IV. KONCERTOWO
Wielkie muzyczne zespoły, prócz legendarnych dzieł studyjnych, także często sprawdzały się na deskach koncertowych scen. Formacja Queen także do tej grupy należała. I właśnie o tym będzie ostatnia już, czwarta część Królewskiego cyklu. Niżej zostaną omówione wyłącznie najważniejsze wydawnictwa „z oklaskami”.
ZA ŻYCIA FREDDIEGO
- Live Killers (1979)
Album „Live Killers”, który zarejestrowany został podczas promocji świetnego „Jazzu”, podsumowuje najwspanialszy okres grupy. Trzeba na sam początek podkreślić, że jest to najbardziej energiczne, ogniste wręcz, wydawnictwo koncertowe w całej historii zespołu. To z pewnością wielka zaleta tego krążka. Największą zaś wadą jest to, że album brzmi gorzej niż pozostałe koncertówki Królowej. Jeśli jednak pominiemy ten fakt, a weźmiemy pod uwagę wyłącznie stronę muzyczną, to bez większego strachu możemy powiedzieć że mamy do czynienia z jednym ze wspanialszych koncertów w bogatej historii muzyki rockowej. Już na sam początek słyszymy przyspieszoną, hardrockową wersję słynnego „We Will Rock You”. Następne w kolejce czady to „Let Me Entertain You” (znów ostrzejsza wersja niż ze studia) i „Death On Two Legs” z fantastycznym fortepianowym wstępem. Potem jest nieco luźniej za sprawą „Killer Queen” i mocno skróconej wersji „Bicycle Race”. Na „Live Killers” nawet spokojniejsze rzeczy odegrane zostały z wielkim zębem i niemałą rzutkością. Dobrze zestawowi zrobił krótki set akustyczny, w który weszły bluesujący „Dreamer’s Ball”, „Love Of My Life”, gdzie jak zwykle swoją „pokazówkę” miała publiczność, a także przyjemny „’39”. Pierwszą część „killersa” kończy „Keep Yourself Alive” z wtrąconym w środku, naprawdę przednim, solem perkusyjnym. Na wspomnienie z tej właśnie części zasługuje również „Now I’m Here”, gdzie aż roi się od świetnych popisów gitarowych. To właśnie tam, gdy muzyka na jakiś czas cichnie, słyszymy przedstawienie Mercury’ego, który zawsze lubił się „zabawić” z publicznością. Kapitalnie odegrane zostało również „Get Down, Make Love”, gdzie wstawka psychodeliczna, robiąca w wykonaniu koncertowym dużo większe wrażenie, została znacznie wydłużona. Na CD z numerem 2 jest nieco bardziej przebojowo. Nawet jeśli pojawiające się tam utwory nie zrobiły jakiejś oszałamiającej kariery w muzycznym świecie, i tak brzmią dość „radiowo”. Tak jest na przykład z otwierającym tą część „Don’t Stop Me Now” z promowanego wtedy albumu. Z kolejnym, „Spread Your Wings”, sprawa wygląda podobnie. Podczas tej naprawdę urokliwej ballady autorstwa Johna Deacona, publiczność bawi się wyśmienicie, co zresztą słychać w jej chóralnym odśpiewywaniu całej pieśni, a szczególnie refrenu. Czym by był show Queen bez legendarnej solówki Briana Maya, która kryje się pod nazwą „Brighton Rock”? Prócz tego, mamy tu parę przeogromnych klasyków Królowej. Wiadomo – niezapomniana „cygańska rapsodia”, którą Freddie poprzedza cytatem z „Mustaphy”. Szalone „Tie Your Mother Down”. „We Will Rock You” już w normalnej wersji. Jeden z bardziej podniosłych i przebojowych fragmentów każdego koncertu zespołu, czyli rzecz jasna “We Are the Champions”. A na koniec, tradycyjnie, krajowy hymn „God Save the Queen”.
- Live at Wembley ’86 (1992)
Koncert z londyńskiej areny Wembley, który odbył się 12 lipca 1986 roku, a trafił do sprzedaży dopiero sześć lat później, jest dokumentacją spektaklu z ostatniej trasy Królowej. W porównaniu z „Live Killers” brzmienie albumu jest miażdżące. Sekcja wgniata w posadzkę, głos Freddiego jest potężny, jak nigdy (sam zainteresowany twierdził, iż jego głos się wzmocnił, gdy sięgnął po papierosy), a Brian brzmi po prostu świetnie – jak zawsze. To kolejne wydawnictwo typu „live” pokazujące jak ogromną siłą było Queen na deskach scen koncertowych. Już w pierwszych minutach dostajemy wielką dawkę energicznego grania, za sprawą „One Vision” i „Tie Your Mother Down”. Następnie słyszymy parę krótszych numerów, w tym podniosłe „In the Lap of the Gods”, przebojowe „Seven Seas of Rhye” oraz bardziej „riffowe” „Tear It Up”. Po tym zestawie przychodzi czas na jeden z lepszych fragmentów koncertu. Fantastycznie odegrany „A Kind of Magic” z wybornymi solówkami Maya. Jednak najlepsze nadchodzi już po zakończeniu utworu tytułowego z promowanego krążka, czyli stały punkt programu – zabawa wokalna Freddiego z publiką. Pod tym względem też jest lepiej niż w „Live Killers”. Następne dwie piosenki pokazują wcześniej wspomnianą już potęgę sekcji rytmicznej. Mowa o „Under Pressure” i kultowym „Another One Bites The Dust”. Pierwszy srebrny krążek tego wydawnictwa zawiera bardziej rockową wersję “I Want To Break Free” – pozbawioną syntezatorów i automatu perkusyjnego. Bez dwóch zdań, jest to najlepsza z wszystkich wersji tej piosenki. Utwory kończące pierwszą część koncertu to jazzująca improwizacja „Impromptu”, popis Maya, czyli „Brighton Rock” (tym razem bez wokalu), oraz idealnie pasujący na kontynuację „mayowskiej” solówki – „Now I’m Here”. Część numer dwa otwiera set akustyczny, nawet nieco ciekawszy niż ten z „killersów”. Na londyńskim koncercie zaproponowano – oczywiście – „Love Of My Life” (gdzie publiczność jednak „przegrała” z tą, która „dopingowała” zespół na poprzednim omawianym krążku) i „Is This the World We Created”, oraz mieszankę rock and rollowych standardów – „(You’re So Square) Baby I Don’t Care”, „Hello Mary Lou (Goodbye Heart)”, a na sam koniec grania typu „unplugged” zaserwowano w połowie akustyczny (a w połowie elektryczny, z udziałem już całego zespołu) „Tutti Frutti”. Jak na koncert Queen przystało, grane na żywo kawałki są dużo bardziej potężne niż te, które znamy ze studia. Wystarczy tylko posłuchać „Hammer to Fall” czy „Radio Ga Ga” – to idealne przykłady takich przypadków. Nie obeszło się oczywiście bez iście królewskich hitów: „Bohemian Rhapsody”, „We Will Rock You” i „We Are the Champions”. A który z tych dwóch koncertów zasługuje na miano bardziej legendarnego? Kwestia gustu. Jednak nie ma wątpliwości, że obydwa wydawnictwa to koncertowy kanon muzyki rozrywkowej (i nie tylko).
HOŁD DLA MISTRZA
- The Freddie Mercury Tribute Concert (1992)
Koncert poświęcony zmarłemu 24 listopada 1991 roku Freddiemu Mercury odbył się 20 kwietnia następnego roku na stadionie Wembley w stolicy Anglii. Niestety dokumentacji tego wydarzenia na nośniku CD dostać nie można. Pozostaje VHS w przeciętnej jakości, bądź DVD które na półkach sklepowych pojawiło się w 2002 roku. Podczas „tribute” wystąpiła masa znamienitych gości reprezentujących różne stylistyki. Byli metalowcy (James Hetfield, Joe Elliott), wykonawcy pop (Elton John, George Michael) czy po prostu muzycy (głównie wokaliści) czysto rockowi (Robert Plant, Roger Daltrey). Zestaw pozwolę sobie podzielić na trzy części. Pierwsza – „gardłowi”, którzy wyraźnie sobie z zadaniem nie poradzili. Druga – wykonania przyzwoite. Trzecia – wykonania bliskie klasy oryginałów. Do pierwszej z pewnością zaliczyłbym Rogera Daltreya (The Who) w bezbarwnej wersji „I Want It All” (choć solo jest całkiem przednie). Zucchero – bez niespodzianki – nie poradził sobie nawet w tak prostym (jak na „mercury’owskie” realia) „Las Palabras Del Amor”. Niespodzianką natomiast jest koszmarne wykonanie „Innuendo” przez Roberta Planta (Led Zeppelin), który w utworze tym kompletnie się nie odnalazł. Tych słabszych wykonań jest tu na szczęście niewiele. Najwięcej natomiast można wrzucić do drugiej grupy. W końcu sporo tu bardzo przyzwoitych wykonań. Do takich trzeba zaliczyć „Tie Your Mother Down” (Joe Elliott z Def Leppard), „Radio Ga Ga” (Paul Young), „Stone Cold Crazy” (James Hetfield z Metalliki) czy “Hammer to Fall” (Gary Cherone z Extreme). Czym by był jednak takowy koncert bez momentów, które na długo wpadają w pamięć? Bez wykonań, które stoją na równym poziomie z tymi pierwotnymi? Na szczęście takie momenty – choć niezbyt liczne – możemy uświadczyć. Świetny duet zaliczyli Elton John oraz Axl Rose (Guns N’ Roses), którzy we wspaniałym stylu poradzili sobie z legendarnym „Bohemian Rhapsody”. Jak łatwo się domyślić, Elton zajął się wolną, fortepianową częścią utworu, zaś Axl wbiegł (dosłownie) na scenę wraz z wybuchem poprzedzającym gitarową partię „rapsodii”. Równie świetnie Annie Lennox (Eurythmics) dopełniała się z Davidem Bowiem w „Under Pressure”. Zaś gwiazdą całego koncertu był bezsprzecznie George Michael – prawdopodobnie jedyny człowiek, który na zastępcę Freddiego pasowałby idealnie. Jego wszystkie wykonania zasługują na najwyższą notę. Michael wraz z członkami Queen zaserwowali tego dnia: „’39”, „These Are The Days Of Our Lives” (duet z Lisą Stansfield) oraz najbardziej spektakularny „Somebody To Love”. Aż szkoda, że to nie George został nowym wokalistą Królowej.
NOWE WCIELENIE KRÓLOWEJ NA ŻYWO
- Return of the Champions (2005)
Jak już wspominałem, Queen było koncertową potęgą. A to głównie za sprawą Freddiego, który zawsze miał wspaniały kontakt z publicznością (niezapomniane pojedynki wokalne), fantastycznie panował nad całym widowiskiem. Po jego śmierci ciężko było znaleźć odpowiedniego następcę tronu. Dość dziwny był wybór Paula Rodgersa. Nie chcę mówić, że był nietrafiony, bo to nieprawda, ale wcześniejsze dokonania muzyka z Middlesbrough nijak przypominały Królewskie twory. Być może to był celowy zabieg – znaleźć kogoś, kto nie będzie na siłę naśladował Freddiego, tylko pozostanie sobą? Naśladownictwa czy kopiowania nie można zarzucić Rodgersowi. Na całe szczęście pozostał sobą. Jak więc radzi sobie Paul w starym repertuarze zespołu? Nie jest to już ta sama maszyna koncertowa, co kiedyś. Brak tu fragmentów, w których można mówić o ciarkach na plecach. Ale mimo wszystko jest przyzwoicie. Rodgers w końcu to prawie ta sama klasa co Freddie. Swoje nieprzeciętne umiejętności pokazuje choćby w niedługim otwarciu koncertu „Reaching Out”, będącym musicalowym standardem. Nie ma tu momentów, które w jakiś sposób by się wybijały. Wykonania „Tie Your Mother Down”, „Fat Bottomed Girls” czy „Hammer to Fall” są solidne, ale nic więcej. Prócz utworów Queen, w repertuarze pojawiły się także numery, które Rodgers napisał niegdyś wraz z Free i Bad Company. Mianowicie – „Wishing Well” i „All Right Now” (Free) oraz „Feel Like Makin’ Love” i “Can’t Get Enough” (Bad Company). Swoje pięć minut (a w tym przypadku dużo więcej) za mikrofonem dostali jedyni oryginalni muzycy Queen – Brian May i Roger Taylor. May odśpiewał samodzielnie „’39” oraz „Love of My Life”, zaś z pomocą Rodgersa „Hammer to Fall” oraz „I Want It All”. Z kolei Taylor był głównym gardłowym w „Say It’s Not True” (jedyna premierowa kompozycja), „I’m In Love with My Car”, „These Are The Days Of Our Lives” oraz „Radio Ga Ga” (w duecie z Paulem). Warto przypomnieć, że koncert ten, dostaniemy zarówno na nośniku CD jak i DVD. Choć wydawnictwo nie powala na kolana, to jednak warto po nie sięgnąć; słucha się go bardzo dobrze.
EPILOG
Już jutro obchodzić będziemy 20. rocznicę śmieci Freddiego. To, co stworzył wraz z Brianem, Rogerem, a także Johnem, to prawdziwy kanon muzyki, nie tylko rockowej. Królowa nigdy nie stała w miejscu, jeśli chodzi o muzyczne poszukiwania. Inspirowała się progresją, psychodelią, hard rockiem, soulem, disco, rhythm and bluesem, a przede wszystkim wodewilem i operą. Mimo tak licznych inspiracji, muzyka Queen zawsze brzmiała świeżo i oryginalnie. Zespół z Londynu miał ogromny wpływ na twórczość wielu dziś słynnych wykonawców, jak choćby Muse. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że Queen – nie licząc oczywiście The Beatles – był (i jest do dziś) najbardziej inspirującym zespołem, mającym ogromny wpływ na ukształtowanie muzyki rockowej.