Yessongs Italy - Poznań, Blue Note, 18.03.2012

justisza

Image

Nie pamiętam od kiedy
Tak nagle pokochałam „Yes”
Wyciągając z ich słów
Całą masą bezcennych rad
Ciągle ktoś mnie poucza
Z różnych ambon i z różnych stron
Stale w uszach mi buczy
Jednostajny, piskliwy Jon... Anderson.

Parafrazując stary kawałek Lady Pank opisuję swoje „zaYes-owanie”. To zespół, który mam w sobie, więc bolało mnie coraz bardziej to, co działo się u nich w ostatnim czasie. Po raz kolejny zmienił się skład i to tak drastycznie, iż Yes stał się według mnie własnym cover bandem…

Widziałam ich w pełnym reaktywowanym składzie i to w Poznaniu – w Arenie w 1998 roku, no prawie, bo bez Wakemana, za to chyba był Billy Sherwood i Igor Choroszew, ale tu mogę się mylić. To było niezapomniane widowisko i cudowne spotkanie z muzyką, którą mogę chłonąć wszystkimi zmysłami, nawet przez pory w skórze. Na Yesach byłam jeszcze dwukrotnie. Kiedy to grupa postanowiła obyć się bez klawiszowca i nagrać kolejną płytę jako kwartet wspomagany orkiestrą symfoniczną. Z tego eksperymentu zrodził się album zatytułowany "Magnification". Na europejskiej trasie koncertowej zespołowi towarzyszyła orkiestra z Polski. Yes dał wtedy dwa koncerty, a ja wybrałam katowicki Spodek, To był 2001 rok! Niestety dałam się namówić jeszcze na występ również w Spodku w 2009 roku, co pominę brakiem komentarza – zamiast Andersona „śpiewał” z nimi Kanadyjczyk, niejaki Benoit David.

"Yesomania" - choroba nieuleczalna, przenoszona drogą słuchową, powoduje liczne powikłania w stadium swojej dojrzałości. Ulegli jej sympatyczni Włosi sklecając skład do cover bandu. Niektórzy moi koncertowi znajomi mają alergię na tzw. muzyczny „Jabloneks”, argumentując swoje uczulenie tym, że tylko oryginał ma prawo istnieć w ich prawdziwych muzycznych sercach. Cóż, nie zawsze mamy do czynienia tylko z „chałturzeniem” pod cudzym szyldem, bo są zespoły, które zaczynając od kopiowania swoich idoli dorobili się własnego stylu, repertuaru i własnej publiczności. Ot, chociażby takie RPWL – grające Pink Floyd, czy The Watch – przybliżające wczesne dokonania Genesis jeszcze z Peterem Gabrielem. Najbardziej ostatnio popularnym cover bandem są niejacy The Australian Pink Floyd – ci, co lubią klimaty progresywne na pewno wiedzą co i jak.

Wróćmy jednak do Włochów, którzy zagrali w Blue Note w niedzielny wieczór. Otóż owi południowcy postanowili odtworzyć niemal w całości pierwszy koncertowy album swoich mistrzów pod znamiennym tytułem „Yessongs”, który wydany został na trzech płytach winylowych w 1973 roku.

Członkowie cover bandu odgrywają role swoich odpowiedników w oryginalnym zespole.  Przedstawmy zatem Yessongs Italy. Andersonem jest Claudio Cassio – równie eteryczny i nieśmiały co oryginał. Carlo Fattorini – jako Allan White, Gabriele "Bibbi" Ferrari w roli Chris Squire’a – przyznam, że chyba najbardziej przekonująca postać w zespole. Nie zapominając o niejakim Stefano Vicarellim, który odtwarzał partie klawiszowca Ricka Wakemana – praktycznie bez kontaktu z publicznością całkowicie pochłonięty przez cały koncert swoimi „parapetami” z epoki, bo należy dodać, że panowie postarali się o historyczne instrumentarium, aby oddać ze szczegółami muzykę z przełomu lat 70. i 80. Najbardziej bałam się o odpowiednika niekwestionowanego mistrza mistrzów, Steve’a Howe’a. Jego partie usiłował odtworzyć gość specjalny zespołu - Robert Illesh.

Zastanawiałam się jak ta rozszerzona przecież w stosunku do utworów studyjnych przestrzeń solowa z albumu „Yessongs” wypadnie w Blue Note. Niewtajemniczonym podpowiem, że niektóre utwory są rozszerzone do niemal podwójnej długości w porównaniu do ich studyjnych odpowiedników. Oczywiście mówię o oryginalnej płycie Yes, bo zamysł koncertów polegał na daniu przestrzeni każdemu z muzyków na solowe popisy, przez co także nabierały bardziej „wysokooktanowej” jakości. Ot, takie tam jam session z yessongs.

Album otwiera wstęp z Igora Stravinskiego z "Firebird Suite”, który standardowo otwiera wszystkie koncerty „Taków” do tej pory. Tak właśnie swój koncert rozpoczęli Włosi.

Pierwsze dwa kawałki jakoś przeleciały mi bez emocji. Jakby z lekka przyczajony zespół wpatrujący się w publiczność strategicznie rozlokowaną przy stolikach. Publika nobliwa i zdystansowana. Z lampkami wina, lub czegoś mocniejszego, zsunięta wygodnie w fotelach. Słuchałam i kadrowałam "Yessongs Italy" w akcji. Pierwsze dźwięki, które porwały moje serce to początek utworu ”Heart Of Sunrise”. Ten galopujący wstęp – mmm… miód dla uszu!!! „Perpetual Change” – jakoś niekoniecznie. Potem - "Mood For A Day", który jest jakby testem wysiłkowym badającym wydajność gitary akustycznej Steve Howe'a, który również ma rozszerzone solówki w "Yours Is No Disgrace" i w "Starship Trooper". Brytyjczyk, który miał tu najtrudniejsze zadanie – bo zagrać jak Howe to przede wszystkim odwaga, nie mówiąc o warsztacie. Chwilami niestety nie był w stanie upakować wszystkich nut i wyrobić się z połamanymi zwrotami rytmicznymi – cóż, nie tak łatwo kopiuje się muzycznego Rembrandta…

Jeszcze "The Fish” (Schindleria Praematurus) „ z „Yessongs” znacznie dłuższa niż w wersji studyjnej, w której basista (w oryginale Chris Squire) ma się czym popisać. W wykonaniu Gabriele "Bibbi" Ferrariego zabrzmiało to bardzo dobrze i z odpowiednią mocą. Powiem, że to właśnie basista był najbardziej przekonujący w swojej odtwórczej roli, nie wiem czy to za sprawą sympatycznej powierzchowności uśmiechniętego brzuchaczka w rozkloszowanej bluzie jakby pożyczonej od oryginalnego muzyka, czy też z powodu umiejętności wirtuozerskich.

Perkusista? Wywiązał się ze swojej części repertuaru bez zarzutu. Nieśmiały Stefano Vicarelli – otoczony kilkoma poziomami klawiszy - repertuarowo nie ośmielił się zmierzyć z oryginałem w 100 %. Album „Yessongs” zawiera bowiem składankę fragmentów solowego albumu klawiszowca Ricka Wakemana "The Six Wives Of Henry VIII" – ten fragment jednak Włosi z premedytacją pominęli.

Na koniec zostawiłam sobie wokalistę - brzydala Claudio Cassio. Delikatność Andersona udało mu się uchwycić, barwa i skala głosu pozostawiała jednak wiele do życzenia. Chwilami wręcz drażniąca nieudolność w bardzo karkołomnych wokalizach. Muszę jednak powiedzieć, że najlepszych kawałków, na które czekałam nie popsuł. „And You And I”, „Close To The Edge” i „Long Distance Runaround” zajaśniały pełnią blasku. Wokal nie był tak czysty i subtelny jak Andersona. Cóż, przecież to właśnie to daje nam poczuć różnicę między oryginałem a kopią.

Włoszczyzna smakowała mimo wszystko zgromadzonym, na poparcie, czego zespół dostał gromkie brawa i okrzyki podziwu. Wywołanie zespołu zaowocowało bisem i cudownym „Roundabout”. Podsumowując, włoskie danie to nie kuchnia brytyjska, a kopia zawsze będzie tylko kopią. Jeśli jednak nie można obejrzeć oryginału czy posmakować potrawy lokalnej, pozostają wariacje na temat.

Yessongs Italy jest przyzwoitym substytutem oryginału, dlatego Yes-tem na TAK!

Tymczasem... Yes „oryginalny” po raz kolejny zmienił wokalistę. Na najbliższej trasie koncertowej, wystąpi Jon Davison z grupy Glass Hammer...

Tak wyglądała rozpiska z kolejnością utworów zdobyta tuż po koncercie: 1.Firebird Suite 2.Siberian Khatru 3.Heart Of The Sunrise 4.Perpetual Change 5.Mood For A Day 6.And You And I 7.Close To The Edge 8.„Wakeman - solo” 9.Long Distance Runaround 10.The Fish 11.I’ve Seen All Good People 12.Yours Is No Disgrace 13.Starship Trooper. bis: 14.Roundabout

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!