Mimo tych kilku małych niedociągnięć Dolina Charlotty i Festiwal Legend Rocka już na stałe zagoszczą w moim kalendarzu letnich, muzycznych miejsc, które warto odwiedzić. Jest to jedyny festiwal w Polsce skupiający tyle klasycznych, spełniających moje muzyczne wymagania i potrzeby. Więc moi drodzy czytelnicy – do zobaczenia za rok w Dolinie Charlotty na VI Festiwalu Legend Rocka, a będzie co oglądać, daję słowo, bo co nieco już wiem… :).
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!