Gusta maja to do siebie, że lubią ewoluować. Stąd gdy Artur Chachlowski zaproponował mi stworzenie listy ulubionych albumów, pierwszą rzeczą, jaką sobie pomyślałem było to, że takie zestawienie należałoby solidnie “ogwiazdkować” z dopiskami: “tak myślałem w Roku Pańskim dwa tysiące jedenastym”. Z drugiej strony zaś, nawet jeśli zmieniamy się, a za 15 lat nasze ukochane dyskografie będą wyglądać zupełnie inaczej, to te dzisiejsze listy staną się ciekawym reliktem, pokazującym, jak to kiedyś było.
GENESIS to dla mnie nie tylko wielowątkowe kompozycje, świetne melodie i mnóstwo progresywnej frajdy, ale również (a kto wie, czy nie przede wszystkim) brzmienie, brzmienie, brzmienie. Unikatowe, ciepłe, bogate. Stąd też przyznając uczciwie, że największa część najlepszego materiału muzycznego zespołu powstała za ery Petera Gabriela, do wczesnych albumów studyjnych grupy wcale nie sięgam zbyt często. A to z tego względu, że Genesis brzmiało najpiękniej wtedy, gdy tego charyzmatycznego frontmana już w tej grupie nie było. Na WIND AND WUTHERING mamy do tego jeszcze świetną jakość kompozycji i majstersztyki typu przewspaniałe One For The Vine, czy Death on the Rooftops. Stąd też chyba jest to moja ulubiona płyta studyjna Genesis.
Podobna rzecz jak Genesisowi przytrafiła się na etapie tych lat grupie RENAISSANCE. Obyło się wprawdzie bez shockera tego kalibru co odejście Gabriela, ale zespół przechodził podobną ewolucję, z wolna dryfując w stronę melodyjnych i piosenkowych gatunków muzycznych, co uwidoczniło się potem w latach osiemdziesiątych. To właśnie około roku 1978 Renaissance znalazło się mniej więcej w tym samym punkcie „złotego środka”, co Genesis, będąc już zespołem bardzo dojrzałym, ale jeszcze nie zmanierowanym przez nowe anty-progresywne trendy muzyczne. Grali melodyjnie, czasem wręcz piosenkowo, ale wciąż z bardzo mocnymi artrockowymi naleciałościami. I jakże wspaniale brzmieli. Powstała płyta A SONG FOR ALL SEASONS, która jest w moim przekonaniu jednym z najbardziej niedocenianych albumów w historii progrocka. Najlepsza płyta Renaissance i nie dam się przekonać, że jest inaczej ;).
Określać siebie jako fana rocka progresywnego, a nie wymienić w zestawieniu swoich ulubionych płyt niczego, co zostałoby nagrane przed 1976, mogłoby mi zostać wytknięte jako herezja. Cofnijmy się zatem nieco w czasie. Nie będzie jednak ani o Floydach, ani o Crimsonach, ani o Emersonach. Będzie o jednym z Beatlesów, bo to GEORGE HARRISON w roku 1970 nagrał przepiękne ALL THINGS MUST PASS, jedną z najbardziej niedocenianych płyt rocka. Proga tu teoretycznie za wiele nie uświadczymy, ale z drugiej strony jest tu pełno ściany dźwięku Phila Spectora, która zrobiła później karierę w artrocku. Uwagę zwraca także bardzo duża świeżość melodyczna, którą tak cenią miłośnicy muzyki progresywnej. Trudno więc się w tej płycie nie zatracić, mimo, że nie jest może wybitnie równa i - przyznaję uczciwie - ma swoje słabsze momenty.
…był sobie w tych czasach w Polsce zespół, który zwał się EXODUS. W roku 1981 wstrzelił się on swoim albumem w epokę syntezatorowych brzmień, uzupełnił ją jednak w sposób znakomity elementami muzyki z lat siedemdziesiątych. Powstała płyta SUPERNOVA, pełna niepokojącego klimatu, tak charakterystycznego dla okresu w dziejach Polski, w którym była nagrywana. Uważana za nieco „odprogresywniony” Exodus w porównaniu z wcześniejszym albumem, stanowi dla mnie jednak podobny przypadek, jak A Song for all Seasons i Wind and Wuthering. Przykład znakomitej w swym eklektyzmie płyty.
Powiadają, że Remedy Lane to ich najlepsza płyta, ale nie wierzcie im ;). THE PERFECT ELEMENT PT. 1 - no to jest dopiero arcydzieło, że szczęka opada. Trochę na przekór tego, co napisałem wcześniej przy okazji płyt Rush, omawiany krążek PoS jest wypełniony muzyką po brzegi, a mimo to ani jednej minuty nie wyjąłbym z tej płyty. Niesamowite emocje, brawura kompozycyjna i wykonawcza, energia grania połączona z niezwykłą wrażliwością melodyczną. Wspaniałe brzmienie, cudowny śpiew Gildenlowa, echhh... długo mógłbym tak wymieniać.
Kolejny roczek do przodu i mamy 2002, czas więc na SNOW grupy SPOCK’S BEARD. Podobieństw do genesisowskiego “Baranka” z uwagi na koncept i otoczkę jej powstania nie brakuje, ale to jednak zupełnie inna bajka, która broni się bez porównań do Genesis. Snow to ten typ płyty, która dobrze pokazuje efekt synergii w muzyce, kiedy to poszczególne utwory, same w sobie bardzo udane, składają się na całość, która jest po prostu rewelacyjna. Album niczym dobry film. Wszystko na swoim miejscu.
Kolejna płyta, która wyszła spod konsolety Wilsona to PAATOS - KALLOCAIN. Unikatowe dzieło jeśli chodzi o klimat, pełne świetnych melodii i znakomicie zaaranżowane. Z zespołu, którego tożsamość do momentu tego albumu kręciła się wokół bycia mniej lub bardziej ważnym epigonem King Crimson, wyrasta nagle coś zupełnie nowego i świeżego. A Wilson po raz kolejny pokazuje, że jest prawdziwym magiem. Najpełniej objawiło się to chyba jednak w wypadku BLACKFIELD 1 i BLACKFIELD 2. Są to moim zdaniem dwie najlepsze płyty, jakie kiedykolwiek nagrał ten człowiek, być może dlatego, że kompozycję zostawił Geffenowi, który jest w tym lepszy od niego, a sam wziął się za aranżację i produkcję. Oba Blackfieldy to przykłady albumów, gdzie dwoje ludzi znakomicie się uzupełniło, nagrywając tym samym jedne z najlepszych balladowych albumów w historii - nie boję się tego powiedzieć - rocka.
Chciałem, by w niniejszym zestawieniu pojawiły się trzy polskie płyty. Na znalezienie się w nim zasługuje bowiem bez wątpienia także QUIDAM, grupa od lat niesamowicie konsekwentna i robiąca swoje czasem na przekór wszystkim. Dowodem na to, że nie warto zbytnio oglądać się na innych jest płyta ALONE TOGETHER. Najlepsze dzieło Quidamów? Moim zdaniem w dotychczasowej ich dyskografii tak. Płyta, która rozkręca się z każdą minutą, znakomicie zagrana, pełna smaczków, świetnie brzmiąca.