Najpopularniejsza Królowa Świata - cz.III: Powrót na tron

Adrian Koenig

ImageIII. POWRÓT NA TRON

Najsłabszy okres grupy Queen mamy już za sobą. Choć kolejne dwa albumy, które kończą działalność Królowej w latach 80., powalające nie są, to jednak „gumowe” brzmienia syntezatorów, które dość często pojawiały się na ostatnich krążkach, odchodzą powoli w niepamięć. Warto odnotować, że swój solowy debiut zaliczył Freddie Mercury, który w 1985 roku wypuścił krążek pod nazwą „Mr. Bad Guy”. Muzyka panująca na debiucie Freddiego, zbliżona była stylistycznie do niesławnego „Hot Space”. Jednak w mojej ocenie, jest nieco lepsza właśnie od krążka z 1982 roku. Debiut Mercury’ego, osadzony był w klimacie popowego disco, co mogło dać do myślenia, że muzyk rodem z Zanzibaru nie chce odejść od takiej właśnie stylistyki, a co gorsza, że grupa Queen mogła wydać kolejny album, który można byłoby znowu nazwać „popową papką”…

- A Kind of Magic (1986)

ImageTak się jednak na szczęście nie stało. Kolejny album Queen, na który ponownie trzeba było czekać dwa lata, nie jest dużo lepszy od swojego poprzednika, ale „plastikowe” kawałki powoli zaczynały już wtedy znikać z twórczości zespołu, a zastępowały je prawdziwie rockowe numery, okraszone mocną gitarą. Trzeba podkreślić, że „A Kind of Magic” to kolejny flirt Królowej z filmem. Tym razem jednak wydawnictwo wypełniają normalne piosenki, a nie tak jak to miało miejsce niespełna sześć lat wcześniej (na „Flash Gordon”), krótkie miniatury, na tle których pojawiały się cytaty filmowe. Nie wszystkie też utwory w filmie się pojawiły. Mowa tu o ekranizacji z 1986 roku pod tytułem „Nieśmiertelny”. Obraz ten, w reżyserii Russela Mulcahy’ego, osiągnął dużo większy sukces niż „Flash Gordon”, a główne role, które zagrali Sean Connery oraz Christopher Lambert, często były zachwalane przez krytyków filmowych. A jak wypadła sama muzyka?  Pozostałości z dyskotekowego stylu grupy wciąż można tu jeszcze usłyszeć. Taki jest na przykład „Pain Is So Close To Pleasure”, który pasuje bardziej do twórczości George’a Michaela, a śpiew falsetem Freddiego może irytować. W „Don’t Lose Your Head” występuje automat perkusyjny oraz syntezatory, choć kapitalne zaśpiewy Freddiego oraz świetne zagrywki Briana ratują tą kompozycje. Te dwa utwory to najbardziej wyraźne pozostałości po słabszym okresie grupy. Prócz tego znajdziemy tu parę przyjemnych, choć nie pozbawionych rockowego zęba piosenek, takich jak „One Vision” czy „Gimme The Prize”, gdzie usłyszymy nieco wyspiarską solówkę gitarową. Największy hit albumu to utwór tytułowy, gdzie bardzo ważną rolę odgrywa świetnie „chodzący” w tle bas. Inne spore klasyki to „Friends Will be Friends” – odpowiednik „We Are The Champions” lat 80. oraz bardzo urokliwa ballada “Who Wants To Live Forever” autorstwa Briana Maya, który zresztą jest tu liderującym wokalistą. Ta ostatnia piosenka „zagrała” dość istotną rolę w filmie. Warto szepnąć jeszcze słówko o dwóch mniej znanych piosenkach, które jednak świetnie sprawdzają się w tym zestawie. Mowa tu o ładnej balladzie „One Year of Love”, którą zgrabnie udekorowały czarujące zagrywki saksofonu obsługiwanego przez Steve’a Gregory. A jeszcze na sam finał dostajemy, moim zdaniem najciekawszy, „Princes of the Universe”, gdzie występują częste zmiany tempa, podniosłe zaśpiewy oraz szalone popisy gitarowe. Świetne zakończenie tego w sumie udanego albumu.

- The Miracle (1989)

ImagePo udanym „A Kind of Magic”, zespół ruszył w ogromną trasę koncertową, którą zresztą dokumentuje wspaniały koncert z londyńskiego Wembley. Napiszemy o nim nieco później. Trasa promująca krążek z 1986 roku to ostatnie tournee zespołu z Freddiem w składzie. Stan zdrowia wokalisty pogarszał się z dnia na dzień, a więc nie miał on już siły na koncertowanie, a jeszcze bardziej na kolejną wielką trasę. Muzycy Queen pokazać chcieli całemu światu, że po wielu latach wspólnego grania nadal są zgraną drużyną. Pokazuje to już okładka, a również fakt, iż wszystkie kompozycje które trafiły na krążek były podpisane jako twory całego zespołu. A jak owe twory wypadły? Tak jak trzy lata wcześniej, zestaw nowych piosenek przyniósł dawkę solidnej, na pograniczu rocka i popu, muzyki. Najmocniejszym fragmentem na krążku jest zdecydowanie „I Want It All”, jeden z lepszych tworów Briana Maya w ogóle. Rządzą tam mocne gitary, wspaniałe solówki oraz partie wokalne trzech z czterech członków zespołu. Inny wielki klasyk to „Breakthru” - kolejny świetny numer. Panuje w nim bardzo pozytywna atmosfera, utrzymany jest on w szybkim tempie, a cała kompozycja opiera się na świetnej zagrywce basowej. Z singlowych piosenek, dwie wyżej wymienione są z pewnością najmocniejszymi fragmentami albumu. Ale mamy jeszcze łatwy, lekki i przyjemny utwór tytułowy z ciekawą, ostrzejszą wstawką gitarową pojawiającą się tuż przed codą. Przejmujący, dramatyczny „Scandal” to rzecz najmniej znana z całej singlowej piątki, ale w żadnym przypadku nie odbiegająca klasą od tytułowego „The Miracle”. Zostaje nam jeszcze kolejny spory przebój, czyli taneczny „The Invisible Man”, gdzie znów brawami należy nagrodzić Johna Deacona za świetną partię basu (choć to Taylor jest jej autorem) oraz jego kolegę Briana Maya, za krótką, choć jak najbardziej treściwą, solówkę. Z kawałków pozasinglowych też jest czego posłuchać. Nie brak tu dyskotekowych rytmów, bo taki jest choćby otwierający „Party”. Choć warto podkreślić, że w tym przypadku nie ma tu żadnego kiczu, a prócz pulsującego basu i syntezatorów pojawia się często „mięsista” gitara. Najlepszym jednak fragmentem z mniej popularnej części albumu, jest najbardziej rozbudowany, zamykający całość „Was It All Worth It”. Może byłby to najlepszy fragment na krążku, ale szansy na to pozbawia zbyt popowy (jak na ten utwór) refren. Mimo tego jest solidnie. Zarówno w finałowym utworze, jak i na całej płycie.

- Innuendo (1991)

ImagePrzyzwoity „The Miracle” okazał się sporym sukcesem komercyjnym. Jednak, w odróżnieniu do jego poprzednika, nie odbyła się żadna trasa koncertowa promująca krążek z 1989 roku. Nasiliły się już wówczas pogłoski o poważnej chorobie Freddiego. Rzeczą publicznie wiadomą stało się to, że wydawnictwo przygotowywane od początku 1990 roku, będzie ostatnim za życia Mercury’ego świadectwem działalności zespołu. Być może zbliżająca się śmierć wokalisty, podziała mobilizująca na całą ekipę Królowej, która wspięła się na szczyty swoich artystycznych możliwości. Już na otwarcie ceremonii dostajemy genialny utwór tytułowy. Początek oparty na wojskowym werblu ma niesamowity klimat, tak samo zresztą jak dalszy ciąg kompozycji napisanej przez Freddiego. Niesamowicie ciężki i mroczny riff jest podstawą tego otwieracza. Mercury wyśpiewuje słowa (napisane przez Rogera Taylora) z przeogromną pasją w głosie. Utwór jest bardzo rozbudowany, czego dawno na płytach zespołu doświadczyć nie było można. Tam też pojawia się Steve Howe - gitarzysta zespołu Yes – który próbkę swoich umiejętności zademonstrował podczas fragmentu flamenco. Warto również wspomnieć o fantastycznym teledysku, gdzie zamiast członków zespołu zobaczyć można przepiękne animacje oparte na rysunkach. W omówieniu tego albumu nie można wyznaczać już słabszych i lepszych momentów. Każdy numer jest inny, wszystkie niesamowite. Co najważniejsze, „Innuendo” to materiał bardzo zróżnicowany, choć utrzymujący się w takim samym - raz podniosłym, raz posępnym – klimacie. Jeśli mowa o tym bardziej podniosłym charakterze albumu, znajdziemy tu niemalże gospelowy „I Can’t Live With You”, „All God’s People” utrzymany w tej samej stylistyce czy wspaniały, niesamowicie pędzący „Ride The Wild Wind”. Ta bardziej stonowana, zgorzkniała i smutna część materiału to „Don’t Try So Hard” i „I’m Going Slightly Mad”, który świetnie obrazuje klip. Utwór (tak samo jak teledysk) niby zabawny, lecz z drugiej strony niesamowicie smutny i przygnębiający. Pozostałe kompozycje, prócz rzecz jasna zamykacza, ciężko przydzielić do jakiejś z tych kategorii. „These Are The Days of Our Lives” to bardzo urokliwa piosenka, być może z najlepszą gitarową solówką na całej płycie. „Headlong” i „Hitman” to drapieżne, nacechowane sporą energią i ciężkimi riffami kawałki. „Delilah” to żartobliwa piosenka dedykowana kotce Freddiego. A „Bijou” to utwór z najkrótszym chyba tekstem w historii zespołu. Tekstem traktującym o miłości. Prócz „umiarkowanego” głosu Mercury’ego, kompozycje pięknie ozdabiają delikatne zagrywki gitarowe. Po tych wszystkich wspaniałościach czas na huczny finał z epickim rozmachem – „The Show Must Go On”. Symfoniczna podstawa, przejmujący wokal, wspaniałe solo na gitarze… Wspaniały finał, będący podsumowaniem całej kariery Królowej. W teledysku zobaczymy zlepek wszystkich dotychczasowych wideoklipów zespołu. Muzyka rzecz jasna pełni najważniejszą rolę na „Innuendo”, choć wielkie wrażenie robi również szata graficzna. Koncepcja wyszła od Rogera Taylora, który zaproponował wykorzystanie prac francuskiego rysownika działającego w XIX wieku pod pseudonimem Grandville. Podsumowując… Nie będę się rozwodził na temat, czy jest to największe dzieło Queen. Po prostu jest to wspaniałe zamknięcie dyskografii w tym jedynym prawidłowym składzie. Mistrzostwo!

Śmierć mistrza

Freddie Mercury odszedł 24 listopada 1991 roku. Zmarł wielki człowiek, ale jego muzyka z pewnością nie umrze nigdy. Był najważniejszym ogniwem w całym składzie zespołu Queen. To głównie dzięki niemu Queen było i jest do tej pory tak rozpoznawalnym zespołem. O Freddiem zostało powiedziane już wszystko, nie sposób nic nowego wymyślić. Tak więc pozwolę sobie zakończyć na tych paru słowach.

Dyskografii ciąg dalszy…

- Made In Heaven (1995)

ImageJeszcze za życia Freddiego zespół pracował nad kolejną płytą. Jak wiadomo, prace nad nią zatrzymała śmierć wokalisty. Trójka pozostałych muzyków w 1993 roku spotkała się ponownie, by móc dokończyć materiał, będący hołdem dla zmarłego przyjaciela. Krążek ostatecznie pojawił się na półkach sklepowych w 1995 roku. Partie wokalne do wszystkich utworów zarejestrował Freddie jeszcze za życia. Reszta zespołu zajęła się wyłącznie dopracowaniem strony muzycznej. Nie wszystkie utwory które pojawiły się na owym krążku, były nowościami. W paru przypadkach to po prostu nowe wersje starszych piosenek muzyków z zespołu, które pojawiały się na ich płytach solowych. Jednak w odświeżonych wersjach zyskują z pewnością na sile. „Made In Heaven” i „I Was Born To Love You” to numery z solowego albumu Freddiego – „Mr. Bad Guy”. “Heaven For Everyone” to utwór z repertuaru grupy Rogera Taylora – The Cross. “Too Much Love Will Kill You” pochodzi z albumu “Back To The Light” Briana Maya. Natomiast “My Life Has Been Saved” to piosenka z drugiej strony singla “Scandal” – rzecz jasna zespołu Queen. Z tych odświeżonych wersji najlepiej wypadają utwory takie jak tytułowy, będący piękną, podniosłą pieśnią oraz „I Was Born To Love You”, który od oryginału jest dużo bardziej energiczny i gitarowy. Z zupełnych nowości na uwagę zasługuje gospelowy „Let Me Live” czy też ostatnia piosenka zarejestrowana przez Freddiego, „Mother Love”. Za początek i koniec posłużyły dwie części kompozycji „It’s A Beautiful Day”, które idealnie spełniły swoje zadanie. Pierwsza część to typowa introdukcja która jak najbardziej zachęca do dalszego słuchania. Wspaniały głos Mercury’ego i krótkie przygrywki na fortepianie wprowadzają nas w naprawdę czarowny klimat. Część druga zawiera już mocną gitarę. Najciekawsze w tymże zamknięciu są niedługie, nieco orientalne wstawki, oraz wmontowany urywek starego hitu sprzed ponad 20 lat – „Seven Seas of Rhye”. Ogólnie mówiąc, „Made In Heaven” to bardzo przyjemne wydawnictwo z równie przyjemnym klimatem.

- The Cosmos Rocks (2008)

ImageO reaktywacji Queen mówiło się bardzo długo. Wszyscy tylko czekali na decyzję, kto zostanie nowym frontmanem zespołu. Mówiono głównie o George’u Michaelu (który moim zdaniem idealnie wpasowałby się w nowy skład Królowej) oraz Robbiem Williamsie. Ostatecznie, w 2004 roku na tym stanowisku pojawił się jeden z większych „gardłowych” w historii rocka – Paul Rodgers. Wiadomo - lider grup Free i Bad Company. Warto też podkreślić fakt, iż w zespole nie było już Johna Deacona, który w połowie lat 90 wycofał się z branży muzycznej. Powiem szczerze: nigdy nie miałem nic przeciwko działalności koncertowej Królowej z Rodgersem za mikrofonem. Ale płyta studyjna sygnowana tą szlachetną nazwą to – jak dla mnie – gruba przesada. Choć czy ktoś tego chce czy nie, to kolejna pozycja w oficjalnej dyskografii Queen. Plusem jest z pewnością to, że na froncie albumu widnieje napis „Queen + Paul Rodgers”. To pokazuje, że Paul nie chce na siłę zastępować wielkiego poprzednika. I tego mu zarzucić nie można. Śpiewa po swojemu. Nawet powiem więcej. Brian i Roger poszli bardziej w stronę klimatów preferowanych przez aktualnego wokalistę, przez co nawet strona muzyczna rzadko kiedy przypomina starsze dokonania Queen. Z tych iście „rodgersowskich” numerów, wyróżniłbym niespieszny „Call Me” – bardzo przyjemna rzecz, zbliżona do dokonań Bad Company. W klimacie Free natomiast znajdziemy nieco southernowy, ciężki „Still Burnin’”. Takich, ocierających się o blues, kompozycji trochę tu jest. I to dziwić nie może, w końcu autorem prawie połowy materiału jest właśnie Paul. Z bardziej „queenowskich” utworów jest choćby przyjazna ballada „We Believe” czy jeszcze bardziej urokliwy „Some Things That Glitter” z urzekającą partią fortepianu. Z bardziej gitarowych zaś fragmentów rządzi zdecydowanie „C-lebrity” (gdzie wokalnie udziela się także perkusista Foo Fighters, Taylor Hawkins) z riffem wprost wgniatającym w posadzkę. Jednak w całym zestawie znajdziemy wyłącznie jeden utwór, który bez problemu wpasowałby się w starsze dokonania zespołu. Mowa tu o przepięknym, niesamowicie podniosłym „Say It’s Not True”, gdzie prócz Rodgersa usłyszymy także wokale Rogera Taylora i Briana Maya. Album zamyka krótki, stonowany i klimatyczny „Small Reprise”. „The Cosmos Rocks”, choć z rzadka przypominający prawdziwe oblicze Królowej, zawiera bardzo przyzwoite, miłe dla ucha piosenki.

W tym miejscu zamykam studyjną dyskografię Królowej. Jednak to nie koniec tego cyklu. Została jeszcze czwarta, ostatnia część poświęcona koncertowej działalności zespołu. Tak więc, ciąg dalszy za tydzień…
MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok