Już po raz dziewiąty nowojorczycy z Dream Theater zagrali w kraju na Wisłą (Wartą). Dziewiątka tym razem okazała się szczęśliwa. Ten niedzielny koncert można śmiało nazwać nieprawdopodobnym biegiem zaistniałych zdarzeń lub dramatycznym zwrotem następujących po sobie sytuacji.
Przyjechaliśmy z wrocławską ekipą do stolicy Wielkopolski po godzinie 16.00. Miejsce na parkingu znalazło się szybko i bez problemów. Mróz trzaskający, wokół „Areny” żadnej czynnej knajpy. Dopiero w okolicach ul. Głogowskiej udało nam się znaleźć wolne miejsca w jedynej czynnej pizzerii. Ciepło rozlało się po naszych zmarzniętych ciałach, solidny napitek i jedzenie mile połechtały nasze ego. Przed 19.00 udaliśmy się w stronę „Areny”, przed którą kłębił się licznie zgromadzony tłum fanów. Czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy. Mijały cenne minuty, organizmy coraz bardziej ulegały wychłodzeniu. Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania rozległy się gwizdy, krzyki. Z niejednego przemarzniętego, fanowskiego gardła wyrywał się nieparlamentarny krzyk. I jak to podczas oczekiwania na koncert bywa, bardzo szybko wśród coraz bardziej zirytowanej publiczności rozprzestnieniały się plotki (…odwołają, nie odwołają, ...ktoś zachorował, ...może to jakieś problemy techniczne, ...manager DT zamknął się w garderobie i deliberuje, co zrobić). Tak naprawdę nie otrzymaliśmy (fani, dziennikarze) żadnej informacji, co tak naprawdę się stało. Po blisko dwu godzinach przebywania na trzaskającym, kilkunastostopniowym mrozie drzwi „Areny” uchyliły się. Nastąpiło najgorsze, do hali wdarła się się niczym niekontrolowana ludzka fala. Byle szybciej do szatni, jak najszybciej na płytę. Bo przecież Dream Theater zaczęło już grać. Scenka zupełnie jak z otwarcia marketu.
Niestety z powodu opóźnienia przedstawiciele nurtu djent, czyli Periphery nie mieli okazji zaprezentować się polskiej publiczności. Szkoda, ale z powodu tego całego organizacyjnego zamieszania management Dream Theater zdecydował, że młodzi Amerykanie nie wystąpią. Trudno, może następnym razem, chociaż moje (i nie tylko moje) rozczarowanie było wielkie. Trzymam za słowo Organizatora, że zorganizuje koncert Periphery w naszym kraju.
To był mój dziewiąty koncert Dream Theater w naszym kraju. W chwili obecnej wymagam od muzyków solidnego show i nie liczę na wielkie emocje (nie „jaram się” jak młodzież wpatrzona w Bogów Progresywnego Metalu). Nie śledzę ruchu dłoni Petrucciego, mało mnie interesuje obrotowy „parapet” Rudessa, a i nietypowo rozstawione bębny Mike'a Manginiego jakoś mnie nie kręcą. Liczy się dla mnie muzyka. Panowie i tym razem mnie nie zawiedli. Otrzymałam dokładnie to, na co czekałam. Solidny, rzetelny, bardzo profesjonalny koncert. Zagrany niemalże bez wpadek, świetnie zaśpiewany, pięknie zwizualizowany (czy tylko ja odniosłam wrażenie, że zabawny filmik do intro i wizualizacje bardzo przpominają Rush?). Zaczęli od „Bridges in The Sky”. Na scenę wyskoczył James LaBrie odziany w długi, dwurzędowy płaszcz i zaczął się koncert. Dla muzyków Dream Theater jeden z wielu na tej trasie, dla nas ważny, bo odwołanie imprezy wisiało na włosku. Muzycy wyszli na scenę bez większych emocji i zaczęli grać dla wypełniającej się sali. Nowojorczycy po prostu nie dają ciała. Po ćwierćwieczu spędzonym na scenach całego świata są w stanie zamaskować każdą, najmniejszą nawet niedyspozycję. I tak właśnie profesjonalnie było przez ponad dwie godziny koncertu. Z racji tego, iż Dream Theater promują w chwili obecnej swój najnowszy album pt. „A Dramatic Turns of Events”, setlistę zdominowały utwory z tej płyty, uzupełnione wyborem starszych utworów. Niestety nadal (i ku ubolewaniu wielu osób) wiele „drimowych” klasyków wypadło z setlisty. Nie wnikam, czy taka sytuacja spowodowana jest nie do końca uregulowanymi relacjami z ex-pałkerem Dream Theater. Świetnie podczas koncertu wypadło „Outcry” czy też „Breaking All Illusions” (chociaż w przypadku tego ostatniego nie popisał się John Petrucci). Bardzo dobrym pomysłem było wprowadzenie akustycznej części (bardzo ładne wykonanie „The Silent Man”/”Beneath The Surface”), jak i świetne przejście z „War Inside My Head” do „The Test That Stumped Them All”. Kapitalna wersja „Surrounded” również mogła się podobać. James La Brie zaśpiewał ten utwór (i nie tylko ten) po prostu fenomenalnie. Sympatyczny Kanadyjczyk jest jak wino: im więcej krzyżyków na karku, tym lepiej śpiewa. I tego wieczoru był najbardziej zaangażowanym muzykiem kwintetu w „rozgrzanie” publiczności (bardzo tym razem chłodnej, mało entuzjastycznej, wręcz drętwej). Reakcja publiczności bardzo mnie zdziwiła. Trzy pierwsze rzędy świetnie się bawiły, im dalej (bliżej do trybun) tym spokojniej. Czyżby nie wszyscy zdążyli odtajać po oczekiwaniu na wejście? Gdzie podziały się te chóralne śpiewy w „The Spirit Carries On”, gdzie to morze falujących rąk? Zdziwiło mnie jeszcze to, że niewielu (zwłaszcza młodych fanów) znało utwory z „Awake” („6:00”) czy z fonograficznego debiutu kwintetu („A Fortune In Lies”). Zagrane na bis „Pull Me Under” ucieszyło mnie bardzo (toż to klasyk każdego „headbangera”), chociaż po cichu liczyłam na zagranie „As I Am”, które również jest w aktualnym koncertowym zestawie Dream Theater. Trudno, może kiedy indziej. Bardzo spodobały mi się wyświetlane na trzech ciekłokrystalicznych ekranach/kubikach wizualizacje. Za to zbyt długie perkusyjne solo drugiego „Majka” bardzo mnie znużyło. Mangini wybitnym pałkerem jest, umiejętości ma iście szatańskie (to wybijanie rytmu na werblu jedną ręką) i rzeczywiście zamknął usta wszystkim sfrustrowanym malkontentom. Jest ważną postacią kwintetu, robi swoje, „kopyto” ma cieżkie. A że nie jest frontmanen i showmanem jak Portnoy? Mnie to nie przeszkadza, a i ryzyko oplucia mniejsze :-). Rozczarowało mnie brzmienie, zwłaszcza na początku koncertu. Jednolita, bulgocząca ściana dźwięku wylewała się z głośników. Poprawa nastąpiła jednak dość szybko i reszta koncertu upłynęła w miarę dobrych warunkach dźwiękowych.
Summa summarum: to był niezły wieczór. Pomimo braku Periphery, udzielającej się chyba wszystkim nerwówki oraz przenikającego zimna. Aspiryna, gorąca herbata, ciepły pled oraz mruczący kot zrobiły swoje. Odtajałam. Zmarzłam pod Areną jak cholera, ale warto było. Po raz kolejny. Do następnego razu panowie. Przyjedźcie koniecznie. Latem :-).
Setlista:
Dream Is Collapsing (Hans Zimmer song) / Bridges in the Sky / 6:00 / Build Me Up, Break Me Down / Surrounded / The Root of All Evil / Drum Solo / Outcry / The Silent Man / Beneath the Surface / On the Backs of Angels / War Inside My Head / The Test that Stumped Them All / The Spirit Carries On / Breaking All Illusions / Pull Me Under (bis).