PROLOG
Queen to z pewnością jeden z najważniejszych zespołów rockowych świata. Wielką sławę zawdzięcza głównie jednemu z najwybitniejszych wokalistów w historii muzyki. Mowa tu o Freddiem Mercurym, urodzonym w 1946 roku w zanzibarskim Stone Town. Naprawdę nazywał on się Farrakh Bulsara. Jego pierwszy poważniejszy zespół nosił nazwę The Ibex, z którym grał na przełomie lat 60. i 70. W tych latach Freddie pojawiał się także na próbach zespołu Smile, w którym na gitarze grał Brian May, zaś na perkusji Roger Taylor. Trójka, jeszcze amatorskich muzyków, bardzo się ze sobą zaprzyjaźniła, czego dowodem była nowa grupa. Nazwę grupy zaproponował właśnie Freddie, a brzmiała ona – Queen. Nowej formacji brakowało tylko basisty. Na tym miejscu pojawił się Mike Grose, z którym muzycy grali w Smile. Grose długo z nimi nie pograł, zresztą tak samo jak kolejni basiści, którzy pojawiali się w zespole. Po jakimś czasie trójka muzyków, znalazła w końcu właściwego człowieka na to miejsce. Był nim John Deacon, który prócz bardzo solidnej gry na basie, sięgał często po elektroniczne dodatki. Z tym składem Queen zaczął koncertować. W 1971 roku, miała miejsce pierwsza sesja studyjna w historii Królowej. I to zupełnie za darmo. Muzycy mieli po prostu przetestować nowy sprzęt w londyńskim studio De Lane Lea. Gdy muzycy Queen grali w tymże studio, usłyszał ich Roy Thomas Baker wraz ze swym przyjacielem Johnem Anthonym. A co było dalej?
I. LATA ŚWIETNOŚCI
- I (1973)
Baker i Anthony rzecz jasna zainteresowali się młodym zespołem. A nawet udostępnili czterem chłopakom studio, aby mogli pracować nad swoim debiutanckim albumem. Niedługo po tym, wytwórnia EMI podpisała z zespołem kontrakt płytowy. 13 lipca 1973 roku ukazał się debiutancki krążek Queen, w Stanach Zjednoczonych na półki sklepowe trafił dopiero we wrześniu. Pierwszy longplay nie przyniósł może wielkiego sukcesu, ale znajduje się na nim dawka bardzo solidnej muzyki, która pokazała, że Queen już wtedy był zespołem z wielkim potencjałem. Na początek dostajemy jeden z lepszych utworów z płyty, czyli „Keep Yourself Alive” ze świetnym riffem gitarowym i równie dobrą partią bębnów gdzieś w środku. Z utworu pulsuje bardzo pozytywna energia. Trochę w tym funku, trochę ciężkiego rocka. Choć słychać inspiracje innymi wykonawcami, już wtedy kształtował się oryginalny i unikalny styl zespołu. A to głównie za sprawą genialnego głosu Freddiego oraz zagrywek gitarowych Briana. W końcu wyrobił sobie niesamowicie rozpoznawalne brzmienie. Obok świetnych czadów, jak „Great King Rat”, „Modern Times Rock ‘n’ Roll” czy miażdżącego ciężkością „Son And Daughter”, występują utwory bardziej urokliwe. Do takich zaliczyć trzeba „Doing All Right” i „The Night Comes Down”. Moim faworytem jest ,,Jesus”, kompozycja bardziej rozbudowana. Freddie przy ostrych jak brzytwa riffach, śpiewa z niesamowitą zaciekłością. Największym klasykiem albumu jest „Liar”. Kolejny rozbudowany utwór, gdzie nie brakuje ciężkich, ale również epickich fragmentów. W niektórych kompozycjach wyraźnie słychać wpływy muzyki hard rockowej czy nawet glamowej. Ale jednak już wtedy Queen miał swój styl, który w następnych latach jeszcze bardziej się skrystalizował.
- II (1974)
Pierwszy krążek Królowej nie przyniósł wielkiego sukcesu. Za to frekwencja na koncertach zespołu mogła robić wrażenie. Od samego początku muzycy Queen wiedzieli, że koncert, prócz świetnej muzyki, musi być wielkim show. Zespół inwestował we własne oświetlenie, a sam Freddie odpowiedzialny był za projekty strojów dla wszystkich członków. Queen mocno pracował nad własnym wizerunkiem oraz nad tym, aby jego muzyka trafiła do jak największej ilości słuchaczy. Czwórka muzyków była w tym czasie w świetnej formie, a więc rzeczą naturalną było szybkie nagranie kolejnego albumu. Drugi krążek zespołu trafił na półki sklepowe 8 marca 1974 roku. Kompozycje w porównaniu do poprzednika są bardziej rozbudowane i dużo bardziej wyrafinowane. Całość zaczyna się od krótkiej, nieco operowej introdukcji, z tym niesamowicie unikalnym brzmieniem gitary Maya. Pierwszy właściwy utwór to „Father to Son”, z jednej strony spokojna rzecz, lecz i tam nie brakuje miejsca na miażdżące riffy czy szalone popisy gitarowe. Warto wspomnieć, że prócz „Loser In the End” napisanego przez Rogera Taylora (który również tam zaśpiewał), wszystkie utwory są autorstwa Maya oraz Mercury’ego. Jeśli chodzi o kompozycje gitarzysty, na największe wyróżnienie zasługuje bardzo urokliwy „White Queen”, gdzie słyszymy świetne zagrywki na gitarze akustycznej, lecz największą zaletą tejże ballady jest świetny, magiczny klimat. Strona druga to popis Freddiego, który napisał tam wszystkie pieśni. „Ogre Battle” to rasowy hard rock. „Fairy Feller’s Master – Stroke” to numer nieco musicalowy. „Nevermore” to miniatura, ale jakże piękna i klimatyczna. „March of the Black Queen” to największe dzieło zarówno na stronie drugiej, jak i na całym krążku. „Marsz Czarnej Królowej” to już właściwie progresja, z ciekawą introdukcją oraz licznymi zmianami tempa. Po tej ponad sześciominutowej potędze słyszymy dużo bardziej piosenkowy „Funny How Love Is”. A na sam koniec największy hit płyty. A mianowicie „Seven Seas of Rhye”, które pojawiło się na „jedynce”, tyle że w postaci instrumentalnej miniatury. Na „dwójce” zespół rozwinął piosenkę i w rezultacie mamy bardzo fajny, jakże chwytliwy (w dobrym znaczeniu tego słowa) finał. Świetny album!
– Sheer Heart Attack (1974)
Tylko osiem miesięcy, trzeba było czekać na kolejny krążek Queen! „Dwójką” zespół postawił sobie bardzo wysoko poprzeczkę. A podczas nagrywania kolejnego albumu, Królowa była już bardzo popularna, nie tylko w swoim kraju. Wszyscy zainteresowani tą grupą, zastanawiali się jakie będzie kolejne wydawnictwo. A jakie jest? Bardzo solidne, porównywalne z debiutem, lecz minimalnie lepsze. Czemu lepsze? W końcu jest tu parę nieśmiertelnych numerów. A mianowicie jeden z lepszych gitarowych utworów wszechczasów - „Brighton Rock”, który pokazuje wielką klasę Briana Maya. Bardzo czarujący jest „In the Lap of the Gods”. Typowy dla zespołu jest przebojowy numer „Killer Queen” z prostą, acz bardzo chwytliwą, partią fortepianu oraz równie dobrą solówką gitarową. „Now I’m Here” to świetny, rock and rollowy numer. A „Stone Cold Crazy” to krótka, ale wspaniała jazda, która zainspirowała zapewne wielu późniejszych wykonawców uprawiających heavy metal. To największe klasyki albumu. Nie są może najważniejszymi nagraniami zespołu, ale na koncertach często znajdowały miejsce w repertuarze. Ciężko znaleźć tu jakieś wybitne utwory, ale jeszcze trudniej znaleźć słabsze momenty na płycie. Jak już wcześniej pisałem, poprzeczka po „dwójce” zawisła bardzo wysoko i kolejnym krążkiem Queen nie zdołał jej przeskoczyć.
– A Night at the Opera (1975)
Wiele było zespołów w historii muzyki, które rozpadały się z powodu kłopotów finansowych. Jednak Queen był zespołem zbyt wielkim, aby taki kryzys mógł go zniszczyć. Mimo licznych koncertów i dobrej sprzedaży wcześniejszych wydawnictw, budżet Królowej szwankował dość mocno. Wydanie nowego krążka było ostatnią deską ratunku. W nieco stresowych warunkach, muzycy już znaczącej w świecie muzyki rockowej grupy, udali się do studia, by pracować nad czwartą płytą studyjną. Być może taka sytuacja na zespół podziałała bardzo mobilizująco, gdyż Królowa stworzyła wtedy dzieło ponadczasowe. Obok większych, bardziej rozbudowanych form, znajdziemy tu także sporo naprawdę świetnych piosenek. Może jednak zacznijmy od najmocniejszych akcentów tegoż dzieła. Na pierwszy ogień dostajemy „Death On Two Legs”, które otwiera fortepianowa introdukcja. Potem przeradza się w niemalże hard rockowy utwór, w którym Freddie śpiewa z niezwykłą pasją, a podniosłe fragmenty mogą powodować ciarki na plecach. „Prophet’s Song” to bardzo rozbudowany utwór, w którym na początku słyszymy gitarę akustyczną wraz z harfą, do których potem dołącza Freddie śpiewający tu jakby ze wściekłością w głosie. Gdy z czasem się rozkręca, mamy kolejny czadowy, niesamowicie ciężki numer. Warto jeszcze wspomnieć, że w „Pieśni Proroka”, gdzieś w środku usłyszymy niesamowitą partię Mercury’ego zaśpiewaną a’capella. W kapitalny sposób wykorzystano tu efekt echa. Wcześniej wspomniane utwory to fantastyczne numery, których słucha się z niezwykłą przyjemnością. Jednak największym nagraniem na tymże longplayu, a może i nawet w całej dyskografii Królowej, jest genialny „Bohemian Rhapsody”. Tenże utwór zaczyna się od introdukcji chórku, którego tworzą rzecz jasna muzycy Queen. Potem jednak słyszymy przepiękny temat fortepianu, który akompaniuje równie epickiej partii wokalnej Freddiego. Kompozycja z czasem się rozkręca, pojawia się słynny operowy fragment, a potem dochodzi do świetnego, czadowego tematu, gdzie May wygrywa bardzo drapieżne riffy. Na koniec utwór ponownie powraca do wcześniejszego tempa. To największy utwór zespołu na „Nocy w Operze”. Jednak jest tu wiele prostych, ale świetnych numerów, których słucha się z równie wielką przyjemnością. Do takich należy m. in. „’39”, gdzie w roli wokalisty występuje Brian, który wygrywa bardzo chwytliwą melodię na gitarze akustycznej. „Lazing on a Sunday Afternoon” oraz „Seaside Rendezvous” to wodewilowe pieśni najwyższych lotów. Warto jeszcze wspomnieć o iście epickim ,,Love Of My Life”, z urokliwą partią fortepianu i harfy, na której zagrał Brian May. Na finał dostajemy hymn Anglii wygrany przez Maya, który od tamtego czasu był także zwieńczeniem wszystkich koncertów Queen. Rozpisywać się o tym krążku można godzinami, lecz najlepiej po prostu go posłuchać. A jest to pozycja obowiązkowa!
- A Day at the Races (1976)
Po ogromnym sukcesie ,,Nocy w Operze” świat z niecierpliwością czekał na kolejne wydawnictwo Królowej. Okładka albumu z 1976 roku nawiązuje do swego wielkiego poprzednika. Tytuł albumu również, tak jak w przypadku wcześniejszego krążka, został zaczerpnięty z filmu braci Marx. A zawartość? To ten sam, górnolotny poziom. Jest tylko jedna różnica. Mianowicie taka, iż na poprzednim longplayu znajdował się „Bohemian Rhapsody”. Mimo że „Dzień na Wyścigach” nie posiada tak wielkiej kompozycji, to jednak znajduje się tu dziesięć świetnych numerów, które trzymają bardzo wysoki poziom. Już na sam początek dostajemy ostrą jazdę, czyli „Tie Your Mother Down” ze świetnym riffem gitarowym. „The Milionaire Waltz” to rzecz chyba najbardziej rozbudowana na płycie, pełna rozmachu i wielu wspaniałych melodii. „Somebody to Love” często porównywano z „Cygańską Rapsodią”. To zdecydowanie najwspanialsza rzecz na całym albumie. Mimo tego, że jest to dość spokojny numer, emanuje niesamowicie wielką energią. Wiadomo, że w zespole największymi i jedynymi zresztą indywidualnościami byli Mercury i May, lecz jednak swój (niewielki) wkład mieli również dwaj pozostali członkowie grupy, John Deacon oraz Roger Taylor. Tu również dostali swoje pole do popisu. John odpowiada za bardzo przyjemny „You and Me”. Zaś Roger za „Drowse” – doskonały, nieco psychodeliczny kawałek, w którym zresztą sam zaśpiewał. Zamykacz albumu to bardzo chwytliwy „Teo Teoriatte (Let Us Cling Together)”, śpiewany w połowie po angielsku, w połowie po japońsku. Piosenka ta jest idealnym zwieńczeniem kolejnego świetnego krążka Królowej. Warto jeszcze wspomnieć, iż producentem płyty był już sam zespół, bez towarzyszenia Bakera.
– News of the World (1977)
Queen po paru świetnych albumach nie zamierzał spocząć na laurach. A świadczy o tym kolejna w dorobku zespołu, mocna pozycja. Warty podkreślenia jest fakt, że w czasie, w którym powstawały „Wieści ze świata”, rodził się nowy gatunek muzyczny, znany jako punk. Tamte czasy, gdy Anglię pochłonął kryzys gospodarczy, był bardzo ciężkim okresem dla rockowych grup, które swoje lata świetności miały w pierwszej połowie lat 70. Queen, poradził sobie jednak bardzo dobrze w tym jakże ciężkim czasie dla muzyki rockowej. Wiele szanowanych grup wydawało wtedy dość słabe krążki, a jeszcze inne w ogóle się rozpadały. Jednak Królowa po raz kolejny pokazała swoją wielką klasę. Próżno tu szukać jakichś większych, bardziej rozbudowanych form. Ale krążek ten to zbiór naprawdę świetnych piosenek. Początek albumu to dwa najbardziej przebojowe numery w dziejach zespołu. Mowa tu o „We Will Rock You”, gdzie perkusje zastąpiły partie klaskane i tupane. Oraz drugi wielki hit: „We Are The Champions” - piosenka którą znają chyba wszyscy. Można usłyszeć ją na wielu sportowych imprezach, kiedy oczywiście znany już jest zwycięzca. Są to kawałki tak ograne, że… aż mało ciekawe. Ale oczywiście wielki szacunek za to, w jak prosty sposób (głównie mowa o otwieraczu albumu) zespół potrafił stworzyć wielki przebój. Prócz bardzo chwytliwego początku, znajdziemy tu dziewięć solidnych, trzymających przyzwoity poziom, utworów. Mamy świetny, czadowy odrzut z trzeciego albumu, czyli „Shear Heart Attack”. Bardzo urokliwy „Spread Your Wings” autorstwa Johna Deacona. „It’s Late” prowadzony przez z jednej strony dość ostry, z drugiej - przyjemny riff gitarowy. Czy też „Sleeping on the Sidewalk” - sympatyczny blues, przypominający nieco (starsze) dokonania Status Quo. W roli wokalisty wystąpił w nim Brian May. Mimo braku jakichś większych kompozycji, to bardzo przyjemny dla ucha zestaw piosenek bardzo różnych stylistycznie. A jeszcze wracając do muzyki punkowej, to właśnie w tym samym, 1977 roku, wyszedł magnum opus tegoż gatunku, czyli „Never Mind the Bollocks, Here’s the Sex Pistols” zespołu Sex Pistols.
– Jazz (1978)
"Jazz” to ostatni album Królowej w dekadzie lat 70. Niesamowitego okresu dla Freddiego i spółki. Ciężko znaleźć legendarny zespół z tych właśnie lat, który nie wydał w tamtym czasie ani jednego słabszego krążka. O grupie Queen śmiało można mówić, że nie wypuściła ani jednego kiepskiego wydawnictwa. A jaki jest „Jazz”? Nieco inny niż jego poprzednik. „News of the World” to album z muzyką bardzo przyswajalną, bardziej piosenkową. Zaś jego następca, to krążek trudniejszy w odbiorze, gdzie znajdziemy parę bardziej rozbudowanych form. Właśnie taki Queen kocham najbardziej. Gdzie liczy się zarówno przebojowość, jak i eksperymentalność. To pierwszy krążek grupy nagrywany poza rodzimą Anglią, a mianowicie w Mountain Studios mieszczących się w szwajcarskim Montreux. Jeśli chodzi o przebojowość, mamy tu między innymi bardzo pozytywne „Fat Bottomed Girls”, „Don’t Stop Me Now” czy nieco musicalowy „Dreamer’s Ball”. Z czadów dostajemy „Let Me Entertain You”, „Dead On Time” z kapitalnym riffem gitarowym czy też orientalny „Mustapha”, w którym zaśpiewy Freddiego powodują ciarki na plecach. Najmocniejszym jednak momentem jest genialny „Bicycle Race”. Utwór ten trwa zaledwie trzy minuty, a dzieje się w nim bardzo dużo. W tak krótkim czasie, w jednym numerze, zawartych jest tyle wspaniałych motywów, że głowa mała. To, jak już wspominałem, ostatnia pozycja Królowej, w najpiękniejszej dekadzie dla muzyki rockowej. Na całe szczęście, Queen pożegnał się z latami 70. we wspaniałym stylu.