Część IV Bez sekcji smyczkowej (w stronę elektroniki)
Gdy w 1978 roku zespół zakończył swoją gigantyczną, kilkumiesięczną trasę koncertową, wydawało się, że jest u szczytu popularności. Czas jednak pokazał, że można było zyskać jeszcze większe powodzenie u słuchaczy.
Od pięciu lat grupę Electric Light Orchestra tworzyło 7 muzyków: lider Jeff Lynne (śpiew, gitary), Bev Bevan (perkusja), Richard Tandy (klawisze), Kelly Groucutt (śpiew, gitara basowa) oraz sekcja smyczkowa w składzie: Mik Kaminski (skrzypce), Melvyn Gale (wiolonczela) i Hugh McDowell (wiolonczela). W takim składzie grali koncerty. Jednak w nagraniach ostatnich bestsellerowych płyt uczestniczyło głównie pierwszych czterech muzyków. Reszta była co prawda wymieniana z nazwiska na okładkach, jednak ich udział w nagraniach był co najwyżej symboliczny. Do realizacji partii instrumentów smyczkowych, które były przecież bardzo ważnym elementem charakterystycznego brzmienia zespołu, angażowano wieloosobową sekcję smyczkową z orkiestry. W tej sposób osiągano lepsze efekty brzmieniowe i robiono to szybciej, bo od razu bez konieczności dogrywania kolejnych wiolonczel (jak było w przypadku pierwszych płyt ELO) słychać było efekt finalny. W 1979 roku Jeff Lynne postanowił zaprzestać grania koncertów, odrzucił m.in. propozycję występu na Festiwalu w Knebworth, gdzie dla ELO przewidziano rolę headlinera. Tym samym sekcja smyczkowa w składzie grupy stała się zbędna. Mik Kaminski, Melvyn Gale i Hugh McDowell wystąpili jeszcze w klipach promujących przygotowywany kolejny album, po czym zostali zwolnieni. Począwszy od roku 1979 na okładkach płyty zespołu widniały nazwiska już tylko czterech muzyków.
Discovery (1979)
Tytuł tej płyty od zawsze wydawał mi się grą słów. „Discovery”, a może jednak „Very disco”? Pod koniec lat 70. muzyka disco była u szczytu popularności. ELO, jak i wielu innych czołowych wykonawców lżejszych odmian rocka, nie oparło się wpływom tej stylistyki i zapożyczyło z niej co nieco. „Last Train To London” i “Shine A Little Love” to praktycznie czyste disco. W „On The Run” i w najostrzejszym na płycie, „Don’t Bring Me Down”, też wyczuwalny jest dyskotekowy rytm. W większej ilości niż na poprzednich krążkach słychać wysokie i słodkie partie wokalne, przechodzące tutaj prawie w „miauczenie” rodem z nagrań Bee Gees. Do tego doszły banalne teksty utworów „Need Her Love”, „Confusion” oraz „Wishing”.
Smyczków było na tej płycie zdecydowanie mniej, ustąpiły one miejsca syntezatorom, które stały się głównym instrumentem. Na „Discovery” Richard Tandy wyczarował z nich piękne dźwięki i ozdobił wszystkie kompozycje wieloma kosmicznymi efektami, które przyczyniły się do atrakcyjności płyty. Po stronie zalet wymienić można także głębokie brzmienie osiągnięte po części dzięki sugestywnym partiom perkusji. O świetnych pomysłach melodycznych chyba pisać nie trzeba, bo w tamtych latach w przypadku ELO był to standard. Subiektywnie mogę stwierdzić, że był to bardzo udany album, jest w nim wiele uroku i obcowanie z nim przynosi ogromną radość, ale pod warunkiem, że nie przeszkadzają nam dyskotekowe rytmy, jesteśmy w stanie znieść nowe patenty wokalne i pod żadnym pozorem nie staramy się zrozumieć niektórych tekstów.
Album cieszył się ogromną popularnością, bijąc rekordy sprzedaży i prawie na całym świecie docierając do szczytów list notowań. Był kopalnią przebojów i najłatwiejszym w odbiorze krążkiem w całym bogatym dorobku zespołu.
Xanadu (1980)
Ten album to ścieżka dźwiękowa z filmu muzycznego pt. „Xanadu”. Jedną stronę krążka wypełniły piosenki śpiewane przez Olivię Newton-John, drugą - pięć utworów Electric Light Orchestra. Wszystkie przebojowe, zgrabne utwory bliskie konwencji disco. Wydana na singlu kompozycja tytułowa skomponowana przez Jeffa i wykonywana przez ELO wspólnie z Olivią Newton-John, okazała się jedynym spośród tuzinów przebojów zespołu, jaki wspiął się na sam szczyt brytyjskiej listy przebojów. Dzisiaj o filmie niewiele osób już pamięta, lecz napisane do niego piosenki grupy Electric Light Orchestra przetrwały i ciągle mogą się podobać. Kontynuowano w nich linię stylistyczną zapoczątkowaną na albumie „Discovery”.
Time (1981)
Przygoda ELO z disco na szczęście nie trwała zbyt długo. Płytą „Time” grupa powróciła do grania rocka, w tym przypadku nawet można zaryzykować stwierdzenie, że powróciła do rocka progresywnego. Przygotowała drugi w swojej karierze koncept album (teksty opowiadają historię człowieka, który ze współczesności został przeniesiony do roku 2095). Pierwszy koncept album zespołu, „Eldorado”, był wielką, potężnie brzmiącą symfonią nagraną z orkiestrą. Drugi też można podciągnąć pod określenie „symfonia”, tyle że teraz rolę orkiestry, dzięki której zespół osiągał pełne rozmachu brzmienie, pełniły syntezatory.
To bardzo dynamiczna muzyka, pełna zmian rytmu i nastroju, bardzo wiele się w niej dzieje. Krótkie i zwarte trzy, góra czterominutowe utwory, które aż tryskają pomysłami melodycznymi i aranżacyjnymi, z których każdy zasługuje na osobne słowa uznania. Syntezatorowy wstęp, czyli „Prologue”; szybki przebojowy „Twilight” chwilami nawiązujący do „Also sprach Zarathustra” Richarda Straussa; smutny „Ticket To The Moon”; „The Way Life’s Meant To Be” z echami flamenco, z prowadzącą gitarą akustyczną, z kastanietami; instrumentalny utrzymany w duchu muzyki elektronicznej i wykorzystujący rytm bicia ludzkiego serca „Another Heart Breaks”; „The Lights Go Down” z elementami reggae, refleksyjny „Ticket To The Moon” z piękną partią sfuzowanej gitary... Jak zwykle u ELO nie mogło też zabraknąć rock’n’rolla – jest nim wielki przebój „Hold On Tight” przechodzący w uduchowiony syntezatorowy „Epilogue”.
Do zalet tego wielce udanego albumu zaliczyć można także: świetnie wyeksponowany, chwilami przetworzony głos Jeffa Lynne’a, mniej niż na poprzednich krążkach wysokich chórków oraz świetną, nowoczesną realizację (jak zwykle przy konsolecie zasiadł Mack).
ELO przygotował kolejny wielki album. Tak jak i poprzednie cieszył się on ogromnym powodzeniem. Z małym zastrzeżeniem, że w przeciwieństwie do krążków z lat 70. teraz większe sukcesy odnosił w Europie niż za Oceanem. W roku 1981 świat był pełen muzyki „Elektryków”.
Po wydaniu płyty grupa wznowiła działalność koncertową. Na potrzeby wyczekiwanych przez słuchaczy występów scenicznych skład rozszerzono o trzech przyjaciół zespołu: Mika Kaminskiego na skrzypcach, Louisa Clarka na klawiszach i Dave’a Morgana na gitarach.
Secret Messages (1983)
„Tajemnicze przesłania” czyli nostalgia za złotymi czasami rock’n’rolla… Jeff Lynne wielokrotnie podkreślał swoje uwielbienie dla muzyki rockowej przełomu lat 50. i 60. Dał temu wyraz przygotowując album z kompozycjami utrzymanymi w duchu tamtej epoki, ale nagranymi z użyciem najnowocześniejszych wtedy instrumentów, na czele z syntezatorami i innymi elektronicznymi zabawkami. Elektroniczne klawiatury były najważniejszymi instrumentami już na poprzedniej płycie, teraz dodatkowo pojawiło się o wiele więcej wszelkiej maści sampli i automatów, z wszechobecnym, plastikowo stukającym automatem perkusyjnym Oberhaim DMX. Aż dziw bierze, że mając w składzie tak dobrego pałkera, jakim niewątpliwie był Bev Bevan, zdecydowano się na tak szerokie wykorzystanie prymitywnej przecież „pukającej maszyny”. Stylizowana na lata 60. gitara czy fortepian pełnią rolę dodatku do elektronicznie wykreowanego brzmienia. Ciche dźwięki smyczków słychać na dalszych planach zaledwie w kilku utworach.
Płytę wypełniała mało dynamiczna, powoli płynąca, smutna, refleksyjna i na pierwszym planie dość oszczędnie zinstrumentalizowana muzyka. Zupełnie nie przypominająca porywających kompozycji z „Time”. Nawet żywsze fragmenty płyty, takie jak „Danger Ahead”, „Train Of Gold”, refren „Loser Gone Wild” czy „Rock’n’Roll Is King” są spowite refleksyjną otoczką. Jedynym odbiegającym nastrojem i brzmieniowo kojarzącym się z poprzednim albumem ELO – „Time”, jest dynamiczny, otwierający płytę, utwór tytułowy.
„Secret Messages” to muzyka w starym stylu ujęta w nowoczesne ramy. Rock przełomu lat 50. i 60., przetransponowany na brzmienie lat 80. Zespół przygotował materiał na dwa krążki, projekt ten został jednak odrzucony przez wytwórnię (podobno z powodu kryzysu naftowego) i ostatecznie opracowano jednopłytową wersję albumu. Kompozycje nie wydane na „Secret Messages” trafiały potem na strony B singli oraz na kilkupłytowe boxy. Kilka z nich było bonusami na kompaktowych wznowieniach albumu. Zdziwienie może budzić fakt, że jak dotąd nikt nie wydał albumu „Secret Messages” w pełnej, pierwotnej wersji. Niebawem upłynie 30 lat od jego premiery. Może wtedy wreszcie będzie nam dane usłyszeć album w całości?
Warto wyjaśnić czym były tytułowe „Tajemnicze przekazy”. Począwszy od albumu „Eldorado” grupa fundamentalistów chrześcijańskich oskarżała zespół o umieszczanie na swoich krążkach satanistycznych przekazów, które można było odczytać po odtworzeniu od tylu. Podobne głupoty zarzucano wtedy wielu innym wykonawcom. Zespół śmiał się z tego i na kolejnych albumach zaczął umieszczać owe „tajemnicze przekazy”. Pierwszy z nich kryje się w instrumentalnym „Fire On High” na albumie „Face The Music” (“The music is reversible, but time is not. Turn back. Turn back. Turn back. Turn back.” – prawda, że “diabelskie”?). Kolejne przekazy można wychwycić na „A New World Record” i „Out Of The Blue”. Na „Secret Messages”, oprócz licznych ukrytych treści, była także poświęcona im piosenka.
Na rynek trafiły wykrojone z albumu 3 (a w niektórych krajach nawet 4) single. Wielkim powodzeniem cieszył się „Rock’n’Roll Is King”. Reszta przepadła. Również sprzedaż albumu nie była rewelacyjna. Zapotrzebowanie na muzykę ELO było jednak przeogromne. Gdy album pojawił się w sprzedaży, fani tłumnie ruszyli do sklepów. W pierwszym tygodniu po premierze krążek przebojem wdarł się do czołówki zestawień sprzedaży, jednak bardzo szybko zaczął w nich spadać. Publiczności nie spodobało się nowe oblicze zespołu.
Przyszłość zespołu nie wyglądała różowo i to nie z powodu gorszej niż się spodziewano sprzedaży albumu. Już w trakcie nagrań zaczęło dziać się coś niedobrego. Ostatnie utwory na płytę nagrywał tylko duet Jeff Lynne – Richard Tandy. Niedługo po wydaniu krążka Bev Bevan przystał do zespołu z sąsiedztwa – Black Sabbath, a Kelly Groucutt, nie wdając się w szczegóły, pożegnał się z kolegami w niemiłych okolicznościach. Zespołu w zasadzie nie było…
Balance Of Power (1986)
Tej płyty miało nie być. Jeff Lynne nie był zainteresowany kontynuowaniem działalności ELO, nie chciał nagrywać kolejnego albumu. Był do tego jednak zobligowany kontraktem. Nagrał. Jeff Lynne i Richard Tandy kontynuowali swoją przygodę z elektronicznymi zabawkami, Bev Bevan, który przerwał swoją współpracę z Black Sabbath, biernie im towarzyszył. Dość proste i błahe piosenki ubrane w plastikowe elektroniczne dźwięki, z automatem perkusyjnym nie robiły dobrego wrażenia. Na płycie więcej jest efektów komputerowych, sztuczek i obróbki studyjnej niż muzyki. Grupa wkroczyła na śliski grunt syntetycznego tanecznego popu.
„Balance Of Power” to album nieudany, niegodny grupy, która zrealizowała takie arcydzieła, jak „Eldorado”, „Out Of The Blue” czy „Time”.
W połowie 1986 roku zespół zagrał kilka koncertów promujących nowy album (w czasie których wspomagał go m.in. George Harrison), po czym zniknął ze sceny. Zespół faktycznie nie istniał, ale w kolejnych latach jego nazwa miała się jednak pojawiać na premierowych płytach...
c.d.n.