Bonamassa, Joe - Sala Kongresowa, Warszawa, 01.03.2012

Marek J. Śmietański

ImageWciąż jestem w szoku… Gdyby ten tekst miał być recenzją koncertu, mógłbym rozpocząć na przykład tak: „Fajny koncert wczoraj widziałem. Momenty były? No masz!”, parafrazując znane w latach 70. skecze Paramęt Pikczers. Ale to nie będzie recenzja. Albo mógłbym napisać słowa podobne do tych, które widziałem w jednej z relacji ze styczniowej inauguracji Stadionu Narodowego: „Oto jestem! – z dumą obwieścił…”. Ale relacja to też nie będzie, zresztą koncert wcale tak się nie zaczął. Mógłbym również stwierdzić, że Bóg blues-rocka zstąpił na Ziemię, ale byłby to zdecydowanie eufemizm, bo Joe Bonamassa jest w pełni materialną istotą ludzką, a mnie do daleko religijnych hiperboli [od autora: pomimo matematycznego skrzywienia zawodowego autora, termin został użyty w czysto literackim znaczeniu].

W każdym razie koncertowo marzec rozpoczął się koncertowo: od porywającego występu błyskotliwego Amerykanina, który zasłynął przede wszystkim tym, że w wieku lat dwunastu otwierał występy króla bluesa B.B. Kinga. Nie pojechałem jednak do Warszawy ze względu na ten gatunek muzyki, tylko z bardzo prozaicznego powodu - aby zobaczyć genialnego muzyka na żywo. Jak rzadko kiedy rozpoczęło się niemal punktualnie o dwudziestej po dynamicznym wprowadzeniu przy pomocy dynamicznych kawałków m.in. Iron Maiden i Deep Purple (choć wśród idolów artysty trudno znaleźć wykonawców z kręgów heavy metalu). Po niemal dwóch i pół godzinie spędzonej w Sali Kongresowej oświadczam, że był to mój pierwszy i zarazem przedostatni koncert bluesowy, na którym pojawiłem się z własnego wyboru. Pierwszy, bo nie umniejszając talentu ani umiejętności żadnemu wykonawcy związanemu z szeroko pojętym bluesem, zarówno czystym, jak i w wersji rock czy też hard, nie chcę już być na innym tego rodzaju koncercie. Obawiam się, że kogokolwiek bym słuchał i tak nie przebije Bonamassy, a nie chciałbym sobie zniszczyć wytworzonego w pamięci obrazu. Przedostatni, bo skoro zazwyczaj nie wiemy, co nam życie przyniesie, to bezpieczniej nie zastrzegać się ostatecznie. Jako zagorzały fan rocka progresywnego, power metalu i metalu progresywnego nie bardzo jestem specjalistą we wspomnianym zakresie, ale spośród znanych mi wirtuozów bluesowej gitary młodego pokolenia, Kenny Wayne Shepperd i Eric Sardinas nie całkiem mnie przekonują, natomiast John Mayer zbyt mocno flirtuje z popem (a czasem nawet soulem), a za mało z rockiem, robiąc to w podobnym stylu jak ikona brytyjskiej muzyki Slowhand [od autora - wyjaśnienie dla niewtajemniczonych: Slowhand to pseudonim Erica Claptona pochodzący od tytułu wydanej w 1977 roku jego solowej płyty zawierającej takie hity jak własny „Wonderful Tonight” czy „Cocaine” autorstwa J.J. Cale’a]. Właściwie pisząc powyższe słowa (w przypisie), doszedłem do wniosku, że właśnie najbardziej leniwy i flegmatyczny wokalista, jakich słyszałem, J.J. Cale jest tym artystą, na którego rezerwowałem sobie ostatni bluesowy koncert. Jednak raczej nie ma szans na jego przyjazd do Europy, poprzednią trasę odbył bodajże trzy lata temu w USA, i to głównie po Kalifornii i sąsiednim Oregonie.

A wracając do Bonamassy: ponieważ nie słuchałem zbyt często jego płyt, zatem trudno mi osobiście odnieść się do doboru repertuaru na ten oszałamiający wieczór. Statystycznie rzecz biorąc, łatwo zauważyć, że granie coverów jest dla niego codziennością. Większość z jego solowych studyjnych płyt zawiera ponad połowę takich utworów i z pewnością nie są to jedynie klasyki bluesa. Przykładami mogą być choćby „A New Day Yesterday” Jethro Tull na pierwszej płycie wydanej pod tym samym tytułem w 2000 roku, czy też yesowski „Starship Trooper” brawurowo zagrany choćby podczas koncertu w Berlinie, udokumentowanego skądinąd świetnym DVD „Live at the Rockpalast” (2005). Oglądając setlisty z różnych tras, można odnieść wrażenie, że na koncertach Joe robi podobnie. W Warszawie nie omieszkał uczcić pamięci niedawno zmarłego Gary Moore’a („Midnight Blues”), zaprezentować swoją umiejętność gry na dwugryfowej gitarze w porywającym Young Man Blues (choć w tym przypadku mnie osobiście porywał jedynie momentami, ale akurat za twórczością The Who nie przepadam) czy wytworzyć pożegnalny nastrój podczas bisów, wykorzystując evergreen Leonarda Cohena „Bird on the Wire”. W tym momencie miałem chyba uzasadnione skojarzenia z „Going Home”, którym to Dire Straits zwykle kończyli swoje koncerty w latach 80., aczkolwiek zaraz po tym nastąpiła kolejna zmiana nastroju, jakich wcześniej nie brakowało, skoro często gitarzysta kończy swoje występy 40-letnim już kawałkiem ZZ Top „Just Got Paid”, wplatając w niego wiele innych klasyków (zwykle hard-rocka). Oczywiście nie zabrakło własnych przebojowych kompozycji (wcale nie waham się użyć tego sformułowania), takich jak bezbłędny „Slow Train”, zacny „Dust Bowl”, emocjonalny „Last Kiss”, obłędnie rozimprowizowany „Lonesome Road Blues” czy wreszcie „The Ballad of John Henry”, jednak bohater wieczoru skromnie zastrzegł się w zapowiedzi, iż nie napisał jeszcze w życiu żadnego hitu, choć w przypadku tego ostatniego był najbliżej. Nie zmienia to faktu, iż niektóre ‘obce’ kompozycje Bonamassa gra jak natchniony, dokonując z nimi czasami takich rzeczy, o których oryginalni wykonawcy baliby się nawet pomyśleć. Co więcej, wokalnie należy do najlepszych wokalistów wśród wirtuozów gitary, brzmiąc niewiarygodnie czysto jak na urodzonego instrumentalistę.

Skoro już była mowa o słowach Joego, to trzeba przyznać, że nowojorczyk do nadzwyczaj gadatliwych nie należy. Pierwsze pełne zdanie, a nawet kilka, wypowiedział dopiero po 45 minutach gry. Wcześniej dwukrotnie pojawiło się jedynie zdawkowe „Thank You”. Anegdota o tym, jak kupował w Warszawie marynarkę, w której pojawił się na scenie, pokazuje, że poczucie humoru nie jest mu obce, choć zdecydowanie woli wypowiadać się za pośrednictwem wielu ulubionych gitar (a użył ich chyba osiem, w pewnym momencie już nie byłem w stanie połapać się, czy techniczny przyniósł mu używanego Les Paula czy nowego).

Kunszt, który można było podziwiać w „Woke Up Dreaming” zagranym na gitarze akustycznej, pokazuje, że Bonamassa potrafiłby zagrać niemal każdą wirtuozerską kompozycję, z jednej strony jazzową (nie wiem dlaczego przyszli mi wtedy do głowy Al di Meola, Paco de Lucia i John McLaughlin), a z drugiej - w gatunku, który bywa określany przez fachowców neoklasycznym power metalem, którego najbardziej znanym reprezentantem jest szwedzki wirtuoz Yngwie Malmsteen. Nie wiem, czy Joe mentalnie udźwignąłby kompozycje z tak odległych gatunkowo sfer, ale nie mam żadnych wątpliwości, że technicznie poradziłby sobie z pewnością bez problemów. Przecież grywał wspomniane wcześniej covery, które stanowią kamienie milowe rocka progresywnego, wspólnie z Glennem Hughesem założył rockową supergrupę Black Country Communion (kooptując do składu Jasona Bonhama i Dereka Sheriniana), dla której napisał m.in. zagrany w Kongresowej „Song of Yesterday”, czy gościnnie zagrał na ostatniej solowej płycie tuza klawiszy Dona Aireya (obecnie w Deep Purple). Co prawda, do tak wszechstronnego dorobku jak Lukather daleko, ale przecież nie w tym rzecz, żeby grać wszystko i ze wszystkimi.

Na zakończenie aż ciśnie się na usta (a właściwie na klawiaturę) stwierdzenie o magii wieczoru, która sprawiła, iż muzyka jeszcze długo pobrzmiewała w naszych uszach w drodze powrotnej, ale byłby to potwornie trywialny frazes. Nie potrafię sklecić nawet kilku słów, aby w pełni oddać atmosferę koncertu. Tam po prostu trzeba było być, a nieobecni niech żałują. Czy Joe Bonamassa jest już legendą? Moim zdaniem – tak i to przez duże L.

Setlista: Slow Train / Last Kiss / Midnight Blues (Gary Moore cover) / Dust Bowl / You Better Watch Yourself  (Little Walter cover) / Sloe Gin (Tim Curry cover) )/ The Ballad of John Henry / Lonesome Road Blues / Song of Yesterday (Black Country Communion) / Steal Your Heart Away (Bobby Parker cover) / Blues Deluxe (Jeff Beck cover) / Young Man Blues (The Who cover) / Woke Up Dreaming / Django / Mountain Time, bisy: Bird on the Wire (Leonard Cohen cover) / Just Got Paid (ZZ Top cover)

PS. Przekrój wiekowy jego uczestników rozbawił mnie setnie, bo najmłodsi wiekowo mieścili się w okolicach starszaków z przedszkola, a najstarsi - zaczynali słuchać muzyki prawdopodobnie zanim w Polsce narodził się bigbit. Na niejednym koncercie już byłem, ale z takim rozkładem (niemal Gaussa) spotkałem się pierwszy raz.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!