Część III: "Symfoniczny pop-rock"
ELO pierwszej połowy lat 70. był zespołem eksperymentującym, z płyty na płyty zmieniającym swoje oblicze. Cały czas szukającym nowego brzmienia i właściwego miejsca dla instrumentów smyczkowych.
Eldorado A Symphony By The Electric Light Orchestra (1974)
Lata 70. to czas koncept albumów. Grupa Jeffa Lynne’a zawsze szła z duchem czasów, więc i ona przygotowała taki album. Jeff najpierw napisał teksty, a później stworzył do nich muzykę. Ich bohaterem jest człowiek zmęczony przytłaczającymi go przyziemnymi sprawami, który odbywa podróż w krainę snów i fantazji. Do nagrania albumu Lynne zaprosił chór i 30-osobową orkiestrę, skorzystał też z usług Louisa Clarka, aranżera i dyrygenta, od tego momentu stałego współpracownika ELO.
Orkiestra zaprosiła do nagrań orkiestrę. Jakkolwiek by to dziwnie nie wyglądało, efekty takiej współpracy wprost olśniewają. Album został zrealizowany z dużym pietyzmem. Brzmi jasno, przejrzyście i przestrzennie. Wszystkie instrumenty zostały bardzo dobrze wyeksponowane. Głos Jeffa Lynne’a jest czysty, wreszcie potrafi poruszyć i oczarować, jak na przykład w lirycznym „Can’t Get It Out Of My Head” czy w utworze tytułowym. „Eldorado” to zgodnie z tytułem wielka symfonia. Orkiestra i chór dodały muzyce rozmachu, dostojności, a gdzie trzeba potęgi i odrobinę patosu.
Całość jest bardzo śpiewna i radosna, niezbyt skomplikowana i łatwa w odbiorze. Symfonia ułożona została z utworów o charakterze piosenek, z których każda to małe arcydzieło, tak z zakresu kompozycji, jak i błyskotliwej aranżacji: piękna ballada „Can’t Get It Out Of My Head”, rock’n’rollowy „Illusion In G Major”, sentymentalny „Eldorado”, wedewilowy z jazzującym fortepianem “Nobody’s Child”, słodki i beztroski “Poor Boy”.
„Eldorado” to jedna z tych płyt, których każde przesłuchanie dostarcza nowych wrażeń, nowych dźwięków, na które wcześniej nie zwracaliśmy uwagi. Pomysł z zaangażowaniem chóru i orkiestry sprawdził się doskonale. Zespół miał go stosować także w przyszłości.
Na początku sesji nagraniowej z zespołem rozstał się basista Michael D’Albuquerque. Nagrania dokończono bez niego. Partię basu skończył nagrywać Jeff Lynne. Zaraz po zakończeniu pracy w studio grupę opuścił wiolonczelista Mike Edwards. Koncerty promujące „Eldorado” grano już w nowym i, jak się miało okazać w przyszłości, stabilnym i najbardziej znanym składzie: Jeff Lynne – voc, g; Bev Bevan – dr; Richard Tandy – key; Kelly Groucutt – b, voc; Mik Kaminski – v; Hugh McDowell – clo i Melvyn Gale – clo.
Face The Music (1975)
To zupełnie inny krążek niż poprzedzający go „Eldorado”. Jest zbiorem ośmiu niepowiązanych ze sobą nagrań, w większości o wyraźnie komercyjnym charakterze. Wspomnieniem dawnego stylu jest otwierający album instrumentalny temat „Fire On High”. Trochę mroczny, z dynamicznymi riffami zagranymi na gitarze akustycznej. Po nim następują już tylko piosenki, bardzo zróżnicowane i zgrabnie skrojone, świetnie nadające się do prezentacji radiowych. Przebojowe wydane na singlach „Evil Woman” i „Strange Magic” oraz sympatyczny „Nightrider”. Krótki dynamiczny, z ostrymi riffami gitary i pasażami mooga „Poker”. Lekko balladowy z dłuższymi partiami instrumentalnymi „Waterfall”. Zdecydowanie odbiegający od reszty, utrzymany w stylistyce muzyki country „Down Home Town”. Na koniec rozmarzony, monotonny i lekko słodkawy „One Summer Dream”.
Na „Face The Music” instrumenty smyczkowe zostały zepchnięte już prawie tylko do roli akompaniujących. Jest zdecydowanie więcej chórków i są one utrzymane w wyższych tonacjach. Nowy basista – Kelly Groucutt, który podobnie jak jego poprzednik udzielał się w chórku, stał się także drugim wokalistą, wspomagając Jeffa w „Evil Woman” i „Poker”.
Krążek zrealizowano w bardzo dobrych studiach w Londynie i Monachium pod okiem samego Reinholda Macka, który na następne kilka miał stać się realizatorem studyjnych płyt ELO. Osiągnięto oryginalnie, dynamiczne i trochę tajemnicze, a nawet mroczne brzmienie.
A New World Record (1976)
Zespół nagrywał świetnie krążki, miał kilka przebojów, był ogromnie popularny w Stanach Zjednoczonych, ale na innych rynkach szło mu przeciętnie. Aż do momentu wydania tego krążka. „A New World Record” wywindował Orkiestrę na szczyty popularności. Złożony był z dziewięciu chwytliwych pop-rockowych piosenek. Aż 4 z nich wydano na cieszących się ogromną popularnością singlach. Były to: ballada „Telephone Line”, rock’n’roll z quasi-operowymi wstawkami “Rockaria”, oparty na ostrych gitarowych riffach, dynamiczny, pochodzący z repertuaru The Move “Do Ya” oraz “Living Thing” z cygańskimi zagrywkami skrzypiec, stały się światowymi hitami. A na płycie znajdowały się jeszcze m.in. dwie niezwykłej urody ballady „Mission” i „Shangri-La”, przebojowe „Tightrope” i „So Fine” oraz nastrojowa miniatura „Above The Clouds”. Nie było na tym albumie słabych punktów.
Z progrockowej przeszłości pozostało już niewiele: niebanalne partie sekcji akompaniujących instrumentów smyczkowych, dźwięki syntezatorów świetnie ubarwiające większość z nagrań oraz pełen rozmachu wstęp i finał płyty. Niewiele, ale wystarczająco dużo, aby zdecydowanie wyróżniać się na tle innych wykonawców pop.
To już nie jest rock progresywny, to porywająca i urokliwa płyta, z rozrywkowym materiałem zrealizowanym z symfonicznym rozmachem. Wspaniale zestawiona i jak zwykle w przypadku ELO wyśmienicie zrealizowana. (Symfoniczny) Pop-rock najwyższej próby. Klasyka gatunku.
Out Of The Blue (1977)
Co można powiedzieć o tym arcydziele?
To drugi z rzędu multiprzebojowych albumów ELO. Dwa krążki wypełnione muzyką pop-rockową najwyższej próby, z kilkoma ambitniejszymi fragmentami. Rewelacyjne pomysły melodyczne, wysoki poziom wykonawczy…
Pierwszy krążek to głównie brawurowo zaaranżowane melodyjne przeboje: „Turn To Stone”, „Sweet Talking Woman”, “It’s Over” czy “Night In The City”. Bardzo ciekawie wypadają „Across The Border” z elementami muzyki meksykańskiej, „Jungle” z licznymi egzotycznymi efektami dźwiękowymi, z szerokim wykorzystaniem instrumentów perkusyjnych. Krążek kończy dostojny instrumentalny utwór „Believe Me Now”, z którego wyłania się ballada “Steppin’ Out”. Chór, duża orkiestra, efekty wokoderowe. Duży rozmach i wspaniałe tempo.
Trzecia strona oryginalnego wydania otrzymała tytuł: ”Concerto For A Rainy Day”. Składają się nań cztery połączone kompozycje z długim orkiestrowym wstępem, z odgłosami deszczu i burzy w tle i, rzecz jasna, wspaniałą melodyką. Tak jak w wyświechtanym stwierdzeniu, że po deszczu i burzy piękny dzień przychodzi, tak i tu „Koncert na deszczowy dzień” kończył się wyjściem słońca czyli optymistycznym utworem „Mr. Blue Sky”. Pełen zmian rytmu i efektów elektronicznych, mogący kojarzyć się z beatlesowskim „Yellow Submarine”, stał się jednym z najbardziej lubianych przez fanów nagrań. Dzieło prawie idealne, jakim niewątpliwie jest album „Out Of The Blue”, dopełniają: instrumentalny „Whale”, słuchając którego oczami wyobraźni zobaczyć można wielkiego, sunącego po powierzchni morza, ssaka wypuszczającego fontanny wody; zgodnie z tytułem lekko zalatujący bluesem „Birmingham Blues” i jakby rodem z westernu kolejny hit - „Wild West Hero”.
Ten album to pop rock na najwyższym poziomie. „Out Of The Blue” pokazuje, że muzyka pop nie musi oznaczać bezbarwnej plastikowej papki. Udowadnia, że może być on także sztuką. Ten dwupłytowy longplay ugruntował pozycję ELO jako prawdziwej megagwiazdy rockowej sceny połowy lat 70.