Najpopularniejsza Królowa Świata - cz.II: Upadek

Adrian Koenig

ImageII. UPADEK

Królowa lata 70. miała wprost genialne. Wydawała świetne krążki. Nie wypuściła ani jednego słabego wydawnictwa. Kolejna dekada to dla muzyki rockowej czas bardzo kontrowersyjny. Wiele grup, które świetnie radziły sobie w latach 70., w kolejnym dziesięcioleciu nie potrafiło się odnaleźć. To często doprowadzało do rozłamu tych zespołów. Dekada lat 80. to czas, w którym pojawiło się w muzyce wiele elektroniki, a prawdziwą perkusję często zastępował automat. Wszystko było mniej naturalne, a stawało się bardziej „sztuczne”. Swój szczyt osiągnął wtedy gatunek znany jako new wave, którego znamienitymi reprezentantami były zespoły Talking Heads, The Cure czy Ultravox. Wielu wykonawców, by nie spadać z piedestału, zmieniało wtedy swe oblicze. Często takie zabiegi okazywały się klapą. A jak było w przypadku Queen?

- The Game (1980)

ImageNiestety Freddie i spółka także poszli za panującą wtedy modą. W muzyce zawartej na krążkach Królowej w latach 80. znajdziemy dużo zabawy elektroniką, usłyszymy automaty perkusyjne, a nawet naleciałości muzyki disco! Na szczęście pierwszego krążka Queen w latach 80. nie zdominowały jeszcze takie zabiegi. Słychać oczywiście, że zespół małymi krokami zbliżał się do ówczesnych trendów, lecz jednak „The Game” to kolejny w dyskografii grupy zestaw przyjemnych dla ucha piosenek. Nie ma tu momentów wybijających się, ale nie uświadczymy również fragmentów bardziej irytujących. Bohaterem całego albumu jest John Deacon, który odpowiedzialny jest za największy hit z płyty, czyli „Another One Bites The Dust” z kapitalną zagrywką basową. Utwór ten na stałe wszedł do koncertowego repertuaru grupy. A jeśli mowa o wpadających w ucho zagrywkach, taka też pojawia się w „Dragon Attack” i choć jej autorem jest Brian May, to cała sława spadła właśnie na basistę. Druga i ostatnia kompozycja Deacona na „The Game” to bardzo przyjemny utwór „Need Your Loving Tonight” z wyraźnym popowym zacięciem. Do najważniejszego kompozytora, czyli Freddiego należą: ładny „Play The Game”, który otwiera album, świetny elvisowski „Crazy Little Thing Called Love” oraz najciekawszy twór Mercury’ego na „The Game” – „Don’t Try Suicide”. W piosence tej słychać naleciałości muzyki popowej, choć nie brakuje tu bardziej czadowych momentów. Do kompozytora numer dwa w zespole, Briana Maya, prócz wcześniej wspomnianego „Dragon Attack”, należą dwie ładne ballady – „Sail Away Sweet Sister”, gdzie głównym wokalistą jest właśnie May oraz wieńczący album „Save Me”. Zaś do Rogera Taylora należy świetny „Rock It (Prime Jive)”, który rozpoczyna się od urokliwego tematu gitary (w tej części śpiewa Freddie), zaś po minucie wchodzi reszta zespołu, proponując nam ostrą jazdę, gdzie wokalną pałeczkę Mercury’ego przejmuje autor piosenki. Mimo tego, że nie jest to album porywający, „The Game” zdecydowanie pozytywnie wybija się na tle swoich następców.

- Flash Gordon (1980)

ImageJeszcze w tym samym roku, w którym wyszło „The Game”, zespół Queen wydał kolejny album studyjny. Choć może w tym przypadku to za duże słowa. „Flash Gordon” to bardziej ciekawostka. A mianowicie soundtrack do filmu o tym samym tytule. Może zacznijmy najpierw od kinowej adaptacji przygód Flasha Gordona, superbohatera wcześniej znanego z komiksów. Ekranizacja ta to światowa czołówka… najbardziej kiczowatych filmów w dziejach kinematografii. Reżyserowi całego przedsięwzięcia, Mike’owi Hodgesowi, zamiast porządnego filmu science - fiction, wyszedł bardzo słaby twór przypominający raczej parodię tego właśnie gatunku. A sama muzyka? Większą część albumu zajęły miniatury z mało ciekawymi tematami syntezatorów, pod które podłożono cytaty z filmu. Jednak są tu dwa normalne numery, dzięki którym nawet słaba ekranizacja dużo zyskała. Najważniejszy utwór to „Flash’s Theme”, którego motyw główny pojawia się w prawie wszystkich ważniejszych scenach. Natomiast całość zamyka dużo bardziej mięsisty „The Hero”, gdzie i tam usłyszeć można temat główny filmu. Prócz tych dwóch numerów, które bez problemu wpasowałyby się w starszą twórczość zespołu, występuje tu też parę fajnych miniatur, gdzie w roli głównej słyszymy popisy Briana Maya. „Battle Theme” czy „The Wedding March” to bardzo miłe przerywniki, tylko szkoda, że nie są one włożone pomiędzy normalne piosenki. Jednym zdaniem: muzyka robi dobre wrażenie, tylko szkoda, że pojawiła się w tak słabym filmie.

– Hot Space (1982)

ImagePrawie każdy zespół w swojej historii miał jakiś kryzys. Na „The Game” z łatwością znaleźć można fajne gitarowe kompozycje. Kawałki z rockowym pazurem. Niestety, na „Hot Space” wydanym w 1982 roku takich momentów trzeba szukać ze świecą w ręku. To bez dwóch zdań album reprezentujący najsłabszy okres w historii zespołu. Królowa poszła w stronę disco i funky. Brzmienie jest niesamowicie „gumowe”. Kto by parę lat wcześniej pomyślał, że Queen nagra tak słaby, pozbawiony rockowego zacięcia krążek? Już przy otwierającym numerze „Staying Power” można doznać szoku. Jednak otwieracz i tak wypada całkiem nieźle przy takich numerach, jak „Body Language” czy „Cool Cat”, w których nie ma kompletnie nic ciekawego. Zwykła popowa papka na dodatek wpadająca w disco. Nie popisał się tutaj kompozytorsko Freddie, który odpowiedzialny jest właśnie za wyżej wymienione piosenki. Do Mercury’ego należy również „Life Is Real (Song For Lennon)”. Jak sam tytuł wskazuje, to piosenka poświęcona pamięci zmarłego 8 grudnia 1980 roku legendarnego Beatlesa, Johna Lennona. Jeśli to utwór poświęcony tak wielkiemu muzykowi, to Freddie mógł się nieco bardziej wysilić. Choć to i tak jego najlepszy twór na „Hot Space”. Piosenki takie, jak „Dancer” czy „Back Chat”, przepełnione nieciekawymi syntezatorowymi beatami, ratują nieco popisy gitarowe Maya. Jest tu jednak parę numerów, które można zaakceptować w całości. Ładny „Las Palabras de Amor (The Words of Love)” autorstwa Maya czy też bardzo pozytywny “Put Out The Fire” - kawałek w końcu oparty na gitarowym brzmieniu. Największy hitem, a przy tym najciekawszym utworem, jest kończące album nagranie „Under Pressure”, czyli kompozycja zespołowa z gościnnym udziałem Davida Bowiego. Tu znów wielkie brawa dla Deacona, który proponuje nam kolejną wspaniałą zagrywkę na basie. Choć końcówka troszkę ratuje to wydawnictwo, to mimo wszystko trzeba przyznać, że jest to najsłabszy produkt w historii zespołu.

– The Works (1984)

ImagePo średnio udanym, eksperymentalnym „Hot Space”, dwa lata później światło dzienne ujrzało kolejne „dziecko” Królowej. Po raz kolejny zespół ten obdarował świat bardzo przyzwoitym krążkiem, którego słucha się z niemałą przyjemnością. Już na pierwszy ogień dostajemy wielki przebój „Radio Ga Ga” autorstwa Rogera Taylora, gdzie ponownie słyszymy automat perkusyjny oraz te „gumowe” brzmienia syntezatorów. Tak samo opisać można drugi, również ogromny hit „I Want You Break Free”, gdzie pojawiły się te same zabiegi. Tą bardzo pozytywną (brzmieniowo) kompozycję, zespół zawdzięcza Johnowi Deaconowi – bohaterowi tamtego okresu grupy. Do lepszej formy powrócili w końcu dwaj najważniejsi kompozytorzy. Freddie odpowiedzialny jest w całości za trzy utwory. Przepiękny jest „It’s A Hard Life” z operową introdukcją. Rock and rollowy „Man On The Prowl”, gdzie kapitalne solo na fortepianie zagrał Fred Mandel, bardzo zbliżony jest do „Crazy Little Thing Called Love” z albumu „The Game”, choć moim zdaniem jest jeszcze lepszy. Napędzany dynamiczną zagrywką basową „Keep Passing The Open Windows” to z kolei bardzo sympatyczny kawałek z naleciałościami muzyki popowej, a do tego okraszony dość mocnymi zagrywkami gitarowymi. Oto właśnie kompozycje Mercury’ego. A jak wypadł Brian May? Na pewno nie gorzej, a śmiem twierdzić że nawet minimalnie lepiej. May odpowiada za bardziej rockową część albumu. Utwory takie, jak „Tear It Up” i „Hammer To Fall” nasycone są ciężkimi riffami oraz wspaniałymi pokazami umiejętności gry gitarzysty. „The Works” kończy wspólna kompozycja Freddiego i Briana „Is This The World We Created...”. Krótkie, ale jakże piękne i klimatyczne jest to zakończenie tej naprawdę niezłej płyty.  

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok