Moje Muzyczne Fascynacje
Z wyborem ulubionych płyt zawsze jest jeden zasadniczy problem – jaki postawić „cenzus”, by lista była zwięzła i wystarczająco rygorystyczna, ale by przy tym nie „skrzywdzić” tych pozycji, których pominięcie na tego typu zestawieniu byłoby grzechem ciężkim? Ja osobiście nieco ułatwiłem sobie zadanie, dzieląc listę na dekady, dzięki czemu powstało kilka zestawień, nie zaś jeden, niekończący się wykaz albumów. Mimo że poniższe listy są odzwierciedleniem moich aktualnych upodobań, trzeba przyznać, że na chwilę obecną ich dynamika jest w dużym stopniu ograniczona. Z jednej strony może to być spowodowane faktem, iż jestem coraz bardziej wybredny, z drugiej zaś tym, że „stare miłości” u mnie na ogół nie rdzewieją i po miesiącach/latach jestem w stanie ocenić, że pewne pozycje absolutnie wytrzymują próbę czasu. Niemniej jednak mam nadzieję, że rzeczona dynamika tego zestawienia jeszcze wzrośnie. Póki co, obecna dekada nie została uwzględniona – być może przyjdzie na nią czas wraz z zestawieniami podsumowującymi rok 2011, obfity w premiery…
Poza listami moich ulubionych płyt studyjnych i koncertowych oraz listą wydawnictw rodzimych, wszystkich opatrzonych komentarzem wyjaśniającym, za co w szczególności tak bardzo je sobie upodobałem, wspominam również najlepsze koncertowe eventy, w których miałem przyjemność brać udział.
I. Lata ’60.
1. The Beatles – The Beatles (1968). Za aż półtorej godziny nieprzerwanej muzycznej balangi, pełnej wszelakich nastrojów składających się na zestaw, który osobiście nazywam esencją The Beatles.
2. Pink Floyd – The Piper At the Gates of Dawn (1967). Za uchwycenie dla potomności geniuszu Syda Barretta, wciąż jeszcze pełnego pozytywnych emocji i realnych kolorów.
3. King Crimson – In the Court of the Crimson King (1969). Za idealne zestawienie zupełnie nowego typu hałaśliwego uderzenia z liryczną, delikatną nutą, za rewolucyjny charakter.
4. Frank Zappa – Hot Rats (1969). Za własne, osobliwe podejście do klasycznych układów kompozycyjnych, za feeling, za Captaina Beefhearta.
5.White Noise – An Electric Storm (1968). Za przekazanie mrocznej strony psychodelii, ciemnego oblicza narkotykowo-seksualnych uniesień, a wszystko za sprawą… inżynierów-elektryków.
6. Deep Purple – Deep Purple (1969). Za dość osobliwe zestawienie nut klasycznych, bluesowych i psychodelicznych, za „April”.
7. Led Zeppelin – Led Zeppelin II (1969). Za doskonałe przeniesienie bluesa na standardy “białej” muzyki, za powalająco brzmiącą każdą postać w zespole.
8. The Beatles – Sgt Pepper’s Lonely Hearts Club Band (1967). Za wielobarwność muzyczną, graficzną, emocjonalną, za uniwersalność tej muzyki. I oczywiście za „A Day In Life”.
9. The Doors – Strange Days (1967). Za udaną próbę wpisania genialnej poezji Morrisona w muzykę o cudownej, odrealnionej, jednak nie dekadenckiej atmosferze. Za odę na cześć Muzyki.
10. The Beatles – Magical Mystery Tour (1967). Za to, że obecne tu piosenki z różnych szuflad, „filmowej” i „singlowej”, razem zestawione śmiało konkurują z „Sierżantem Pieprzem”.
II. Lata '70.
1. Genesis – Wind & Wuthering (1976). Za wszystko.
2. Genesis – The Lamb Lies Down On Broadway (1974). Za danie doskonałego wzoru concept-albumu, za „uawangardowienie” progrocka , za pierwszy prawdziwy wyraz uniwersalności muzyki Genesis, za znienawidzoną przez członków zespołu warstwę literacką.
3. Yes – Tales from Topographic Oceans (1973). Za mistyczne przeżycia, jakie daje ta muzyczna kosmiczna podróż. I za ostatnie półtorej minuty, do których ona prowadzi.
4. Steve Hackett – Voyage of the Acolyte (1975). Za przepiękne uzupełnienie dokonań Genesis z najlepszego okresu. Za Sally Oldfield.
5. Peter Hammill – The Silent Corner and the Empty Stage (1974). Za fascynujące eksperymenty na żywym organizmie rocka progresywnego, za „progrockową poezję śpiewaną”.
6. Genesis – A Trick of the Tail (1976). Za genialną stronę instrumentalną, za bajkowy klimat i wyłaniające się ni stąd ni zowąd gitarowe i klawiszowe Squonki i inne stworzonka…
7. King Crimson- Islands (1971). Za „guślarską” atmosferę strony A, za utwór tytułowy, za to, że Frippowi starczyło chęci na nagranie albumu.
8. Van Der Graaf Generator – Still Life (1976). Za współgrające żywioły Hammonda, saksofonu i głosu Hammilla i za egzystencjalną poezję, idealnie w nie wpisaną.
9. Black Sabbath – Sabotage (1975). Za zagadkowy, prawdziwie „czarowniczy” klimat, za wyjątkowy ciężar, za Ozzy’ego w szczytowej formie wokalnej.
10. Led Zeppelin – Houses of The Holy (1973). Za to, że mimo eklektyzmu, na jaki tym razem pozwolił sobie zespół, każda tutejsza odsłona Led Zeppelin brzmi rewelacyjnie.
W dalszej kolejności pojawiłyby się:
Genesis – Selling England by the Pound (1973)
Queen – Queen II (1974)
VDGG – Pawn Hearts (1971)
Jethro Tull – Aqualung (1971)
Renaissance – Scheherazade and Other Stories (1975)
Emerson Lake & Palmer – ELP (1970)
The Mothers of Invention – One Size Fits All (1975)
III. Lata ’80.
1. Peter Gabriel – Passion (1989). Za to, że konwencja soundtracku do filmu potraktowana została tak poważnie i skrupulatnie, że powstało autonomiczne dzieło sztuki o transcendentnej głębi. Za każdy dźwięk na albumie, i bliższy, i odleglejszy kulturowo.
2. Rush – Signals (1982). Za to, że w tym właśnie punkcie zespół odnalazł sedno swojej artystycznej drogi, kompromis między pop- a prog-rockiem. Za Neila Pearta, oczywiście za „Subdivisions”.
3. Rush – Moving Pictures (1981). Za progrockowy sposób muzycznego myślenia, który dał znakomite, nie stricte progrockowe dzieło. Za Neila Pearta.
4. Julee Cruise – Floating into the Night (1989). Za zmysłowość i szczerość muzycznych opowieści o miłości, za piękno, które pozwala nie kojarzyć tych dźwięków tylko i wyłącznie z serialem.
5. Thinking Plague – In This Life (1989). Za wskrzeszenie ducha muzyki eksperymentalnego okresu Yes, wczesnego Franka Zappy, Henry Cow, czy Gentle Giant. Za fascynujące, bezkompromisowe i osobliwe wpuszczenie rocka i jazzu w świat folku.
6. Marillion – Clutching At Straws (1987). Za dojrzałość, elegancję, wytrawność, za refleksyjność. Oczywiście za znakomite teksty Fisha.
7. Peter Gabriel – Peter Gabriel (IV) (1982). Za doskonały efekt syntetyzowania brzmienia, za rytm. Za obfitość nadziei w tekstach.
8. Kate Bush – The Dreaming (1982). Za eksperymenty, za charakterność. Za (podpatrzone) techniki perkusyjne. Za Eberharda Webera i Davida Gilmoura.
9. Iron Maiden – Seventh Son of a Seventh Son (1988). Za twórcze i wciąż bardzo „ironowe” wyeksponowanie klasycznie progrockowych fascynacji. Za melodie, za gitary akustyczne.
10. Metallica – …And Justice for All (1988). Za szczerość, za sposób, w jaki wylano tu muzyczny żal. Za wyjątkowo inteligentne podziały rytmiczne, za… Larsa Ulricha – ten jeden jedyny raz.
W dalszej kolejności pojawiłyby się:
Yes – 90125 (1983)
King Crimson – Discipline (1981)
Genesis - Invisible Touch (1986)
Phil Collins – No Jacket Required (1985)
IV. Lata ’90.
1. Dream Theater – Metropolis Pt.2: Scenes from a Memory (1999). Za każdą scenę tego dramatu w dwóch aktach, za mistrzowskie, niezwykle twórcze przemycanie inspiracji Klasykami. Za igłę zsuniętą z obszaru płyty.
2. VAST – Visual Audio Sensory Theater (1998). Za ogromnie pomysłowy dobór środków wyrazu, za czerpanie z wrażliwości różnych kultur, za łączenie industrialu z mistyczną wręcz estetyką. Za ogromny, choć niedoceniany talent twórcy.
3. The Gathering – How To Measure a Planet? (1998). Za odrealnioną, kosmiczną atmosferę obecną od samego początku aż po ginące w przestworzach nuty finału… Za Anneke van Giersbergen.
4. Porcupine Tree – On the Sunday of Life (1991). Za to, że Ktoś (nie byle kto, bo wielki talent, kongenialny artysta!) odważył się sprawdzić i pokazać światu, jak na początku lat 90. wyglądałby rock psychodeliczny, gdyby nie umarł ponad dwadzieścia lat wcześniej.
5. Discipline – Unfolded Like Staircase (1997). Za umiejętne zatarcie granicy pomiędzy poezją śpiewaną do znakomitej, wielobarwnej muzyki, a muzyką grającą dla intrygującej poezji. Za chwytające za serce melodie i za gardło, które je wyśpiewuje (i wygrywa).
6. Pain of Salvation – One Hour by the Concrete Lake (1998). Za to, że syntetyczne brzmienie i zbudowany przez nie klimat nie razi, ale idealnie zgrywa się z przewodnią ideą tekstów. Za solówki gitarowe, za wokale.
7. Fates Warning – A Pleasant Shade of Grey (1997). Za klimat, jak z przedziwnego snu, za to, że dźwięk budzika można w porę zablokować, by w tym śnie jeszcze troszkę pozostać. Za perkusję, za gitarowo-fortepianową serenadkę z części ósmej.
8. Porcupine Tree – Stupid Dream (1999). Za to, że Steven Wilson odważył się zrobić płytę z piosenkami, za wiosnę wszechobecną w tych piosenkach. Za brzmienie, za „Tinto Brass”.
9. No-Man – Speak (1999). Za delikatność, za przestrzeń, za chłód. Za impresjonistyczny wdzięk. Za znakomite covery.
10. Porcupine Tree – Signify (1996). Za to, że znakomita oprawa graficzna albumu nie kłamie, za to, że świat na niej przedstawiony, nieco teatralny, bliski horroru, sięgający tajemnic minionych epok, jest na tej płycie zagrany. I za „Dark Matter”.
W dalszej kolejności pojawiłyby się:
Red Hot Chili Peppers – Blood Sugar Sex Magic (1991)
Tori Amos – Little Earthquakes (1992)
Anekdoten – From Within (1999)
Ark – Ark (1999)
Porcupine Tree – Up the Downstair (1993)
Yes – Union (1991)
Megadeth – Rust in Peace (1990)
Anathema – Judgement (1999)
V. Lata ’00.
1. Pain of Salvation –The Perfect Element (2000). Za "Used" , "In the Flesh" , "Ashes" , "Morning on Earth" , "Idioglossia" , "Her Voices", "Dedication" ,"King of Loss" , "Reconciliation" , "Song for the Innocent", "Falling", a nade wszystko za utwór tytułowy. Za “The Perfect Element” jako całość.
2. Pain of Salvation – Remedy Lane (2002). Za wygranie i fenomenalne wyśpiewanie niezliczonych emocji towarzyszących związkowi kobiety i mężczyzny. Za przepiękne melodie.
3. No-Man – Returning Jesus (2001). Za to, że twórcy szlifowali materiał latami, aby dojść do ideału - wszak cel ten został osiągnięty. Za słońce pałające z tej muzyki. Za „Lighthouse”.
4. Tori Amos – Scarlet’s Walk (2002). Za przepiękne krajobrazy mijane podczas tej długiej muzycznej wędrówki. Za dojrzałość. Za ten Głos.
5. The Mars Volta – De-Loused In the Comatorium (2003). Za rewolucyjne wpisanie punkowej energii w formułę prog-rocka, za poziom i profesjonalizm tego zabiegu. Za Flea i Johna Frusciante.
6. Porcupine Tree – The Incident (2009). Za udany i w sensie artystycznym bardzo „progresywny” powrót do kompleksowej progrockowej formuły. Za opanowanie „szarpidruckich” zapędów. Za środek „Time Flies”.
7. No-Man – Together We’re Stranger (2003). Za melancholię, za niespieszny, nostalgiczny charakter, za oddech. Za wykorzystanie instrumentów dętych, za sposób, w jaki tego dokonano.
8. Gazpacho – Tick Tock (2009). Za ciarki na plecach oraz łzy w oczach. Za rytmiczność naturalnie delikatnych kompozycji, za umiar w dawkowaniu muzycznego smutku.
9. Paatos – Timeloss (2002). Za kameralność muzycznych szeptów, za liryzm dźwiękowych ataków. Za „klasyczny”, „winylowy” format i epaatowanie „klasycyzującymi” brzmieniami.
10. PJ Harvey – White Chalk (2007). Za danie dowodu na to, że w pół godziny można zaczarować świat i za to, że można to zrobić przy pomocy skromnych środków. Za muzykę szepczącą na ucho sekrety.
W dalszej kolejności pojawiłyby się:
Porcupine Tree – Lightbulb Sun (2000)
Dream Theater – Train of Thought (2003)
Peter Gabriel – OVO (2000)
The Beatles – 1 (2000)
VI. Płyty koncertowe.
1. Deep Purple – Made In Japan (1972). Za niezwykłe wrażenia odbioru prawdziwego występu live. Za spontaniczność, za ogień płynący z głośników, za Gillana na żywo. Za to, że nie da się dyskutować ze stwierdzeniem, iż jest to najlepsza koncertówka w historii rocka.
2. Genesis – Seconds Out (1977). Za klimat, za to, że w wielu przypadkach wykonania przewyższają oryginały. Za perkusyjne komando, za Hacketta, za najlepsze wykonanie „Carpet Crawlers” w historii.
3. Porcupine Tree – Coma Divine (1997/2004). Za doskonałe podsumowanie wczesnego okresu, za idealne, selektywne brzmienie, za genialne interpretacje instrumentalnych utworów. Za to, że na szczęście jednak jest to album dwupłytowy.
4. Yes – Yessongs (1973). Za mistrzowskie zaadaptowanie kompleksowych utworów na warunki sceniczne, za przedłużoną, pełną czadu wersję „Yours Is No Disgrace”, za najlepsze solo na gitarze basowej i jej donośne, grzmiące brzmienie.
5. Genesis – Three Sides Live (1982). Za to, że zespół grając na scenie udowodnił, że różnie oceniane piosenki studyjne z początku lat osiemdziesiątych są naprawdę solidnymi kompozycjami. Za utwór „Abacab” w swojej idealnej odsłonie, za nadanie „Afterglow” emocji godnych tego utworu.
6. Discipline – Live Into the Dream (1999). Za umiejętność spontanicznego, żywego aranżowania stałych, nienaruszalnych form progresywnych, za teatralność wokalnych interpretacji Matthew Parmentera.
7. Dream Theater – Live Scenes from New York (2001). Za świeże, znakomite interpretacje utworów z wcześniejszych płyt, za ich dobór. Za ciekawe brzmienie, za kondycję zawodników.
8. Peter Gabriel – Secret World Live (1994). Za znakomity line-up, za ewidentnie dosłyszalną radość koncertowania, za “spuchnięte” wersje “Secret World” i “In Your Eyes”.
9. Portishead – Roseland NYC Live (1998). Za niezwykły klimat, za ostrożny udział orkiestry, za to, że można to również obejrzeć.
10. Pink Floyd – Live At Pompeii (1981). (By pozostać wśród wydawnictw oryginalnych, odniosę się do kasety video): Za oszlifowanie diamentów, jakie pojawiły się tu i ówdzie w dyskografii, do kształtu „antycznych ideałów”.
VII. Płyty polskie.
1. Marek Grechuta & Anawa – Marek Grechuta & Anawa (1970). Za na wskroś polską poetyckość, za aranżacje, za sposób, w jaki młody Grechuta wyśpiewuje teksty klasyków, za jego własne, niewinne opowieści.
2. Marek Grechuta – W Malinowym Chruśniaku (1984/2001). Za pełne pasji przypomnienie geniuszu Leśmiana, za jego genialną interpretację, za niego – Grechutę i za nią – Jandę, za przepiękne archiwalia dodane na reedycji.
3. SBB – Memento z Banalnym Tryptykiem (1981). Za najwyższy światowy progrockowy poziom, za sola gitarowe na całym albumie, za finalne pięć minut tytułowej suity.
4. Voo Voo – Voo Voo (1986). Za duszny klimat, za ciekawe brzmienie, za teksty i gitarę Waglewskiego.
5. Maanam – Nocny Patrol (1983). Za oddanie atmosfery pełnej niepokoju ówczesnej rzeczywistości, za wszechstronność wokalną Kory, za „Krakowski Spleen”.
6. Voo Voo – Sno-powiązałka (1987). Za różnorodność nastrojów. Za pomysłowość w aranżach, za pomysłowość konceptu, za pomysłowość nazewnictwa utworów.
7. Svann – Granica Czerni i Bieli (2003). Za przekonywujący efekt spotkania Anji Orthodox i Abraxas, za drugi wokal kobiecy (Kinga Bogdańska), za zniewalające gitarowe sola, za obecność paru prawdziwych pereł.
8. Voo Voo – Mimozaika (1991). Za uniwersalność muzyki stworzonej jako ścieżka dźwiękowa, za przestrzeń, za „Orientację”.
9. Quidam – Quidam (1996). Za to, że te niebywale odtwórcze kompozycje posiadają niesłychany wdzięk, za wokal Emili Derkowskiej, w ogromnym stopniu za ten wdzięk odpowiedzialnej. Za wykorzystanie wiolonczeli.
10. Katarzyna Nosowska – Osiecka (2008). Za błyskotliwość aranżacji, za szacunek do oryginałów, za dojrzałość Nosowskiej, za dobór repertuaru.
VIII. Moje koncerty.
1. Genesis, Chorzów, Stadion Śląski, 21.06.2007. Szanse na takie wydarzenie przez lata wydawały się być zaprzepaszczone. Ale te największe marzenia lubią się spełniać – czasem z hukiem, czasem z błyskiem.
2. Peter Gabriel, Poznań, Stadion Lecha, 30.05.2003. Ujrzenie i usłyszenie na żywo Artysty, którego ukochało się najbardziej, graniczyło z przeżyciem na wpół sennym. Ale Petera z ręką wzniesioną ku górze na „Biko” pamiętam doskonale…
3. Pain of Salvation, Kraków, Studio, 30.04.2005. Może i koncert był krótszy, aniżeli planowano, z uwagi na chorobę Daniela Gildenlöwa, jednak tyle wystarczyło, by wywrócić rzeczywistość.
4. Steve Hackett, Inowrocław, Park Zdrojowy, 12.09.2009. Po fatalnie nagłośnionej Hali Wisły 2003 Steve przyjechał z rekompensatą w postaci całego naręcza klasyków swoich i Genesis.
5. Porcupine Tree, Warszawa, Proxima, 05.04.2001. Wiele razy dane mi było obserwować Stevena Wilsona z kolegami na żywo, jednak żaden występ nie dorównał temu koncertowi promującemu „Lightbulb Sun”.
6. The Mars Volta, Warszawa, Stodoła, 21.06.2005. Przywitali się, zagrali trzydziestominutowe wersje kilku utworów, pożegnali się i zeszli ze sceny, ani myśląc o bisowaniu. Niesamowity trans pozostawił paraliżujące wrażenie.
7. Dream Theater, Bydgoszcz, Hala Astoria, 09.10.2000. Pierwszy raz w Polsce i promocja mojej ulubionej płyty. I choć krótko wcześniej zespół przestał prezentować cały koncept-album, to jednak przedstawił niesamowity set.
8. Van Der Graaf Generator, Bydgoszcz, Filharmonia Pomorska, 21.04.2007. Gdy wyszli na scenę, można było mieć wątpliwości, czy owi starsi panowie podołają zadaniu prezentacji swojej niełatwej muzyki na żywo. Pozory mylą, było to niezwykłe show.
9. King Crimson, Warszawa, Sala Kongresowa, 07.06.1996. Historyczny line-up „double trio”. Otwierający koncert duet “Talking Drum/Larks’ Tongues In Aspic Part Two” zapowiadał wielkie muzyczne święto. I tak było w istocie.
10. Anekdoten, Bydgoszcz, Kuźnia, 23.10.2003. Kameralna atmosfera, świetne wykonania, „Sad Rain” zagrany niemal na życzenie, mellotron słyszalny i widoczny na żywo, doskonały kontakt z zespołem przed i po koncercie.
….11. Voo Voo, Wąbrzeźno, Stary Młyn, 22.12.1995. Poza zestawieniem wspominam o niezwykłym koncercie, w którym uczestniczyłem jako mały chłopiec. Voo Voo zagrało w składzie: Wojciech Waglewski, Mateusz Pospieszalski, Mamadou Diouf, Marcin Pospieszalski oraz Piotr „Stopa” Żyżelewicz na bębnach. Nie był to jedyny, ale pierwszy raz, gdy miałem okazję podziwiać tego wspaniałego perkusistę, w znakomitej formie. Szkoda, że już nigdy taka okazja po raz kolejny się nie zdarzy…[‘]