A Few Evenings With Steven Wilson (Poznań, Kraków, Berlin) - 20-22.10.2011

Agnieszka Lenczewska

ImageChyba zwariowałaś, powiedział mój bliski znajomy. Jechać na trzy koncerty Wilsona? To zakrawa na fanatyzm. Hm - nie ukrywam, że tym stwierdzeniem trochę mnie zbił z pantałyku. Do fanatycznych wyznawców Stefana raczej się nie zaliczam. Być może chęć zobaczenia trzech - dokładnie TAKICH SAMYCH pod względem setlisty koncertów może się wydawać wam, drodzy czytelnicy, lekkim skrzywieniem, niemniej korciła mnie jak cholera, perspektywa spędzenia kilku dni w trasie. Takiej prawdziwej trasie koncertowej. Z jej wszystkimi radościami i brakiem wygód oraz nieprzewidywalnością. Tym dreszczykiem emocji, zmieniającymi się za oknem pociągu lub autobusu krajobrazami. Stacjami benzynowymi (proszę pani, tu NIE WOLNO myć zębów!!!), chłodem polskich dworców PKP, kebabami, późnej berlińskiej ulicy (I can't speak Deutsch), radością poznanych na koncertach fanów. Chwilami oczekiwania, czy muzycy wyjdą po koncercie, czy też nie. Podniecającą nutką niepokoju. JAK TO BĘDZIE? CO ZAGRA? Bo przecież tą trasą zaryzykował wszystko: swoje pieniądze, pozycję na rynku. Postawił wszystko na jedną kartę. Zagrać i zamknąć usta wszystkim krytykom i niedowiarkom.

Kiedy po krakowskim koncercie spotkałam Artura Chachlowskiego powiedziałam mu mniej więcej coś takiego: nie spodziewaj się relacji z jednego koncertu. To będzie raczej minireportaż z trasy i próba uchwycenia tego, jedynego w swoim rodzaju koncertowego fenomenu. Zastanawiałam się, czy dzielić relację na trzy rozdziały (każdy poświęcony oddzielnemu koncertowi). Po namyśle doszłam do wniosku, że lepszym rozwiązaniem będzie tak zwana "refleksja ogólna". Zapis emocji, wrażeń związanych z całością mojej "wilsoniady".

Dla chętnych nieco statystyki:

Trzy miasta (Poznań, Kraków i Berlin), ponad 2 300 przejechanych (różnymi środkami transportu), kilometrów. Trzy identyczne pod względem setlisty SPEKTAKLE, ale jakże różne pod względem atmosfery, fluidów, frekwencji oraz brzmienia. Pierwsze trzy koncerty trasy "Grace For Drowning".

Poznań powitał mnie zmienną pogodą, którą tak dobrze znamy z bollywoodzkiego przeboju pt: „Czasem słońce, czasem deszcz”. Po kilku godzinach włóczenia się po mieście, udałam się wreszcie do Eskulapa. Nie oczekiwałam wiele, ale tym razem klub przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Brud, brak zaplecza gastronomicznego (ABP – absolutny brak piwa), potęgowały i tak smętną atmosferę brudno-betonowego wnętrza. Wielokrotnie już pisałam, że nie cierpię tego miejsca. O dziwo, dochodzące do mnie dźwięki z próby brzmiały bardzo obiecująco. Zasiadłam sobie na słynnej różowej sofie i przez nikogo niepokojona zaczęłam chłonąć dobiegające ze sceny dźwięki. Muzycy ćwiczyli niemalże do samego koncertu. Miałam niewątpliwą przyjemność być jedną z niewielu osób, które usłyszały prawykonania utworów zarówno z „Insurgentes”, jak i „Grace For Drowning”. Tak naprawdę wzięłam udział w dwóch koncertach tego dnia: soundchecku i właściwym SPEKTAKLU. Poznański koncert miał nieco mankamentów, ale  nie przeszkadzał mi w ogóle fakt, iż panowie w „Raider II” nieco się pogubili (Marco Minnemann był jak kapitan, który próbował omijać niebezpieczne rafy pokrętnych dźwięków), że w „Deform To Form A Star” Stefan trochę fałszował. To było takie ludzkie i prawdziwe. Niemniej całość uważam za bardzo udaną inaugurację trasy. Po raz pierwszy zobaczyłam słynną „moskitierę” (bicz boży na fotografów) oraz całość fenomenalnych wizualizacji towarzyszących muzyce. Stałam jak zahipnotyzowana na widok Wilsona w masce przeciwgazowej („Get all you deserved”), powaliło mnie  wykonanie „Harmony Korine”, czy też „Postcard”. Przy „Veneno Para Las Hadas” w moich oczach (i nie tylko moich) pojawiły się łzy. Pięknie było. Naprawdę. Stefan po koncercie wyszedł wyluzowany do publiczności (widać było, że kamień spadł mu z serca). I gdyby nie dość ostre podejście do fanów przez pana managera, z pewnością zostałby z nimi nieco dłużej. Niemniej dla każdego miał miłe słowo i chętnie podpisywał wszelkie memorabilia. Podsumowując, to było rzeczywiście nieco „rozgrzewkowe” show w kameralnym gronie.

Po całonocnej podróży by PKP dotarłam do Krakowa. O Hali Wisły nigdy nie miałam najlepszego zdania. Tym razem jednak nie miałam nic do zarzucenia pod względem akustyki (po generalnym remoncie jest zdecydowanie ładniej i lepiej pod względem parametrów akustycznych). Wszystko brzmiało selektywne, niemalże idealnie (przynajmniej na płycie). Całość ekranu/moskitiery spowijającej scenę prezentowała się MONUMENTALNIE. A sam koncert stał się dla mnie jednym z lepszych w moim życiu. Naprawdę. O aspektach wizualnych napisałam poniżej, zatem słów kilka na temat samego krakowskiego SPEKTAKLU. Setlista identyczna, jak w Poznaniu, za to wykonanie zdecydowanie lepsze. Uskrzydlony cały zespół zagrał porywająco od pierwszych, rozimprowizowanych dźwięków „No Twilight...” do wybrzmiewających ostatnich nut „Get All You Deserve”.  Dyrygujący wszystkim i wszystkimi Wilson, był nie tylko muzykiem ale też i performerem. Fenomenalni muzycy (radość patrzenia na sekcję rytmiczną Beggs/Minnemann), czarujący odlotami saksofonowymi/fletowymi przesympatyczny Theo Travis, oraz będący dla mnie odkryciem fennomenalny Aziz Ibrahim. Dodatkowo publiczność  była jakaś bardziej żwawa niż w Poznaniu. Reakcja niesamowita. Można nawet powiedzieć, że była tym dopełniającym elementem SPEKTAKLU. Z powodu braku czasu i konieczności udania się w dalszą podróż nie zdążyłam spotkać się z moimi znajomymi (był to jedyny mankament tego koncertu).

Berlińska Heimathafen (ul. Karola Marksa 141) to zupełnie inne miejsce. Dawna scena Teatru Ludowego (koncert miał miejsce w dawnym Berlinie Wschodnim) była miejscem idealnym dla tego rodzaju show. Owszem, scena była maleńka, niemniej pod względem organizacji oraz zaplecza było perfekcyjnie (niemiecka dokładność i perfekcyjność). Owszem, odbiór muzyki zakłócali BARDZO HAŁAŚLIWI Włosi oraz dźwięki z pobliskiego baru (ten jedyny i irytujący w swoim rodzaju odgłos szkła) – nie mniej źle nie było. Reakcja, jak na Niemców, też dość żywiołowa. Pod względem wykonawczym i muzycznym był to najbardziej dopracowany koncert. Słychać było, że muzycy już nawzajem „okrzepli” i stali się jednym, perfekcyjnie działającym organizmem. Panowie w swoich improwizacjach poszli na całość (najlepsze wykonanie „Raider II”, „Sectarian” czy „Like a Dust”.., jakie słyszałam). Zresztą był to też najbardziej „luzacki” koncert z wszystkich trzech (zupełnie rozluźniony Wilson ze szklaneczką „czegoś mocniejszego” wyszedł na bis). Jedyne, do czego mogę się przyczepić to dźwięk. Oczekiwałam lepszego. Ba, berliński koncert był najsłabszy pod względem parametrów akustycznych (sprzęgający bas Beggsa, irytujący bulgot dochodzący z lewej kolumny, zupełnie niesłyszalne efekty dźwięku przestrzennego). Szczerze – nawet w Eskulapie lepiej to brzmiało. Pod względem frekwencji było nieźle (jakieś 500 osób), ale to właśnie krakowski koncert dzierży palmę pierwszeństwa w kategorii „największa zgromadzona publiczność”. Z przeprowadzonej po koncercie bardzo miłej rozmowy z Marco Minnemannem wynikało, iż na razie Kraków był dla wszystkich najlepszym „przystankiem na trasie” (Cracow Rocks!).

Przed wyruszeniem w trasę Steven zapowiadał, iż widz będzie miał do czynienia z prawdziwym multimedialnym show, i jednocześnie stanie się jego aktywnym elementem. Trzeba uczciwie powiedzieć - słowa dotrzymał. W przypadku wszystkich koncertów, w których miałam przyjemność brać udział, ten swoisty mariaż sztuk (na pograniczu koncertu/performance/teatru/sztuk wizualnych/instalacji) porażał i pozostawił słuchacza/widza w poczucie totalnego szoku. Tak, szoku. Zmasowany atak na wszystkie zmysły uczestnika (wzrok, słuch, zabrakło tylko zapachów) udał się Wilsonowi i spółce znakomicie.  Jakże to bliskie było podejściu Andre Bretona, czy nawet Witkacowskiej „Czystej Formie”. Cała obsada (nieprzypadkowo używam takiego określenia) miała za zadanie budowanie nastrojowej opowieści fabularnej w postaci sennej wizji, znamiennej muzycznym rytmem i malarską wyrazistością nawarstwiających się obrazów. Porażające wizualizacje autorstwa Lassego Hoile (niemalże apokaliptyczne) stały się dopełnieniem dochodzących z estrady dźwięków. Fantasmagoryczne postaci, wszechobecny rozkład, zapach śmierci i poczucie tego ”nieodgadnionego” drażnił, wkurzał, fascynował i nie pozostawiał nikogo (a rozmawiałam z wieloma fanami z różnych stron świata) obojętnym. Mistrzostwo! Przewrotny, nowoczesny fotoplastikon, którego częścią staliśmy się my i zespół.  Nie wiem, czy zauważyliście, ale od czasu do czasu muzycy „tkwili” na scenie niemalże jak „hologramowe, nieuchwytne byty” (sprytne zagranie Lassego: postaci muzyków wykorzystane jako  żywe ekrany). Zastosowanie laserów (te sztuczki Aziza Ibrahima) oraz wykorzystanie wizualizacji na „alumisonic guitar” Wilsona również mogło się podobać (śliczne wizualizacje przy „Like a Dust...”). Bombardowani przez dźwięki z każdej strony (w zamyśle 5.1), atakowani przez zmieniające się jak w diabelskim kalejdoskopie obrazy, staliśmy z rozdziawionymi ustami. Czekając na więcej i jedząc Mistrzowi Ceremonii z ręki. W zachłannej, niczym nie skrępowanej wyobraźni Wilsona powstał zespół, ansambl, żywy pulsujący organizm. Działający poza granicami i schematami gatunków. Mówiący własnym głosem, w coraz bardziej barwnej, splątanej przestrzeni muzyki. Znakomity zestaw muzyków pod jakże świetną opieką Koncertmistrza Wilsona. Tak, w przypadku tych trzech koncertów ani razu nie odniosłam wrażenia, że uczestniczę w koncercie Stevena Wilsona i kilku anonimowych muzyków. Zresztą nie tylko ja zwróciłam uwagę na aspekt zespołowego grania, pracy w perfekcyjnie zgranym teamie. To nie był Gwiazdor/Idol Wilson, tylko Wilson - element zespołu. W powiązaniu z teatralnym sztafażem dało to efekt znakomity. Oczywiście niektórzy mogli być zniesmaczeni niektórymi pozami Stevena (a'la Chrystus z Rio, lub quasi pantomima w „Index”), dla mnie jednak był to element w konwencji jak najbardziej teatralnej. Owszem, może ktoś powiedzieć, ta teatralność i trzymanie się scenariusza wykluczała jakąkolwiek dozę improwizacji (trzy takie same zapowiedzi „Index” (jestem kolekcjonerem), czy też „Raider II” (a teraz zagramy ostatni utwór,  za to bardzo długi), jednakże przecież na to się zgodziliśmy, prawda? Otrzymaliśmy zatem  to,  na co zasłużyliśmy. Tak miało być!

To było doświadczenie TOTALNE.  Zarówno pod względem muzycznym, jak i logistycznym. Życie w trasie jest interesujące, ale bardzo męczące (truizm, prawda?). Po powrocie do domu doceniasz możliwość wzięcia prysznica oraz radosne ciepło łóżka. Nie będę wnikać w szczegóły, ale no wiecie, tak to w trasie bywa, nie zawsze masz możliwość dokonania ablucji ciała (dziękuję ci Panie Boże za nawilżane chusteczki - wynalazek przełomowy!), czy też prozaicznego umycia zębów. Nie zawsze masz miejsce i możliwość przespania się po koncercie w znośnych warunkach (vide PKP). Jesz szybko i przeważnie byle co. Jesteś w totalnym niedoczasie. Niewielka ilość alkoholu powoduje „odlot”. Niemniej warto. Chociażby dlatego, że koncertów w ramach tournee „Grace For Drowning” zaplanowano niewiele. Warto było z zaciśniętymi pięściami walczyć z upierdliwym i głuchym konduktorem pociągu, który nagle i bez przyczyny zatrzymał się na bocznicy w Trzebini (proszę pana – niech się pan skontaktuje z Poznaniem, ucieknie mi połączenie do Berlina. No proooszę). Szczerze, dla tych łącznie niespełna sześciu godzin muzycznej ekstazy, byłabym w stanie poruszyć świat i wszystkich.

Czekaliśmy wiele miesięcy. Odliczaliśmy dni i godziny. Teraz pozostaną nam wspomnienia. Piękne wspomnienia.

Podzielę się z wami refleksją, może ciut kontrowersyjną. Po obejrzeniu tych wszystkich PARATEATRALNYCH SPEKTAKLI myślę, że Steven Wilson wzniósł się wraz ze swoim zespołem na zupełnie inny, zdecydowanie wyższy niż dotychczas, poziom muzycznej jakości. Nie wiem, czy po zaserwowaniu wszystkim takiego SHOW będziemy w stanie przyjąć na nowo Porcupine Tree. Odniosłam wrażenie, że tak popularne w naszym kraju „Jeżozwierze” stały się dla Wilsona kulą u nogi. Paradoksalnie, Wilson gra w chwili obecnej z najlepszym składem muzyków, jaki można sobie wymarzyć. Widać, jak  bardzo cieszy go ten stan rzeczy. Kurcze, nie chciałabym stawiać krzyżyka na Porcupine Tree, ale....

An Evening With Steven Wilson

The Performances:

Poznań (PL)  - Klub "Eskulap"   -  20.10.2011

Kraków (PL)  - TS "Hala Wisła"  - 21.10.2011

Berlin (GER)  - "Heimathafen"  -  22.10.2011 

The Cast (dramatis personae):

Nick Beggs (bass & Chapman stick, backing vocals)

Adam Holzman (keyboards & programming)Aziz Ibrahim (guitars)

Marco Minnemann (drums, smiles & good flow)

Theo Travis (flute & saxophone)

Steven Wilson (Master of Ceremony & Conductor, vocals, guitar, piano)

----------------------------------------------

Lasse Hoile - visualizations 

The Chapters:

No Twilight Within the Courts of the Sun

Index

Deform to Form a Star

Sectarian

Postcard

Remainder the Black Dog

Harmony Korine

Abandoner

Like Dust I Have Cleared From My Eye

No Part of Me

Veneno Para Las Hadas

Raider II

Get All You Deserve (ending chapter)

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!