Część II: "Progressive Rock"
W zespole nie było już Roya Wooda. Samodzielnym liderem został Jeff Lynne, któremu sekundował perkusista Bev Bevan. Z cienia wyszedł też Richard Tandy, który odstawił gitarę basową i zasiadł przy fortepianie i syntezatorach mooga. Nowym basistą został Mike D’Albuquerque. Postanowiono ograniczyć liczbę muzyków i trochę uprościć instrumentarium. Zrezygnowano z dęciaków, a sekcję akustyczną miało tworzyć trio smyczkowe: skrzypek Wilf Gibson oraz wiolonczeliści Mike Edwards i Colin Walker. Nowy skład zaczął działalność od intensywnych prób. Aby poprawić nagłośnienie smyczków w czasie koncertów, zamontowano w nich specjalne nowe przystawki sprowadzone zza Atlantyku. Niezwykle udany sceniczny debiut nowego wcielenia ELO miał miejsce na festiwalu w Reading. Wreszcie osiągnęli zadowalające brzmienie. Na scenie grupa przedstawiła nowy materiał przygotowywany z myślą o drugim longplayu. Zyskali wreszcie przychylne opinie w prasie. Niejako z marszu, w zasadzie na żywo, zarejestrowali kompozycje na drugi album.
ELO 2 (1973)
Płyta trafiła na sklepowe półki w marcu 1973 roku. Wykorzystano na niej mniejsze ilościowo instrumentarium - zrezygnowano z dęciaków, ich brak starano się zrekompensować na razie jeszcze nieśmiało wykorzystywanym syntezatorem mooga. Richard Tandy tak naprawdę dopiero uczył się na nim grać. Album zawierał tylko pięć, ale za to bardzo długich kompozycji. Dwie z nich rozpoczęto nagrywać jeszcze w składzie z Royem Woodem. Chropowaty i mroczny „In Old England Town” bardzo przypomina repertuar poprzedniego krążka. Wiele w nim ciężkich dźwięków wiolonczel. Z kolei w wielowątkowym symfonicznym „From The Sun To The World” po raz pierwszy na dużą skalę wykorzystano fortepian, którego długie pasaże stanowią o atrakcyjności tej kompozycji. Kolejny utwór, który zespół grał jeszcze z Royem Woodem, to przeróbka klasyka Chucka Berry’ego - „Roll Over Beethoven”. Nagrany z ogromną energią, z wieloma szalonymi pasażami prawie wszystkich instrumentalistów, ze wstępem zaczerpniętym z piątej symfonii Beethovena był prawdziwie symfonicznym rock’n’rollem. W skróconej wersji, jaka trafiła na singiel, stał się drugim wielkim światowym hitem grupy.
Dwie nowsze kompozycje zdradzały silne wpływ space rocka, na dużo większą skalę wykorzystano w nich syntezatory. Utrzymane były w spokojniejszych rytmach, sekcja smyczkowa była subtelniejsza. Muzycy byli szczególnie zadowoleni z najdłuższego w dorobku ELO, ponad 11-minutowego utworu „Kuiama”, pełnego przesterowanych dźwięków, z łkającą gitarą, długą partią skrzypiec i kosmicznymi efektami w finale. Zdaniem Beva Bevana i Wilfa Gibsona, „Kuiama” ze swoim antywojennym przekazem była najlepszą rzeczą jaką wtedy nagrali. Tekst opowiada o amerykańskim żołnierzu. W czasie wojny w Wietnamie spotyka dziewczynę, sierotę, której rodzice zginęli z jego ręki.
Połowa lat 70. to apogeum popularności rocka progresywnego. Większość wykonawców prezentowała wtedy długie i rozbudowane kompozycje. ELO poszli z duchem czasu i trochę wbrew własnym przekonaniom nagrali album z takimi właśnie utworami. Da się więc wyczuć, że trochę sztucznie je wydłużyli.
„ELO 2” jest płytą surową i chropowatą. Na swój sposób ciągle jest fascynująca, ma sporo uroku głównie dzięki otaczającej muzykę aurze tajemniczości.
W Stanach Zjednoczonych album ukazał się pod tytułem „Electric Light Orchestra II”, opakowany był także w zupełnie inną okładkę.
Po nagraniu albumu grupa wyruszyła na swoje pierwsze amerykańskie tournee. Wreszcie poczuli się jak gwiazdy. W rodzimej Anglii na ich koncerty przychodziło po kilkadziesiąt osób, zdarzył się nawet wieczór gdy widzów było zaledwie 17. W Stanach występowali przed kilkutysięczną publicznością. Do domu wracali niechętnie, a po zmianie na stanowisku skrzypka (zwolniono Gibsona i zatrudniono Mika Kaminskiego) i tylko z jednym wiolonczelistą (Mike Edwards) zabrali się do ukończenia rozpoczętych przed trasą nagrań kolejnego albumu.
On The Third Day (1973)
Wydany w ostatnich tygodniach 1973 roku album „On The Third Day” był wyraźnym postępem w stosunku do poprzednich krążków. Grupa miała więcej czasu na jego nagranie. Brzmiał czyściej, zawierał więcej zróżnicowanych i krótszych kompozycji, a przez to pozbawiony był obecnych na „ELO 2” dłużyzn.
Utwory zawarte na pierwszej stronie longplaya tworzą jakby suitę. Są ze sobą połączone, a całość dodatkowo spina rozpoczynający i kończący stronę monumentalny instrumentalny temat „Ocean Breakup”. Pomiędzy obie jego części włożono cztery zróżnicowane kompozycje obfitujące w niebanalne instrumentalne pasaże. Najlepsze wrażenie robią „Oh No Not Susan”, z pięknym tematem głównym, i potwierdzająca fascynację dokonaniami The Beatles - „Blue Bird Is Dead”.
Drugą stronę płyty rozpoczyna instrumentalny „Daybreaker”. Utwór bardzo melodyjny, o dużym ładunku energetycznym, zbudowany na efektownych partiach mooga. Świetnie nadający się jako uwertura i wkrótce taką też rolę pełniący na koncertach. „Ma-Ma-Ma Belle” zbudowany został na hardrockowym gitarowym riffie. Potęgi utworowi dodają ciężko i posępnie brzmiące wiolonczele. „Dreaming Of 4000” to z kolei najbardziej zróżnicowana kompozycja na albumie. Rozmarzona i rozmyta, z pięknymi partiami skrzypiec i mooga, z którymi kontrastują ostre dźwięki gitar i wiolonczel, z dynamicznym i szalonym instrumentalnym zakończeniem. Album wieńczy „In The Hall Of The Mountain King”, czyli adaptacja najbardziej znanego fragmentu suity „Peer Gynt” Edwarda Griega. Dynamiczna i hipnotyzująca rockowa wersja z kosmicznymi efektami mooga, mocnym podkładem perkusji, budującymi grozę ciężkimi dźwiękami wiolonczel i z piękną liryczną solówką Wilfa Gibsona na skrzypcach w środku.
Rock symfoniczny. Dużo dźwięków mooga, mocna perkusja, ciężkie brzmienia wiolonczel, liryczne partie skrzypiec, dynamiczne części instrumentalne, pomiędzy którymi umieszczono spokojniejsze fragmenty wokalne. Tak w wielkim skrócie można opisać ten bardzo udany album.
W wydaniu amerykańskim krążek zawierał jeszcze jeden utwór. Na końcu pierwszej strony umieszczono przebojową kompozycję „Showdown” wydaną oryginalnie tylko na singlu. Lekko odbiegającą brzmieniowo od reszty, ale bardzo urokliwą i trzymającą wysoki poziom całości. To właśnie o tym utworze bardzo ciepło wypowiadał się John Lennon, mówiąc, że tak właśnie mogliby brzmieć, gdyby istnieli, The Beatles.
Podobnie jak miało to miejsce w przypadku poprzedniego albumu, „On The Third Day” po obydwu stronach Atlantyku opakowany był w dwie zupełnie różne obwoluty.
The Night The Light Went On In Long Beach (1974)
Koncerty Electric Light Orchestra za Oceanem cieszyły się dużym powodzeniem. Naturalnym więc biegiem rzeczy można było się spodziewać wydawnictwa koncertowego zrealizowanego w USA. Otrzymaliśmy takowe w postaci albumu o długim i pokrętnym tytule. Owa pokrętność nie skończyła się na samym tytule. Krążek trafił do sprzedaży tylko na Antypodach i w niektórych krajach europejskich. Jak przyznają muzycy, wydali album tylko w tych krajach, w których jeszcze nie występowali, aby również tamtejsi fani mieli wyobrażenie jak wyglądają koncerty ELO. Album cechował się nienajlepszą jakością nagrań i to chyba było główną przyczyną jego ograniczonej dystrybucji.
Gorsza jakość nie może jednak przesłonić zalet tego krążka. ELO na scenie prezentuje się niezwykle żywiołowo. To energetyczny, symfoniczny rock’n’roll. Krążek składa się praktycznie z samych przebojów, utworów znanych niekoniecznie z wykonań ELO (np. „Day Tripper” Beatlesów czy fragmenty „Peer Gynta” Edwarda Griega), świetnie przyjmowanych przez publiczność.
Płytę otwiera oczywiście „Daybreaker”, którym grupa przez długi czas rozpoczynała swoje występy. A potem mamy „Showdown” z długim instrumentalnym kosmicznym zakończeniem, z jedną z nielicznych improwizacji gitarowych Jeffa Lynne’a oraz rozbudowaną, ale też trochę chaotyczną, wersję beatlesowskiego „Day Tripper”, z wieloma popisami solowymi i z wplecionym tematem „I Can’t Get No Satisfaction”. Drugą część płyty stanowią: „10538 Overture” z riffem z „Ma-Ma-Ma Belle”, z dźwiękami mooga, który zastąpił partie rożków; krótki solowy występ Mika Kaminskiego; jak zwykle dynamiczne „In The Hall Of The Mountain King” przechodzące w rock’n’rollowy standard „Great Balls Of Fire”. Całość wieńczy zwarta, ale jak zwykle porywająca wersja „Roll Over Beethoven”.
„The Night The Light...” to 40 minut scenicznego szaleństwa. Zespół gra tu z dużą swobodą, prezentuje trochę inne wersje utworów znanych z płyt, wreszcie jest tu kilka kompozycji, których w wersjach studyjnych nigdy nie nagrali. Gdyby tak jeszcze to szaleństwo lepiej nagrano... Pewne zdziwienie może budzić dobór repertuaru. Aż połowę zawartości albumu stanowią covery. Na samym początku działalności, gdy grupa nie dorobiła się jeszcze wielu własnych kompozycji, włączono je do repertuaru, by mieć co grać na bis. Były więc tylko jego uzupełnieniem. Jednakże słuchając tego krążka można odnieść wrażenie, że stanowiły jego istotną część.