Wojtek "Foreth" Bieroński: Moje Muzyczne Fascynacje

Wojtek "Foreth" Bieroński

ImageGusta maja to do siebie, że lubią ewoluować. Stąd gdy Artur Chachlowski zaproponował mi stworzenie listy ulubionych albumów, pierwszą rzeczą, jaką sobie pomyślałem było to, że takie zestawienie należałoby solidnie “ogwiazdkować” z dopiskami: “tak myślałem w Roku Pańskim dwa tysiące jedenastym”. Z drugiej strony zaś, nawet jeśli zmieniamy się, a za 15 lat nasze ukochane dyskografie będą wyglądać zupełnie inaczej, to te dzisiejsze listy staną się ciekawym reliktem, pokazującym, jak to kiedyś było.

A więc do rzeczy. Opis płyt chciałbym zacząć od drugiej połowy lat siedemdziesiątych. Na pewno we wcześniejszych i uważanych za najlepsze latach rocka progresywnego powstało wiele dzieł, które są historycznie najbardziej doniosłe i znaczące. Ale to z późniejszego okresu wywodzi się większość moich ulubionych płyt tej dekady rocka. Wyliczankę zacznijmy od pewnej grupy z hrabstwa Surrey.

GENESIS to dla mnie nie tylko wielowątkowe kompozycje, świetne melodie i mnóstwo progresywnej frajdy, ale również (a kto wie, czy nie przede wszystkim) brzmienie, brzmienie, brzmienie. Unikatowe, ciepłe, bogate. Stąd też przyznając uczciwie, że największa część najlepszego materiału muzycznego zespołu powstała za ery Petera Gabriela, do wczesnych albumów studyjnych grupy wcale nie sięgam zbyt często. A to z tego względu, że Genesis brzmiało najpiękniej wtedy, gdy tego charyzmatycznego frontmana już w tej grupie nie było. Na WIND AND WUTHERING mamy do tego jeszcze świetną jakość kompozycji i majstersztyki typu przewspaniałe One For The Vine, czy Death on the Rooftops. Stąd też chyba jest to moja ulubiona płyta studyjna Genesis.

Cieszy mnie również to, że świetny zestaw wczesnych kompozycji zespołu w znacznie lepszym brzmieniu niż na płytach studyjnych mam również na SECONDS OUT, koncertówce, którą uważam za najlepszy album live wszech czasów. Nie tylko za podwójną perkusję, niekoniecznie tylko za brawurowe Supper’s Ready, ale za klimat i – znowu to powiem! – apogeum wspaniałości  brzmienia, jakie zespół osiągnął gdzieś na etapie 1977-78 roku.

Podobna rzecz jak Genesisowi przytrafiła się na etapie tych lat grupie RENAISSANCE. Obyło się wprawdzie bez shockera tego kalibru co odejście Gabriela, ale zespół przechodził podobną ewolucję, z wolna dryfując w stronę melodyjnych i piosenkowych gatunków muzycznych, co uwidoczniło się potem w latach osiemdziesiątych. To właśnie około roku 1978 Renaissance znalazło się mniej więcej w tym samym punkcie „złotego środka”, co Genesis, będąc już zespołem bardzo dojrzałym, ale jeszcze nie zmanierowanym przez nowe anty-progresywne trendy muzyczne. Grali melodyjnie, czasem wręcz piosenkowo, ale wciąż z bardzo mocnymi artrockowymi naleciałościami. I jakże wspaniale brzmieli. Powstała płyta A SONG FOR ALL SEASONS, która jest w moim przekonaniu jednym z najbardziej niedocenianych albumów w historii progrocka. Najlepsza płyta Renaissance i nie dam się przekonać, że jest inaczej ;).  

Swoje najlepsze czasy w opisywanym okresie przeżywała również grupa RUSH. Gdybym miał wymienić jeden jedyny zespół, który uważam za ten najulubieńszy i najważniejszy dla siebie, wymieniłbym bez wahania właśnie kanadyjskie trio. W latach 1977-1978 zafundował on słuchaczom dwa takie albumy hard rockowe, że czapki z głów i pokłon w pół. A FAREWELL TO KINGS, jak również HEMISPHERES to dzieła wybitne, co jest tym ciekawsze, że każda z tych płyt należy do raczej króciutkich. Albumy te dobrze pokazują, że maniera wypełniania krążków CD muzyką po same brzegi nie jest żadną receptą na znakomity album.

Określać siebie jako fana rocka progresywnego, a nie wymienić w zestawieniu swoich ulubionych płyt niczego, co zostałoby nagrane przed 1976, mogłoby mi zostać wytknięte jako herezja. Cofnijmy się zatem nieco w czasie. Nie będzie jednak ani o Floydach, ani o Crimsonach, ani o Emersonach. Będzie o jednym z Beatlesów, bo to GEORGE HARRISON w roku 1970 nagrał przepiękne ALL THINGS MUST PASS, jedną z najbardziej niedocenianych płyt rocka. Proga tu teoretycznie za wiele nie uświadczymy, ale z drugiej strony jest tu pełno ściany dźwięku Phila Spectora, która zrobiła później karierę w artrocku. Uwagę zwraca także bardzo duża świeżość melodyczna, którą tak cenią miłośnicy muzyki progresywnej. Trudno więc się w tej płycie nie zatracić, mimo, że nie jest może wybitnie równa i - przyznaję uczciwie - ma swoje słabsze momenty.

Po tym krótkim cofnięciu się w czasie, przyśpieszmy z nim ostro do przodu, zatrzymując się jedynie na chwilkę przy latach osiemdziesiątych. Okres ten – przyznam szczerze - pomimo doniosłego znaczenia dla wielu gatunków muzycznych, specjalnie mnie nie kręci. Odrodzenie rocka progresywnego w tamtym okresie zaowocowało wprawdzie kilkoma ciekawymi płytami (za najlepszą uważam The Sentinel grupy Pallas, lubię też Misplaced Childhood i wczesny Pendragon), ale ten podgatunek był potem przez dwadzieścia lat kopiowany przez epigonów do czerwoności w sposób tak ostentacyjnie pozbawiony czegokolwiek świeżego, że przejadł mi się już dawno temu. Innymi słowy, fanem rocka neoprogresywnego to ja nie jestem. Ale…

…był sobie w tych czasach w Polsce zespół, który zwał się EXODUS. W roku 1981 wstrzelił się on swoim albumem w epokę syntezatorowych brzmień, uzupełnił ją jednak w sposób znakomity elementami muzyki z lat siedemdziesiątych. Powstała płyta SUPERNOVA, pełna niepokojącego klimatu, tak charakterystycznego dla okresu w dziejach Polski, w którym była nagrywana. Uważana za nieco „odprogresywniony” Exodus w porównaniu z wcześniejszym albumem, stanowi dla mnie jednak podobny przypadek, jak A Song for all Seasons i Wind and Wuthering. Przykład znakomitej w swym eklektyzmie płyty.

Kolejne albumy, które zabrałbym na bezludną wyspę, nagrano dopiero na przełomie wieków. Niezwykłe były to lata. Powstawały wtedy fenomenalne gry komputerowe z odradzającym się gatunkiem RPG, w nieco undergroundowym świecie rocka progresywnego rozrastali się dystrybutorzy typu Inside Out, sklepy i pełne pasjonatów portale internetowe coraz odważniej wkraczały na scenę. I tak właśnie trafiłem na PAIN OF SALVATION.

Powiadają, że Remedy Lane to ich najlepsza płyta, ale nie wierzcie im ;). THE PERFECT ELEMENT PT. 1 - no to jest dopiero arcydzieło, że szczęka opada. Trochę na przekór tego, co napisałem wcześniej przy okazji płyt Rush, omawiany krążek PoS jest wypełniony muzyką po brzegi, a mimo to ani jednej minuty nie wyjąłbym z tej płyty. Niesamowite emocje, brawura kompozycyjna i wykonawcza, energia grania połączona z niezwykłą wrażliwością melodyczną. Wspaniałe brzmienie, cudowny śpiew Gildenlowa, echhh... długo mógłbym tak wymieniać.

Inną wybitną płytę w tym właśnie okresie nagrał człowiek, który nazywa się DEVIN TOWNSEND. Tego pana od zawsze ceniłem za cztery rzeczy: energię jego miksów, wspaniały głos, talent do komponowania nieziemsko dobrych melodii i rewelacyjne brzmienie gitar (wspominałem już, jak bardzo uwielbiam ścianę dźwięku?). Majestatyczny wręcz konglomerat tych zalet odnaleźć można na płycie TERRIA z 2001 roku. Pomimo, że zawiera ona wszystkie z wyżej wymienionych znaków rozpoznawczych Devina, jest to album unikatowy nie tylko w jego dyskografii, ale chyba na skalę światową. Wolno snujące się ściany potężnego dźwięku proszą się, by nazwać je metalowym ambientem, ale nie... kompozycje na Terii to nie pejzaże dźwiękowe, lecz znakomite i nierzadko bardzo złożone kompozycje. Nie ma drugiej takiej płyty: tak brzmiącej, tak przestrzennej, tak klimatycznej.

Kolejny roczek do przodu i mamy 2002, czas więc na SNOW grupy SPOCK’S BEARD. Podobieństw do genesisowskiego “Baranka” z uwagi na koncept i otoczkę jej powstania nie brakuje, ale to jednak zupełnie inna bajka, która broni się bez porównań do Genesis. Snow to ten typ płyty, która dobrze pokazuje efekt synergii w muzyce, kiedy to poszczególne utwory, same w sobie bardzo udane, składają się na całość, która jest po prostu rewelacyjna. Album niczym dobry film. Wszystko na swoim miejscu.

A teraz czas na pięć płyt, przy których palce maczał Steven Wilson. Popularny Stefan to, owszem, utalentowany gitarzysta, wizjonerski kompozytor, ale dla mnie jest on przede wszystkim człowiekiem konsolety. Mówcie, co chcecie, ale to, z jaką łatwością wydobywa zalety innych towarzyszących mu muzyków, jest wprost niepojęte. Zacznijmy od OPETH i płyt BLACKWATER PARK oraz DAMNATION.  Wilson bierze ich pod opiekę i w krótkim czasie daje im dwa rewelacyjne albumy, które pokazują, że Opeth czarować może zarówno swoim agresywnym, jak i łagodnym obliczem. Damnation w dodatku udowadnia, że w stwierdzeniu “Opeth to głównie brzmienie” jest sporo prawdy, ale nie wyczerpuje ona uzasadnienia popularności tego zespołu, ponieważ na płycie tej szwedzki zespół wspina się na wyżyny jeśli chodzi o jakość balladowej kompozycji.

Kolejna płyta, która wyszła spod konsolety Wilsona to PAATOS - KALLOCAIN. Unikatowe dzieło jeśli chodzi o klimat, pełne świetnych melodii i znakomicie zaaranżowane. Z zespołu, którego tożsamość do momentu tego albumu kręciła się wokół bycia mniej lub bardziej ważnym epigonem King Crimson, wyrasta nagle coś zupełnie nowego i świeżego. A Wilson po raz kolejny pokazuje, że jest prawdziwym magiem. Najpełniej objawiło się to chyba jednak w wypadku BLACKFIELD 1 i BLACKFIELD 2.  Są to moim zdaniem dwie najlepsze płyty, jakie kiedykolwiek nagrał ten człowiek, być może dlatego, że kompozycję zostawił Geffenowi, który jest w tym lepszy od niego, a sam wziął się za aranżację i produkcję. Oba Blackfieldy to przykłady albumów, gdzie dwoje ludzi znakomicie się uzupełniło, nagrywając tym samym jedne z najlepszych balladowych albumów w historii - nie boję się tego powiedzieć - rocka.

Na koniec zostawiłem sobie współczesnych polskich artystów. Mój stosunek do RIVERSIDE od lat pozostaje niezmienny. Prawdopodobnie jest to obecnie najlepszy zespół neoprogresywny na świecie. Przed oplakatowaniem połowy pokoju wizerunkami Mariusza Dudy i spółki powstrzymuje mnie jedynie to, że grają neoprog wprawdzie na swój dosyć unikatowy sposób, ale z całym dobrodziejstwem inwentarza tego podgatunku, który nie do końca jest moim ulubionym. Stąd cieszy mnie bardzo, że dwóch płyt zespołu, który nie do końca reprezentuje mój “cup of tea”, słucham od lat z niesłabnącym zainteresowaniem. O Second Life Syndrome słusznie pisze się w kategoriach arcydzieła rocka neoprogresywnego, moim ulubionym krążkiem warszawskiej grupy jest jednak RAPID EYE MOVEMENT, ponownie płyta jakiegoś tam złotego środka z bardzo szeroką gamą inspiracji progrockowych i nie tylko progrockowych.

Chciałem, by w niniejszym zestawieniu pojawiły się trzy polskie płyty. Na znalezienie się w nim zasługuje bowiem bez wątpienia także QUIDAM, grupa od lat niesamowicie konsekwentna i robiąca swoje czasem na przekór wszystkim. Dowodem na to, że nie warto zbytnio oglądać się na innych jest płyta ALONE TOGETHER. Najlepsze dzieło Quidamów? Moim zdaniem w dotychczasowej ich dyskografii tak. Płyta, która rozkręca się z każdą minutą, znakomicie zagrana, pełna smaczków, świetnie brzmiąca.

Długo mógłbym tak jeszcze pisać i pisać, bo na wyżej wymienionych płytach świat moich muzycznych fascynacji się nie kończy. Brakło miejsca choćby dla tak wybitnego zespołu jak ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA, który jest dla mnie kapelą bardzo ważną, ale która swoje najlepsze kawałki ma rozsiane na przestrzeni wielu, wielu lat i wielu, wielu płyt. Na liście mogłyby także znaleźć się takie płyty jak DREDG - EL CIELO, czy ANEKDOTEN - GRAVITY. Warto również wspomnieć wybitnych autorów soundtracków do gier komputerowych jak JEREMY SOULE, PIERRE ESTEVE, RUSSEL BROWER, DEREK DUKE, czy MATT UELMEN. Od lat podziwiam ich wyobraźnię. Brakuje MIKE'A OLDFIELDA, którego także cenię raczej za całokształt.
No ale może dla tych artystów znajdzie się więcej miejsca na mojej liście za 15 lat? W końcu z gustami nigdy nic nie wiadomo...
MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok