Obawiałam się nieco tego koncertu. Nie dlatego, że nie dowierzam muzykom Areny. Moje sceptyczne nastawienie związane było z zawirowaniami w składzie zespołu. Od czasu ostatniej wizyty grupy minęło 6 lat. Od wydania znakomitego „Pepper's Ghost” minęło sporo czasu, a i wiele się w samej Arenie zmieniło. Roba Sowdena na stanowisku „gardłowego” zastąpił Paul Manzi. Dodatkowo na „łono zespołu” powrócił John Jowitt. O ile powrót Jowitta uważałam za dobry ruch, to wielką niewiadomą była dla mnie forma wokalna Paula Manziego. Z zaprezentowanych przed koncertami sampli utworów z nowego albumu wynikało, że Paulowi nieobca jest wokalna maniera a'la Fabio Leone i generalnie włoska szkoła metalowego bel canta. Uff – pomyślałam. Może tak źle nie będzie. O smokach, mieczach i królestwie za konia raczej śpiewać nie będzie. Nie będę się do faceta uprzedzać! Poza tym ciekawa byłam, jak zabrzmią na żywo utwory z zapowiadanej nowej płyty Areny pt. "The Seventh Degree Of Separation".
Czasu na przemyślenia miałam sporo. Zanim na „arenie” Progresji powitaliśmy Brytyjczyków, jako support zaprezentowało się rodzime Believe. I jak zwykle w ich przypadku było, jak określa mój znajomy „fajnie i miło”. Może nie do końca pasuje mi wokal i artystyczna maniera Karola Wróblewskiego, ale młody jest i dobrze rokuje na przyszłość. Blisko godzinny występ podobał się bardzo zgromadzonej w Progresji publiczności. Usłyszeliśmy m. in: "World Is Around", "Poor King Of Sun", And All The Roads", "This Bread Is Mine". Jak zwykle na skrzypcach wymiatała Satomi, Mirek Gil czarował gitarowymi solówkami, a sekcja rytmiczna Vlodi Tafel/Przemek Zawadzki stanowiła mocną opokę dla pozostałych muzyków. Summa summarum: jako support zabrzmieli świetnie i ewidentnie zaostrzyli mój apetyt na dalszą część progresywnego wieczoru.
Po krótkiej przerwie na scenę dostojnie wkroczyli muzycy Areny. No, może tej powagi zabrakło Mickowi Pointerowi (jakby to określiły Malinowska z Horodyńską – piżamowe legginsy w grochy to niezbyt udana stylizacja, ale artyście wolno ubierać się z nonszalancją graniczącą z obciachem:-). Na dobry wieczór „The Great Escape” z nowego albumu. Brzmienie ok! Wokal Manziego naprawdę niezły. Dobry prognostyk na dalszą część koncertu. Manzi może wzrostem nie grzeszy (przy tyczkowatym Sowdenie prezentuje się marnie), ale nadrabia wokalem i sporymi umiejętnościami „frontmeńskimi”. Skala spora, barwa ciekawa (tylko ta wokalna „włoszczyzna” nieco drażniąca). Śmiało można powiedzieć, że rządzący Areną Pointer z Nolanem dobrze wybrali. Manzi sprawdził się bardzo dobrze w koncertowej odsłonie. Panowie nie pozostawili chwili na oddech. Muzycy zaprezentowali bardzo przekrojowy materiał (vide setlista poniżej) w dodatku rozmyślnie ułożony. Niemniej odniosłam wrażenie, że nie był to idealny koncert. Muzycznie i pod względem wykonawczym było świetnie (gitarowe czary Johna Mitchella jak zwykle mnie powaliły, klawiszowe szaleństwa Nolana również mogły się podobać, Pointer, jak to Pointer – grał równo), ale pod względem emocji było różnie. Nie do końca przekonały mnie utwory z nowej płyty zespołu (na spokojnie posłuchałam jej w domu). Jakieś takie... nijakie, przeciętne i bardzo w klimacie Threshold (melodyjne, krótkie utwory z minisolówkami Mitchella i Nolana). Oczywiście porównanie do Threshold wstydu Arenie nie przynosi, ale oczekiwałam jednak czegoś innego. Jak wielka jest różnica jakościowa między nowymi propozycjami Areny słychać było chociażby porównując ten materiał z resztą setlisty (z nowego albumu podobał mi się jedynie bardzo ciekawy „The Tinder Box”). Genialne intro Mitchella do „Serenity”, przepięknie zagrane „Valley of The Kings” czy też „Eyes of Lara Moon” (popis Manziego). „Bedlam Fayre” z „Pepper's Ghost” zabrzmiało bardzo heavy (co mogło się podobać). Opus magnum koncertu było zjawiskowe wykonanie „The Visitor”. Brak mi słów, jak określić ten utwór. Najlepszy kawałek z najlepszej płyty? Ciary po prostu. Nie tylko ja zbierałam uzębienie z podłogi. Gitarowe solo Johna Mitchella po raz kolejny wyzwoliło we mnie emocje, wielkie emocje.
Na bis zabrzmiały - kapitalnie zagrane „Crying For Help VII”, w którym to utworze szaleństwo publiczności sięgnęło zenitu, a Paul Manzi pokazał swój talent frontmana (wokalne zabawy z publicznością skwitowane przez wokalistę określeniem: jesteście najlepszą publicznością na trasie) oraz fenomenalne „Ascension”. Muzycy pokłonili się widowni, zeszli ze sceny i... chwilę później pojawili się by pozować do zdjęć, podpisać płyty, plakaty, czy uścisnąć dłoń.
Podsumowując: spędziłam w „Progresji” miły, udany wieczór. Arena zabrała nas w sentymentalną, muzyczną podróż. Szkoda tylko, że tak niewielu nas było.
Arena - Setlista
The Great Escape/A Crack In The Ice/Don't Forget To Breathe/The City Of Lanterns/Riding The Tide/What If?/One Last Au Revoir/Burning Down/Serenity/Valley Of The Kings/Crying For Help IV/The Eyes Of Lara Moon/Ghost In The Firewall/Rapture/The Ghost Walks/Bedlam Fayre/The Tinder Box/The Visitor.
Bisy: Crying For Help VII/Ascension.