Wywiad z Maciejem Przemysławem Wróblem, basistą zespołu Forma

Maurycy Nowakowski

ImageForma warszawskiego zespołu Forma zdaje się zwyżkować. To młode stołeczne trio istnieje od 2004 roku, ale ostatnie siedem lat ich działalności stanowiło raczej okres przygotowań do poważnej działalności. W tym czasie powstawały pierwsze autorskie kompozycje, zespół zagrał też kilkadziesiąt koncertów. Efekt tych przygotowań? Skomponowany i nagrany materiał na debiutancką płytę, która ukaże się zapewne niebawem, i wysoka dyspozycja koncertowa. Doceniła to szczecińska publiczność podczas niedawnego festiwalu młodych talentów „Gramy 2011” (Forma otrzymała tam nagrodę publiczności). Ale nie jest to jeszcze czas na świętowanie. Przed zespołem poszukiwania wydawcy i jesienne koncerty (Katowice 7.10, Wrocław 8.10, Łódź 9.10, Bydgoszcz 28.10, Poznań 29.10, Olsztyn 30.10). Po szczecińskim sukcesie, a przed październikową trasą na spytki dał się namówić basista Formy, Maciej Przemysław Wróbel.

MN: Na razie niewiele o was wiadomo, więc zacznijmy od samego początku. Jak poznałeś Jakuba (Tolaka, perkusja) i Kacpra (Kempistego, gitara)? Skąd pomysł na wspólne muzykowanie?

MPW: Poza pasją, jaką jest dla nas muzyka, dzielimy wykształcenie – wszyscy trzej studiowaliśmy na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej i tam poznaliśmy się na początku studiów. Każdy z nas już wcześniej zajmował się muzyką, pomysł był więc nieunikniony. Pierwsze próby graliśmy u Kuby w sypialni, ku radości sąsiadów… potem zbudowaliśmy sobie studio.

MN: Zwróciłem uwagę, że jesteście dosyć wszechstronni. Całe podstawowe trio, ma więcej niż jedną funkcję w zespole. Jesteście samoukami, czy kształciliście się w szkołach muzycznych?

MPW: I tak, i nie. Jakub jako jedyny skończył szkołę muzyczną II stopnia w klasie perkusji, uczył się kompozycji i gry na fortepianie. Czasem korzystamy z tego w studiu, ekstremalnie rzadko na koncertach. Ja i gitarzysta Kacper w większości jesteśmy produktem swoich domorosłych wysiłków; co prawda raz brałem udział w warsztatach gitary basowej prowadzonych przez Wojtka Pilichowskiego i Pawła Bomerta, a także korzystałem z pomocy Bartka Cabonia w ustawianiu barwy głosu, co oczywiście wiele dało, lecz w mojej opinii są to kosmetyczne korekty w stosunku do tego, co zrobiliśmy sami przez lata. Nie jesteśmy wirtuozami swoich instrumentów, nigdy nam na tym nie zależało, zawsze ważniejsze były kompozycje. To, co umiemy, ma wystarczyć do zrobienia scenicznego show złożonego z tych kompozycji.

MN: Czy w „sali prób” jest jakiś lider, ktoś kto przynosi gotowe utwory do aranżacji, kieruje zespołem, czy może jesteście „demokratycznym organizmem”, który tworzy wspólnie podczas „jam sessions”?

MPW: Bywa różnie. Utwory mają swoich „ojców”, którzy przynoszą konsekwentne szkice, zawierające gros kompozycji – potem taki „tatuś” prowadzi utwór przez zespołową pracę polegającą głównie na jamowaniu, mając decydujący głos, rozstrzyga o losie każdego z użytych środków, ocenia je pod kątem swojego pierwotnego wyobrażenia. Na ostatniej płycie palma pierwszeństwa w dostarczaniu zespołowi motywów i dość zaawansowanych koncepcji zdecydowanie przypada Kacprowi, ja do większości napisałem linie wokalne i teksty, Kuba ma największe zasługi w aranżowaniu; budowaniu sekcji i układaniu partii wielogłosowych. Forma jest tworem „demokratycznym” i o wszystkim decydujemy we trzech.

MN: Inspiracje. Nie możemy od tego uciec. Trudno Was jednoznacznie określić, przynajmniej na podstawie tych dostępnych próbek. Pewne rzeczy kojarzą mi się odrobinę z amerykańską post progresją spod znaku Tool, albo The Mars Volta, ale to daleki, swobodny „skrót myślowy”.  Rzuć Maćku chociaż kilka najważniejszych dla Ciebie tytułów płyt. Jeśli wiesz, co najczęściej pogrywa w odtwarzaczach Twoich kolegów, to także proszę o wymienienie.

MPW: Widzisz, to nie jest do końca pytanie o inspiracje. Pod tym pojęciem ukrywają się, jak sądzę, powody do tworzenia, źródła impulsów, które pobudzają człowieka do oderwania się od zdrowych, fizjologicznych czynności, jak sen i jedzenie, a pchają do kreowania własnych skrawków rzeczywistości. Jeśli pytasz o to, co u nas gra, dowiesz się o tym, czego najbardziej lubimy słuchać. Nie będzie zaskoczeniem z mojej strony wymienienie nazw takich, jak Rush, Porcupine Tree, Mastodon, czy właśnie Tool, ale w samochodzie Kuby połowa płyt to oldskulowy hip-hop ze Wschodniego Wybrzeża, a ja jestem wielbicielem hair-metalowych historii, tzw. „krypto-pudlem”. Dużo słuchałem wokalistek takich, jak np. Tori Amos, lubię Gabrielę Kulkę. Kacper więcej słucha muzyki, niż zajmuje się jej tworzeniem, jest typowym poszukiwaczem nikomu nieznanych rarytasów, przechodząc przez wszystkie gatunki od elektroniki lat 90-tych, muzykę ludową z pogranicza ukraińsko-rumuńskiego, po sludge. Na ostatniej trasie słuchaliśmy Meshuggah ale i Future Sound Of London, był Tool ale i ostatnia płyta Brendana Perry’ego. A wracając do inspiracji, z mojego punktu widzenia fakt, że ktoś zagra świetną muzę, i chwyta mnie ona za serce, nie wystarcza do napisania kawałka.

MN: Na Waszym profilu FB przeczytałem, że muzyczne poletko Formy to progresja. W progresji dostrzegam dwa osobne nurty korzystające z tego samego „progresywnego” szyldu. Jest część zespołów, które grają w stylu klasycznych progresywnych zespołów z lat 70tych (jak Pink Floyd, Genesis, King Crimson) i nazywają to progresją, i jest nurt zespołów poszukujących nowych konstrukcji i brzmień, które często z klasycznym rockiem progresywnym nie mają wiele wspólnego, ale i tak często są określani mianem „progrockowych”. Jaka progresja interesuje Formę? Ta, nazwijmy to, bardziej wtórna, czerpiąca z klasyki, czy ta odważniejsza, bardziej ryzykowna, próbująca poszerzać granicę muzyki popularnej?

MPW: Fakt, jest taki podział, choć ja granicę ustawiłbym w nieco innym miejscu. W pojemnym, naszym zdaniem sztucznym określeniu „progresywny” mieszczą się, upraszczając, dwa nurty. Pierwszy to zakochani we własnym guście muzycznym epigoni prog-rocka, ewentualnie muzyczne nerdy sypiący solówkami. Dla mnie i chłopaków z Formy to najmniej odkrywczy, do tego nudny i wyprany z emocji nurt rocka, pełen schematów i aktorskiej ciesiołki. Drugi koniec progresywnego kija to twórcy oklejani tą etykietką z braku lepszego pomysłu, autentyczni poszukiwacze. Bardziej progresywna jest dla mnie nowa płyta Moniki Brodki niż jakikolwiek krążek Dream Theater. Więcej poszukiwania w folkowym (!) projekcie R.U.T.A., niż w gitarowych riffach. Nie jestem znawcą eksperymentalnej muzy, sam słuchałem zawsze popularnych artystów z obrzeża tej szufladki. Według mnie Forma nie gra progresji, bardzo mało jest też podobna do tego, co uważa się za „rock pocztowy”. Gramy ciężki, połamany pop, używając brudnego, punkowego brzmienia i śpiewając jak dziewczynki. Tyle.

MN: Co to jest rock pocztowy? Pierwszy raz się spotykam…

MPW: Chodziło mi o post-rock, muzykę dla listonosza po pracy. Gdyby wierzyć definicji, to muzyka, która biorąc elementy rocka, takie jak instrumentarium, frazę, bity i rozwiązania aranżacyjne, wykorzystuje je trochę wbrew ich charakterowi, czyli np. klasyczne „pierdolnięcie” może być użyte jako żart, a główny „drive” utworu opiera się nie na pulsującym basie, tylko na przepuszczonej przez efekt gitarze, gdy bas gra solo z trzech dźwięków na minutę. My lubimy takie zabawy, moglibyśmy być post-rockowcami. Problem jest jednak w tym, że zespoły tego nurtu są nudne jak flaki z olejem, w tej muzyce nic się nie dzieje, jeśli nie grają tej nudy perfekcyjnie, to w ogóle zgroza. Ma być ciekawie, zaskakująco i skondensowanie. Stąd nasz dystans do tego określenia.

MN: Po obejrzeniu klipu na Waszej stronie odniosłem wrażenie, że macie spory dystans do tego, co robicie. Chyba nie ma w Was „napinki” na komercyjny sukces „tu i teraz”. Jaka forma działalności by Was najbardziej satysfakcjonowała? Regularne wydawanie płyt i koncertowanie w stajni jakiegoś dużego wydawcy, czy raczej undergroundowe spełnianie własnych muzycznych potrzeb, bez specjalnego oglądania się na trendy i oczekiwania publiczności?

MPW: Po pierwsze, gdybyśmy się napięli, już by nas nie było. Czym jest sukces? Można być europejską gwiazdą jakiegokolwiek „alternatywnego” grania i dopłacać do koncertów, nie mieć na sprzęt, godzić występy z pracą, ze szkodą dla obu. Sukcesem nazwałbym komfort robienia tylko tego, co się kocha. Nie mają go ani ci, którzy zasuwają po jarmarkach, ani grający alternatywę w pustoszejących klubach. Ja mam kłopoty z kupieniem sobie nowego zestawu strun i im dłużej to trwa, tym bardziej zaostrzamy linię naszej polityki wobec grania. Po siedmiu latach i kilkudziesięciu koncertach już nie ma na co czekać, albo to się zacznie finansować, albo do widzenia. Czyli, odpowiadając: kochamy to robić, ale ja poproszę kasę i sukces, niegłupio sprzedającą się płytę promowaną przez wydawcę i pełne sale, przynajmniej w Polsce.

MN: Jesienią będziecie koncertować. Czego można spodziewać się po Waszych występach? Jaki repertuar zamierzacie prezentować?

MPW: Wczesną wiosną ukończyliśmy pracę nad debiutancką płytą. Zagramy 8 z 9 nowych utworów. W porównaniu z tym, czym do tej pory częstowaliśmy, wyszło nam trochę ciężej, ale też bardziej piosenkowo. My chcemy odejść od tej stylistycznej żonglerki, która nas stawiała pod ścianą przy każdym dłuższym secie koncertowym. Teraz udało się zbudować ponad godzinny występ, który, mamy nadzieję, trzyma od początku do końca. Będzie ostro.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!