Opeth, Pain Of Salvation - Huxley's Noue Welt, Berlin, 02.12.2011

Agnieszka Lenczewska

ImageDożyłam czasów, w których trasę z Warszawy do Berlina "robi się" samochodem w sześć godzin (z przerwami). Do pełni szczęścia zabrakło 92 kilometrów. Odcinek Warszawa-Stryków nadal w budowie. Za to od Strykowa do samego Berlina droga wiodła prostą jak stół autostradą. Dosyć o pisaniu na temat zawiłości logistycznych i popisach tego czy innego ministra. Najważniejsze – dojechaliśmy bez problemów do stolicy Niemiec. Pogoda, bardziej wiosenna niż kojarząca się z zimą. Nawet zbyt wielu oznak zbliżających się świąt nie zauważyłam. Dawny Berlin Wschodni staje się zagłębiem koncertowym stolicy Niemiec (Columbia Halle, Heimathafen czy Huxley's). Otaczające klub ponure bloczyska z wielkiej płyty pamiętają z pewnością czasy Honeckera, ale atmosfera luzu, swobody, radości już taka "socjalistyczna" nie jest.

Huxley's Noue Welt, w pobliżu nieczynnego lotniska Tempelhof, jest jednym z największych klubów muzycznych Berlina. Przepiękne wnętrze, sztukaterie na ścianach, bar w środku. Duża sala (klub jest zdecydowanie większy od warszawskiej Stodoły) z wszelkimi udogodnieniami dla widzów (świetnie zaopatrzony bar, zakaz palenia, klimatyzacja).

Zgromadzona w piątkowy wieczór bardzo liczna, mówiąca wieloma językami publiczność (Berlin miastem multikulturowym jest jak najbardziej) miała prawdziwą przyjemność uczestniczenia w dwóch bardzo dobrych koncertach. Zanim na scenę wyszli Szwedzi z Opeth, na estradzie pojawił się kwintet z Elkistuny, czyli Szwedzi z Pain of Salvation. Bez większych ceregieli i zwlekania zaczęli swój set. Krótki niestety (taka rola supportu), ale niesamowicie energetyczny. Na uwagę zasługiwało świetne brzmienie zespołu – bardzo selektywne, ciężkie. Słychać było, że akustyk dał chłopakom pograć na full. Blisko 45-minutowy występ spodobał się wszystkim. Program tego mini-koncertu był mieszanką nowych i wszystkim dobrze znanych utworów. Świetnie w odsłonie koncertowej zabrzmiały utwory z Road Salt w obydwu odsłonach (oniryczne „1979”, porywające „Road Salt Theme” czy też, zyskujące z każdym koncertowym wykonaniem coraz więcej głębi, „Linoleum”). Szkoda tylko, że zespół boryka się z personalnymi problemami. To był jeden z ostatnich koncertów grupy z Johanem Hallgrenem w składzie.

Po chwili przerwy na estradzie pojawił się Mikael Åkerfeldt z kolegami. W chwili obecnej Opeth koncertuje w składzie:Mikael Åkerfeldt, Martin Mendez, Fredrik Åkesson, Martin Axenrot i Joakim Svalberg. Ciekawy, bardzo zgrany skład. Z setlisty wynikało, że panowie nie będą zbytnio patrzeć w przeszłość. Bliżej Opeth w chwili obecnej do rocka progresywnego, niż do klasycznego death metalu. I z tym faktem nie ma co polemizować. Grają po prostu muzykę rockową z progresywnymi elementami. Znajomy po koncercie wysłał mi cynicznego smsa: „skoro growlu nie było, to powinnaś poprosić o zwrot kasy za bilet”. Tak, podczas trasy promującej „Heritage” w setliście nie pojawił się ani jeden utwór, w którym Mikael używałby growlu, jakby wręcz  chciał wymazać ten okres twórczości Opeth. Czy to źle? Chyba inaczej. Nie da się ukryć faktu, iż część fanów stracili, ale drugie tyle poprzez wydanie „Heritage” zyskali. Na sali sporo było młodych fanów  nie pamiętających czasów „Orchid” czy „Morningrise”. Tym razem muzycy skupili się na promocji albumu „Heritage”. Jak zwykle statyczni muzycy, tym razem mnie nie porwali swoją grą. Nie mam nic do zarzucenia „wykonom”, brzmieniu wokalu Mikaela, perfekcji w grze pozostałych chłopaków, ale czegoś mi zabrakło. Zabrakło po prostu uczuć. Odniosłam wrażenie, że muzycy traktują każdy koncert jak swego rodzaju pańszczyznę do odrobienia. Takie zadanie domowe do zaliczenia i zapomnienia. Miałam do czynienia ze zwykłym, może czasami nużącym spektaklem. Wyszli, zagrali i zeszli. Nawet konferansjerka Mikaela tym razem była nietrafiona (jestem pełna podziwu dla Martina Mendeza, który z olimpijskim spokojem nie reaguje na słowne zaczepki Åkerfeldta). Nie do końca pasowało mi (nawet biorąc poprawkę na swoiste poczucie humoru Mikaela) określenie mnie i innych fanów „radosnymi skurwielami”. Niemniej trochę emocji wśród przysypiającej publiczności Opeth wykrzesał. Zaczęli od mocnego „The Devil's Orchard”, świetnie bawiłam się na będącym hołdem dla Ronniego Jamesa Dio „Slither”, a i zagrane na bis „Folklore” bardzo mi się spodobało. Za to nie do końca podobał mi się niemalże dwudziestominutowy akustyczny set („The Throat of Winter”/”Credence”/”Closure)”. Panowie Åkerfeldt i Åkesson pokazali publiczności, że grać na akustykach potrafią i że chcą być jak Page z Plantem te 40 lat temu. Chyba nie do końca się to Opeth udało. Już i tak letnia atmosfera tego koncertu zrobiła się jeszcze bardziej chłodna. Zauważyłam jedną rzecz: zerowa interakcja z publicznością (te monologi Mikaela), zdawkowe, kulturalne brawa, mało radosnych okrzyków zadowolenia. Absolutny brak chemii. I nawet miażdżąca wersja „Hex Omega” nie zmieniła tego stanu rzeczy. Kto wie, może w lutym w warszawskiej Stodole będzie lepiej, cieplej i po prostu dynamiczniej. Oby. Podobać się mogła cała oprawa sceniczna koncertu. Prosta, skromna, ale bardzo wysublimowana (praca świateł podkreślających konkretny utwór). Świetny w Huxley's Neue Welt jest dźwięk oraz cała oprawa okołokoncertowa. To co mnie bardzo zaskoczyło in plus, to ułatwianie pracy fotografom. Można było robić zdjęcia do woli, kręcić filmy. Nikt się nie czepiał i nikt nie narzekał. Nikt nie zabierał aparatów i nikt nie kasował kart pamięci. Skądinąd słuszna jest koncepcja zespołu (i managementu): im więcej o nas napiszecie, tym lepiej. Z rzeczy dobrych i wartych zapamiętania: nie cierpię po koncercie, podczas wychodzenia z sali potykać się o plastikowe kubki po piwie. W Huxley's ten problem rozwiązany został w bardzo prosty sposób. Kupując piwo klient otrzymywał zielone, ekologiczne żetony, które wymieniał na kolejny chmielowy napój. Porządek, ekologia i optymalizacja (sprzątanie po koncercie zdecydowanie tańsze). Świetny pomysł, który z pewnością można przeszczepić na nasz polski grunt.

Podsumowując: obydwa zespoły zaprezentowały się bardzo dobrze. Chociaż tym razem „przedskoczkowie” z Pain Of Salvation porwali mnie bardziej.

Pain Of Salvation – setlista:

Svordomsvisan/Road Salt Theme/Softly She Cries/Ashes/Conditioned/1979/To the Shoreline/Diffidentia/Linoleum/No Way.

Opeth - setlista:

The Devil's Orchard/I Feel The Dark/Face of Melinda/Porcelain Heart (with Drum Solo)/Nepenthe/ Acoustic:The Throat of Winter/Credence/Closure/Slither/A Fair Judgement/Hex Omega/ Bis: Folklore.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!