Skarżyńskiego 1 - dość niepozornie wyglądający budynek, stojący w sąsiedztwie ze studenckimi akademikami i o dziwo żywej duszy w zasięgu wzroku. Jedynie tour bus zdaje się być odpowiedzią na pytanie, czy aby to właściwe miejsce? Odpowiednio nastrojeni muzyką Leprous, z którą zapoznałam kolegę w aucie, wpuszczeni na teren klubu przez całkiem sympatycznych panów, jesteśmy tam, gdzie być powinniśmy, wewnątrz jest już znacznie przyjemniej…
Pozytywne wibracje obniżał nieco fakt, iż publika najwidoczniej nie dopisała, a raczej to, że więcej osób pojawiło się dopiero na Amorphis. To rzecz, która mnie niestety nieco drażni, takie zakładanie, że prawdziwym sensem udanego koncertu jest dopiero występ tej „jedynie słusznej” kapeli i tym samym potraktowanie pozostałych po macoszemu. Niemniej jednak pierwsze dwa zespoły, które towarzyszyły Finom podczas krakowskiego koncertu zostały i tak bardzo dobrze przyjęte…
Z niewielkim opóźnieniem koncert rozpoczyna pierwszy z suportów, grupa Nahemah. Muszę przyznać, że tak jak to mojego redakcyjnego kolegi, tak to i moje pierwsze z nią zetknięcie, a w swoim dorobku ma ona już cztery albumy studyjne oraz współpracę z trzema wydawcami w przeciągu 14 lat aktywnej działalności. Moje wrażenia są wyjątkowo pozytywne, wprawdzie pierwsza moja myśl zaraz, gdy pojawili się na scenie jest taka, że dobrze się na nich patrzy…, ale jak by nie było, reprezentacja Hiszpanii w składzie: Pablo Egido (v), Miguel Palazón (g), Rob Marco (g), Paco Porcel (b), Enrique Pérez (d) muzycznie niemalże od razu wgryza się w nasze gusta. W tym progresywno-deathmetalowym klimacie najbardziej „mroczny” element stanowi głównie linia wokalna wprawnie posługującego się growlem lidera. Nie jest to jednak jedyna możliwość tegoż wokalisty, gdyż równie dobrze sprawdza się on nie tylko brutalnie porykując, ale też wyśpiewując lżejsze motywy. W samej muzyce daje się słyszeć także i postrockową, psychodeliczna nutę, dzięki czemu nie jest aż tak mrocznie i ponuro. Zespół na tzw. „pierwszy ogień”, skazany na stosunkowo nieliczną publikę, na mój gust spisuje się nad wyraz dobrze w swoim ważnym zadaniu bojowym, jakim jest podgrzanie atmosfery. Zaledwie pięć zagranych kompozycji, z czego cztery z nich składają się na ostatnie dwa albumy: „The Second Philosophy” z roku 2007 oraz „A New Constellation” sprzed dwóch lat. Pozostawiają one lekki niedosyt, ponieważ daję wprowadzić się w delikatny trans i chętnie pozostałabym w nim nieco dłużej… Występ grupy kończy „The Wait” z zaplanowanego na przyszły rok, bardzo dobrze zapowiadającego się albumu, który, jak sam zespół zapewnia, ma być wielkim, niepozwalającym na rozczarowanie zaskoczeniem i myślę, że stawiając sobie za priorytet czynienie swej muzyki nie tylko lepszą jakościowo, ale przede wszystkim z albumu na album bardziej emocjonalną, Nahemah obiera najlepszy możliwy kierunek…
Zaledwie kilkanaście minut zwinnej pracy technicznych i na scenie pojawia się wyczekiwany przeze mnie Leprous. Wyczekiwany? Dokładnie! To moja główna atrakcja tego wieczoru. Młodzi Norwegowie, których to już drugi pobyt w Polsce, sprawiają ogólnie wrażenie bardzo poukładanych i spokojnych, na scenie prezentują natomiast swoje drugie oblicze. W przeciwieństwie do raczej łagodnie usposobionych poprzedników, tutaj panoszy się istna muzyczna huśtawka nastrojów. Słuchając któregokolwiek krążka da się to nawet wyobrazić, bo tak zmienna jest też ich muzyka… Einar Solberg (v/s), Tor Oddmund Suhrke (g), Øystein Landsverk (g), Rein Blomquist (b), Tobias Ørnes Andersen (d). Ich sceniczna dzikość przejawia się zdecydowanie najbardziej w osobie wokalisty, w trakcie występu następuje jego wielokrotne „przeistoczenie”… Przyprawiające o osłupienie krzyki przeplatane spokojnymi frazami raz to cichną, chociażby (myląca co niektórych) pauza w utworze „Passing” z albumu „Tall Poppy Syndrome”…, by po chwili dała znać o sobie jeszcze silniejsza manifestacja energii, jeszcze bardziej zdumiewający ryk. Muzycy wprowadzają atmosferę chaosu, popadają w histerię, ponownie następuje wyciszenie, uzewnętrznia się ujmująca delikatność, przemyka ona prędziutko gdzieś w tej dominującej mroczności niczym promyk słońca, po czym znowu usuwa się w ciemność. Rozpacz, wołanie o pomstę do nieba złych na cały świat młodych gniewnych… Czy to oby na pewno te same osoby co przed wyjściem na scenę? Gitarzysta zeskakuje i przyjemnie „pastwi się” się nade mną ze swoim instrumentem, całkowicie mnie dezorientując. Tym swoim rozpasaniem dzikusy robią naprawdę spore wrażenie, a współgrający z muzyką układ ruchów góra-dół (bardziej dół) pod koniec „Waste of Air”, numeru szóstego z tegorocznego albumu „Bilateral”, zdaje się być jak rytuał odprawiany przez nie jednego, a pięciu szamanów… Dziwny to występ, ciekawy, mocny i szaleńczy momentami, ale bardzo udany…
Sentymentalni szaleńcy schodzą ze sceny i tym samym doczekujemy się o wiele bardziej statecznego Amorphis, który, przyznam szczerze, zrobił na mnie chyba słabsze wrażenie. W przeciwieństwie do swych poprzedników, Finowie stanowią dla nich spory kontrast, są nadzwyczaj łagodni, sprawiają też wrażenie lekko nieobecnych i jakby lekko ospałych. Nie wiem czy to nie efekt braku pod sceną tłumów, do których z pewnością przywykli w ciągu ponad 20 lat grania. W innym wypadku, myślę, że koncert obrałby nieco bardziej energiczną formę. Sam występ to zdecydowanie najmniej ruchomy element wieczoru, ale nie oznacza to jednak, że koncert należy do nudnych. Nic z tych rzeczy, zresztą jak dla mnie „show” to takie dalszoplanowe, nieobowiązkowe, tło. Doświadczeni panowie: Tomi Joutsen (v), Esa Holopainen (g), Tomi Koivusaari (g), Santeri Kallio (k), Niclas Etelävuori (b), Jan Rechberger (d) może stanowią grupę bez większego emocjonalnego zaangażowania, przez co mnie jakoś szczególnie nie ujmują, ale robią swoje, przy czym jest to co najmniej satysfakcjonujące i nie ma mowy o jakimś większym rozczarowaniu. Ba, nie miałabym nawet nic przeciwko dodatkowemu bisowi. Co do repertuaru, to jak wiadomo trasa promuje tegoroczny krążek „The Beginning Of Times”, można więc było przypuszczać, że zostanie zagrana większość utworów, która na tym krążku się znalazła. O dziwo, jak się okazuje, nowości nie mają przewagi liczebnej, zagrano ich raptem cztery z piętnastoutworowej setlisty, a najnowszemu wydawnictwu ilościowo, jeśli o zagrane utwory chodzi, nie ustępowały albumy „Skyforger” oraz „Tales From The Thousand Lakes”. Te trzy albumy przeważały podczas krakowskiego koncertu. To mnie chyba najbardziej zaskoczyło, jeśli chodzi o zespół Amorphis. Wprawdzie nie poraził mnie on aż tak swą mocą, której zwyczajnie z jakiegoś powodu zabrakło i której wiem, że jest w stanie wykrzesać więcej, ale wzbudził natomiast moją ciekawość, co może się wydarzyć, gdy tylko więcej dołoży do pieca…