Porca Miseria, Panowie! Autorytarnym głosem zagrowlował Mikael. Panowie, tak dalej do jasnej anielki być nie może. Przeczytałem druzgocące recenzje z naszych jesiennych koncertów (dzięki szatanie za Google translatora). Cytuję: Nudzimy, skończyliśmy się na "Kill'em All" , amatörmässighet, w ogóle filharmonia i akustyczne granie bez grama growlu (grrharrrrrrrrrrr!!!!). Staliśmy się nudni jak mördande tråkigt. Nie chcą nas takich. Trzeba coś zmienić. Radykalne cięcie i odchudzenie setlisty z utworów z „Heritage” (zostawiamy cztery), wrzucamy kilka naszych klasycznych growlowanych, metalowych (prawdziwie metalowych) kawałków i jedziemy z koksem. Będziemy straszyć, miażdżyć. Jeńców nie bierzemy.
Miśku drogi, - odpowiedział niepozorny basista. - Pozwól, że wejdę w słowo. A nie mówiłem? Det tål att tänka på.
Tak. Jag var just på väg att säga det, - spuentował sentencjonalnie Mikael. - Wnioski wyciągnięte. Ludzie czekają na Opeth, to dostaną Opeth!
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Powyższy dialog raczej nigdy nie miał miejsca, aczkolwiek dyskusja wewnątrz zespołu na temat setlisty musiała się odbyć. Po przeczytaniu wielu relacji z ubiegłorocznej, jesiennej trasy Opeth można śmiało powiedzieć, że Szwedzi wyciągnęli wnioski z udzielonego przez dziennikarzy feedbacku. Zespołowi zarzucano zanudzanie publiczności, odejście od metalowego anturażu, bardzo mechaniczne "odbębnianie" koncertów i przesyt utworami z "Heritage". Obejrzany przeze mnie w grudniu koncert Opeth w berlińskim "Huxley's Neue Welt" nieco mnie rozczarował, aczkolwiek nie wieszałam na zespole przysłowiowych psów. Oczekiwałam wówczas klasycznego, tak charakterystycznego dla zespołu „pierdolnięcia”, a otrzymałam dwugodzinny ładny (ale usypiający) show. Stąd też z pewnym niepokojem oczekiwałam na "wieczór z Opeth" w warszawskiej "Stodole". Oczekiwałam tym bardziej, że koncert z 2009 roku do dzisiejszego dnia jest dla mnie "wzorcem z Sèvres koncertowego grania". Na szczęście dochodzące z trasy wiadomości o zmianach w setliście mogły nastrajać optymistycznie. W repertuarze zespołu znalazło się miejsce i dla miłośników starego, jak i nowego wcielenia grupy.
Oczekiwanie na gwiazdę wieczoru umilali licznie zgromadzonej publiczności Finowie z Von Hertzen Brothers. Muszę przyznać, że ich niespełna czterdziestominutowy set mógł się podobać. Bracia Von Hertzen zaprezentowali ciekawą mieszkankę rocka progresywnego, klasycznego hard-rocka, wielogłosowe partie wokalne przypominające... The Beach Boys, perkusyjne łamańce i... inspirację Opeth w kończącym ich występ "Let Thy Will Be Done". Takie oto dźwięki oraz spontaniczne zachowanie (zwłaszcza hasającego po scenie łysego Kie Von Hertzena) przygotowały solidny grunt na spotkanie z Opeth. Przyznam się szczerze, że o przesympatycznych Finach wcześniej nie słyszałam. To zapóźnienie koniecznie nadrobię.
Punktualnie o 21:00 zgasły światła i rozległo się intro do "Through Pain to Heaven" krautrockowców z Popol Wuh, potęgując i tak już elektryzującą atmosferę. Na scenie pojawił się Mikael Åkerfeldt z kolegami (Martin Mendez, Fredrik Åkesson, Martin Axenrot i Joakim Svalberg). Pierwsze dźwięki z "The Devil's Orchard" wgniotły. Z gardeł publiczności wydarł się ryk zadowolenia. Pod względem emocji i dynamiki był to koncert przypominający układem „Lamentations”. Pierwsza część spokojna, wyciszona. Druga już szarpiąca, mocarna, miażdżąca. Obydwie – rewelacyjne. Jazzowo-progresywne inklinacje w „I Feel The Dark” czy odegrane po prostu cudownie „Face of Melinda” (z genialną „szmerającą - szurającą” perkusją Martina „Axe” Axenrota powaliły. Wesoły, przaśny, purpurowy (w końcu to hołd dla zmarłego Roniego Jamesa Dio) „Slither” również mógł się podobać i zachęcać do zabawy (jak najbardziej zachęcał do machania głową). Szwedzki folklor w „Folklore” też przecudownie pasował. Druga część koncertu, jak stwierdził Åkerfeldt z „heavier sound” zmiażdżyła i przekonała wszystkich niedowiarków o tym, że Opeth nie zapomniało, jak się gra metal. "Heir Apparent", "The Grand Conjuration" i "The Drapery Falls" stały się dla wszystkich zgromadzonych celebracją „starego” Opeth, pełnego ciężaru, growli i wyrafinowanego grania na najwyższym poziomie. Blisko dwugodzinny koncert zespołu zakończyło rewelacyjne wykonanie „Deliverance".
Na odrębny akapit zasługuje konferansjerka Åkerfeldta. Nie każdemu może pasować jego poczucie humoru, ale „storytellerem międzyutworowym” jest nieprzeciętnym. Niejednokrotnie rozbawił wszystkich tego wieczora. Ot, chociażby jak zwykle „znęcając się werbalnie” nad basistą Martinem Mendezem. Swoją drogą – nie byliśmy na koncercie Opeth, ale na małym show Zespołu „Pieprz...” Martina Mendeza, a lider przedstawił się jako Burt Reynolds. Martin jak zwykle podszedł do zaczepek kolegi filozoficznie i pokiwał głową :-). Dowiedzieliśmy się również o ziołowo-alkoholowych przygodach… Martina Mendeza. Poruszony został również wątek muzyczny (to wyznanie Mikaela na temat jego fascynacji hip-hopem i LL Cool J.) czy też opowiastkę o szwedzkim folklorze, lasach i… szwedzkich markach („budujemy dobre stocznie i samochody. Lasy mamy też fajne”). Nie ma co narzekać, Misiek (ups, Mikael) nawijał jak najlepszy aktor „stand-up comedy”. Przekomarzanie się z publicznością, humor i... jeszcze raz humor (swoją drogą motyw z technicznym donoszącym kostki rozrzucane wśród publiczności świetny - musiał się biedak nabiegać).
To był świetny koncert odznaczonych niedawno Ambasadorów Kulturalnych Królestwa Szwecji. Tack Opeth! Välkomna! Do następnego razu!
Opeth setlista:
Through Pain to Heaven (Popol Wuh song – intro) / The Devil's Orchard/ I Feel The Dark / Face Of Melinda / Slither / Credence / To Rid the Disease / Folklore / Heir Apparent / The Grand Conjuration / The Drapery Falls / Deliverance (bis).
Podziękowania dla Asi Szyry z Metal Mind Production.